Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tuśce ogromnie przykro, że Porzycki mówi do niej tak ostro, nie wnikając subtelniej, jakie straszne i skomplikowane musiało w niej zadrgać uczucie wobec tego, że trup ocalił ją jeszcze od kroku, poza którym już nie mogłaby mówić: »Zresztą nic się złego nie stało«.
Rzecz nawet dziwna. Porzycki zdaje się być teraz jakiś zły i zirytowany.
Dochodzą wreszcie przez karkołomne i brudne Kasprusie do miasta.
— Idziemy na kolacyę? — pyta komik.
— Naturalnie — odpowiada Porzycki — trzeba się rozerwać po takiej miłej niespodziance.
Tuśkę poraz pierwszy niemile pociąga ta kolacya. Coś się z nią dzieje dziwnego. Chciałaby się przytulić do Porzyckiego, ukryć się przed tem wrażeniem i pozostać tak w spokoju i ciszy.
Sznapsia dostrzega, że suknia Tuśki ma także kilka rdzawych plam u dołu falbany.
— Ach! i pani także! — mówi z odrazą.
Tuśka wzdryga się cała.
— Muszę jechać do domu, przebrać się. Nie chcę tak pozostać ani na chwilę. Pójdź, Pito.
— Ale wrócicie.
— Nie wiem...
Porzycki odwraca się szybko:
— Jakto nie wiem? — Właśnie trzeba wrócić i przebyć pomiędzy ludźmi dzisiejszy wieczór.
Spotyka wzrok Tuśki i coś w nim przecież dostrzega z nurtujących ją myśli.
— Tak... tak... rozerwiemy panią — dodaje łagodniej — potem odwiozę i przebędziemy razem do rana na rozmowie. Ja czuwać będę, aby się pani nie bała...
Jak słodką pieszczotą, tak głos ten owiewa ją całą.
— Przyjedzie pani? — pyta Sznapsia.
— Przyjadę.
Ale zaraz tą samą dorożką.
— Jeszcze wcześnie.