Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakby związani niewidzialnym łańcuchem ze sobą, który splątał się mimo ich woli i wiedzy.
Tuśka słucha, czy w ciszy nie rozlegną się czasem kroki gaździny, wracającej od Płonki, i przeżuwa, przetrawia to nic, co jej mąż w tej chwili rozsypał za pomocą słów przed nią. — Co ją to obchodzi? Wszak to od niej dalekie, obce, jeszcze straszniej obce, niż zdawało się jej, gdy czytała to wszystko w listach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I dzieje się dziwna, a przecież tak częsta rzecz. Oto — na tym wielkim, przeogromnym świecie nagle zaczyna jakaś jedna mała, nędzna istota zawadzać. Jest jej za dużo. Stanowczo przygniata innych tem, że istnieje, że żyje. I nie wiadomo, co jest tragiczniejsze, czy gdy ta istota nie wie o tem, że jej jest nadto, że jest zawadą i swobodnie porusza się w tej niechęci, która dokoła niej zacieśnia swe koło, czy wtedy, gdy ona zrozumie tę niechęć i nagle zastygnie z jakiejś trwogi, smutku, wstydu.
Mąż Tuśki nie wie o tem, że jest właśnie taką zbyteczną istotą, dla której nagle niema miejsca — i uśmiecha się blado do żony, do córki, zaciera kościste ręce i mówi, starając się nadać sobie pozór junaka:
— He, he... jutro zmierzymy się z Giewontem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W sieni dudnią bose pięty gaździny.
Szybko porywa się Tuśka i wybiega naprzeciw góralki.
— I cóż?
— A no... oddalim.
— I... co powiedzieli.
— A no — pon przecytali i tak powiedzieli: »psio krew«... a potem mnie powiedzieli, ze dobrze.
— Nic więcej.
— Nic.
To »psia krew« — mogłoby trochę ostudzić rozegzaltowanie Tuśki, ale ona już jest w tem stadyum, że zatraciła poczucie i miarę w tem, co się odnosi do Porzyckiego.