Sezonowa miłość/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Na dziedziniec wychodzi Tuśka pod pozorem rozmówienia się z gaździną o dodanie jeszcze jednego łóżka.
Zostawiła męża siedzącego z Pitą przy herbacie.
Chciał gotować herbatę na maszynce Porzyckiego, ale mu nie pozwoliła.
— To nie moje, to pożyczone! — wyrzekła, odstawiając maszynkę na okno.
— Od kogo?
Udała, że nie słyszy zapytania. Co chwila potrącali się tak o dowody istnienia Porzyckiego, lecz nikt nie wymówił jego nazwiska. Pita, dziwną intuicyą zdjęta, milczała. Co więcej, Tuśka z pewną trwogą dostrzegła, że Pita ogromnie zręcznie chowa otrzymane od Porzyckiego farby i wzory. Zdjął ją lęk. Czy dziecko nie domyśla się dużo, jeśli tak postępuje? Następnie zaczął ją dręczyć niepokój, czy mąż nie dostał jakiego anonimu, tak, jak otrzymała Porzycka i wskutek tego doniesienia przyjechał do Zakopanego. Nic jednak z jego twarzy wyczytać nie było można. Mówił mało, jak zwykle. Ograniczył się na powiedzeniu, że wystarał się o niedługi urlop i przyjechał.
Widocznie był zmęczony, uważał jednak za stosowne i grzeczne dotrzymać Picie i żonie towarzystwa. Siedział wyprostowany na krześle w szarym, nieszczególnym garniturze i pił herbatę łyżeczką i zagryzał ciastkami, przyniesionemi rano przez Porzyckiego.
Ten drobny, mały szczegół dopełnia miary.
Tuśka dusi się poprostu, nie jest w stanie wytrzymać dłużej.
Wybiega do sieni, a stamtąd na podwórze.
Przypomina sobie, że tam, u Płonki na werandzie, czekają na nią wszyscy. Przez chwilę przychodzi jej myśl, żeby zabrać męża i jechać razem z nim na kolacyę. Lecz odrzuca ją natychmiast. Ta scena, to wejście na werandę w towarzystwie tego mizernego człowieka i to słowo »Mój mąż«...
Jak przyjmie to Porzycki? Dozna pewnie nieokreślonego bólu i przykrości. Może się rozgniewa i zechce się zemścić na niej, powróci choćby chwilowo do Sznapsi, a ona będzie musiała milczeć. A może mąż wie o wszystkiem i wyniknie scena...
Tuśka szybko obchodzi dom i przez okno, wychodzące na ulicę, ze stolika, stojącego blizko okna, delikatnie ściąga ołówek i teczkę z papierami. Nikt jej nie dostrzegł. Wyjmuje papier i kopertę, cofa się poza dom, opiera na belce i pisze na papierze.
»Nie mogę przyjechać — mąż niespodzianie zupełnie przyjechał z Warszawy...«
Chce dodać: — »Jestem w rozpaczy«, ale coś ją wstrzymuje. Dorzuca więc tylko:
»Bawcie się bezemnie, nie zapominajcie o mnie«.
I na ukos:
»Smutno mi«.
Zakleja kopertę — pisze nazwisko Porzyckiego i szybko idzie do chałupy Obidowskich.
Ciemno tam i cicho.
Gaździna pod oknem niby coś ceruje, na łóżku, na wpół trzeźwy, z głową opartą rozpaczliwie na rękach, siedzi Józek.
Nieruchomy, zmartwiały, niby sęp oślepły ze skrzydłami związanemi.
Tuśka wyciąga rękę z listem.
— Czy gazda ma czas?
Obidowska podnosi głowę.
— Bo co?
— Chcę, żeby bardzo prędko poleciał z tym listem i oddał go panu.
— Nasemu panu?
Tak Obidowska nazywa zawsze Porzyckiego.
— Tak.
Gaździna odkłada robotę.
— Ja póńdę.
— Józek będzie prędzej.
— Niech doma siedzi, niech nie lota. Tera tyle siedlisk, ze, co ino poźrys, idom, a wszyćkie inoby na ładnego chłopca łase. Juz niek on siedzi, ja pójdem.
