Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Odejdźmy stąd! — mówi zmienionym głosem — wróćmy do swoich.
— Ranny?
— Nie, trup!
Mimowoli Tuśka pochyla się i poprzez krzaki spogląda na leżącego górala.
W kałuży krwi przypadł twarzą ku ziemi, a twarz jego blada, jak płótno, z raną straszną na skroni, z której czarna krew zakrzepła. Niedaleko porzucona fajka, kapelusz. Guńka rozpostarła się, jak skrzydła.
— Zabił się?
— Nie — odpowiada Porzycki — ktoś go zabił. Oni tu często pozbywają się tak jedni drugich. To z pewnością zbrodnia, w którą wchodzi kobieta.
Góral zabity jest drobny, mały, nikły. Włos ma siwiejący już i rzadki.
— To pewnie mąż! — dorzuca Porzycki, pociągając za sobą Tuśkę.
Mąż!
Wracają wolno tą samą drogą, którą szli przed chwilą rozpłomienieni, dyszący żarem namiętności. Trup zastygły w modrzewiach w jednej chwili zgasił ten żar. Idą milcząc, strwożeni. Coś strasznego znalazło się obok nich. Myśl o śmierci i znikomości wszystkiego. I w tak delikatnej, czystej zieleni, w izbach słonecznych wśród kwiecia, gdzie wszystko dysze pięknem, dobrocią, czystością, rozkłada się straszna sylwetka, nieruchoma i groźna...
Dochodzą do potoku. Porzycki przywołuje aktorów wielkimi gestami. Biegną, przeskakując kamienie. Prowadzą z sobą Pitę. W jednej chwili Porzycki zawiadamia ich o strasznem odkryciu, jakie zrobili. Naradzają się. Muszą iść, aby dać znać żandarmeryi. Szybko wracają do miasta. Tuśka ciągle strwożona widokiem trupa przed oczyma.
— Potrąciłam go nogą — mówi — pocierając ręką po czole. — Zawsze go widzieć będę.
— Nie trzeba przesadzać! — odzywa się nagle Porzycki. — Jutro już pani zapomni. — Taki machabeusz to znów nic tak strasznego...