Odziewa się pośpiesznie.
Tuśka patrzy z jakiemś współczuciem na tego chłopca nieruchomego, przytłoczonego siłą i potęgą istoty, której się jedną chwilą zaprzedał w niewolę. Nigdy nie miała dla niego tego zrozumienia, co w tej chwili. Kto wie i on pewnie myśli: »Gdybyk był wolny!«
Wychodzi z chałupy razem z gaździną i myśli, jak Obidowska biegnie po jasnym szlaku drogi, który w oddali rozpływa się w szarość przedwieczorną. Wysyła za nią swą duszę i tchu jej nie staje. Przez chwilę zdaje się jej, że jest na werandzie restauracyjnej, że ją witają radośnie, że zajmuje swoje dawne miejsce, że on siada przy niej.
Chłodem powiało, ocknęła się. Czuje, iż musi wracać do chaty. Powoli wchodzi do izby. Żebrowski i Pita siedzą, milcząc, naprzeciw siebie. Wyczerpali wszystko. Nie mają sobie nic do powiedzenia.
— Zapal, Pito, świece! — mówi Tuśka. — Nie chce pozwolić, aby płonęła owa lampa, która tyle wieczorów oświetlała jej izbę.
Zasuwa rolety.
— Dlaczego to robisz? — pyta mąż. — Jeszcze jest dość widno.
— Sądzę, że jesteś znużony — położysz się...
On stara się nadrobić miną.
— Cóż znowu? Mam ochotę wyjść na spacer, zobaczyć góry... Bardzo tu rzeczywiście orzeźwiająco i miło.
Lecz siły go opuszczają. Nie mówi, że aby tę niespodziankę sobie i im urządzić, jechało się trzecią klasą wśród żydów, plwocin i przeciągów. Dalej, aby nie wydawać pieniędzy, nie zajeżdżało się do hotelu w Krakowie, ale tułało się po ulicach i siedziało w poczekalniach. A potem »furka« z kolei, zamiast dorożki. Wszystko to gniotło tak biedny organizm i w połączeniu z ostrem powietrzem wyczerpało do reszty.
Żebrowski siedzi jednak i opowiada żonie o synach, o figusach, o materacach, o futrach, o biurze, o Warszawie. Powtarza jej znane z Kuryera fakty.
Wszystko to mówi w dozie homeopatycznej, ale mówi grzecznie, uprzejmie, starając się pokazać, że ma o czem do mówienia. Wreszcie, wyczerpuje się, rozmowa niepodsycana milknie i siedzą tak teraz wszyscy troje nieruchomi, jakby związani niewidzialnym łańcuchem ze sobą, który splątał się mimo ich woli i wiedzy.
Tuśka słucha, czy w ciszy nie rozlegną się czasem kroki gaździny, wracającej od Płonki, i przeżuwa, przetrawia to nic, co jej mąż w tej chwili rozsypał za pomocą słów przed nią. — Co ją to obchodzi? Wszak to od niej dalekie, obce, jeszcze straszniej obce, niż zdawało się jej, gdy czytała to wszystko w listach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I dzieje się dziwna, a przecież tak częsta rzecz. Oto — na tym wielkim, przeogromnym świecie nagle zaczyna jakaś jedna mała, nędzna istota zawadzać. Jest jej za dużo. Stanowczo przygniata innych tem, że istnieje, że żyje. I nie wiadomo, co jest tragiczniejsze, czy gdy ta istota nie wie o tem, że jej jest nadto, że jest zawadą i swobodnie porusza się w tej niechęci, która dokoła niej zacieśnia swe koło, czy wtedy, gdy ona zrozumie tę niechęć i nagle zastygnie z jakiejś trwogi, smutku, wstydu.
Mąż Tuśki nie wie o tem, że jest właśnie taką zbyteczną istotą, dla której nagle niema miejsca — i uśmiecha się blado do żony, do córki, zaciera kościste ręce i mówi, starając się nadać sobie pozór junaka:
— He, he... jutro zmierzymy się z Giewontem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W sieni dudnią bose pięty gaździny.
Szybko porywa się Tuśka i wybiega naprzeciw góralki.
— I cóż?
— A no... oddalim.
— I... co powiedzieli.
— A no — pon przecytali i tak powiedzieli: »psio krew«... a potem mnie powiedzieli, ze dobrze.
— Nic więcej.
— Nic.
To »psia krew« — mogłoby trochę ostudzić rozegzaltowanie Tuśki, ale ona już jest w tem stadyum, że zatraciła poczucie i miarę w tem, co się odnosi do Porzyckiego.
— Niechaj gaździna przyjdzie urządzić spanie dla mego męża. Tam jest łóżko w tej izbie, gdzie weranda, ale niema słomy w sienniku.
— Zaraz się narychtuje.
Obidowska jest na twarzy ogromnie zmieniona.
— Wiedzom, co się stało? — pyta.
Tuśka już zapomniała o trupie, leżącym w modrzewiach, tak własna troska ją pochłonęła.
— Co?
— Jacka Słodyckę naśli w lesie martwego.
— A... wiem!
— To nas pan go nased. Ścierwa go zabili. Ozenił się dwa roki temu z takim strzygoniem z somsiedniej wsi, latawicą, co ij beło sesnaście roków... a jemu bez mała pięćdziesiąt i pięć... Tak za niom zaceli się uganiać chłopy, a on stary ośpihował i nie raz strętnął ją z jakowym gachem... No i ten gach musiał go dzie ciupagom prasnąć...
Zamyśliła się. Coś tam w niej nurtowało. Jakiś straszny niepokój.
— Kazał jeji w izbie siedzieć — wiązał ją... ucło się, jei... Ubili.
Pokręciła głową.
— Ubili — powtórzyła.
Tuśka chmurnie na nią spojrzała.
— Poco ją więził? — wyrzekła porywczo. — Ma za swoje...
Gaździna otworzyła szeroko swoje wielkie, czarne źrenice. Z otwartych drzwi od dworu padał na nią przechodni blask. Zdawała się, jakby w koronie światła. Wyraz jej twarzy wskazywał, że słowa Tuśki wydobyły z niej wreszcie to, co ją strachem poiło.
— Jakże to? — wyrzekła. — Ona jemu zona, do innych się rwała.
— Przemocą źle trzymać: — urwie się wreszcie i jeszcze można źle wyjść na tem.
— Naremnie najlepi!
— E! gwałtem najgorzej. Jak się ptak z klatki wyrwie, to już go nie złapiecie, a może jeszcze i zabić.
Gaździnie rysy oblokła jakaś dziwna powaga.
— Sprawiedliwie... — wyrzekła powoli — sprawiedliwie...
Odeszła głębią sieni, patrząc w ziemię zamyślona i chmurna.
Tuśka wróciła do izby. Zastała męża i Pitę tak samo nieruchomych i milczących, jak za pierwszym razem.
— Marmurki!... — przemknęło jej przez umysł z nieokreśloną ironią — marmurki!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę później — powoli układano się do snu. Pita leżała już w swojem łóżeczku, pocałowawszy ojca i matkę w rękę.
Siedząc na krawędzi swego łóżka, Tuśka rozczesuje włosy i patrzy przez otwarte drzwi na męża który gotuje się do snu przy posłanem łóżku.
Widzi, jak systematycznie z kieszeni wyjmuje drobne pieniądze, scyzoryk, jak to wszystko z głuchym chrzęstem składa na stoliczku. Dalej słyszy miarowy, delikatny turkot nakręcanego zegarka, ściąganie butów, ustawianie ich systematyczne w dali od łóżka.
Gęstwiną złotą swych wonnych, ślicznych włosów zasłania się rozpaczliwie Tuśka. Kark jej różowy, ten, który wzniecał takie uwielbienie na balu i jest przedmiotem zachwytów Porzyckiego, odsłania się i błyszczy jak gwiazda. — Poza pachnącą gęstwą włosów Tuśka zaczyna płakać cicho, zacinając wargi aż do krwi...
Łzy jej lecą gradem dyamentów i spadają na atłasowe ciało o tonach delikatnej, bladej, rozkwitłej wśród pereł rosy róży...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.