Sezonowa miłość/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Życie Tuśki ułożyło się na modłę życia Warchlakowskiej. Było to ciągłe ścieśnianie obręczy konwenansu, jakaś niewola liczenia się ze słowami, z gestami, kontrola, pełna niby uprzejmości, zdawanie sprawy z każdego kroku, z każdego słowa.
— Cóż droga pani dziś porabiała?
To ją witało parę razy dziennie, czy to u płotu jej chałupy, czy już od furtki, gdy wchodziła do willi radczyni.
Porzycki wyjechał na wycieczkę, i Tuśkę napadła dziwna ochota dowiedzieć się, czy pojechał sam, czy w towarzystwie kobiet.
Ciągle widziała ten gest, jakim obejmował ową aktorkę, gest swawolnego pazia, a przecie nie pozbawiony czułości.
— Może się w niej kocha!... — myślała.
Lecz zaraz przypominała sobie słowa Warchlakowskiej:
— Ta panna przecież ma kogoś... kto...
Nie rozumiała, dlaczego nie powiedziała Warchlakowskiej, iż Porzycki mieszka w tej samej, co i ona chacie. Coś ją za gardło ścisnęło...
Teraz już nie było mowy o aktorach wogóle.
Rozmyślając tak, Tuśka usiadła na swojej werandzie. Posłała Pitę do panien Warchlakowskich, a nawet surowo zirytowała się na dziecko, bo szło niechętnie i zachmurzone.
Pragnęła pozostać sama.
Ogarniało ją coraz większe lenistwo. Przytem miała troski materyalne. Pieniądze wychodziły z przerażającą szybkością. To pożycie z panią Warchlakowską narażało ją na zwiększenie wydatków. Musiała jeść tak, jak te panie z willi, kupować grzyby, jaja, poziomki, zdjęta fałszywym wstydem. Praczkę miały wspólną, która podawała bajońskie rachunki, a na nieśmiałą uwagę Tuśki odpowiedziała zuchwale:
— Pani radczyni z willi to się nie targuje!
Co chwila okazywała się potrzeba jakiegoś wydatku, aby »dorównać« pani z willi. Były to drobne, małe, śmieszne sumki, ale — były mimo to i zjadały niewielką sumkę, którą Tuśka mogła rozporządzać.
I znów ogarnął ją żal do męża.
Dlaczego jest tak, nie inaczej? — Ach! gdyby był sprytniejszy, obrotniejszy i zapobiegliwszy, działoby się inaczej. Inni jego koledzy biurowi nie oglądali się jedynie na pensyę. Kręcili się, jak piskorze, i często wykręcali się na wierzch. Brali kamienice na spłaty, przystępowali do jakichś przedsiębiorstw, słowem szli w górę. A on wiecznie tkwił na Wareckiej pomiędzy figusem a stołem z samowarem!...
I dziś dlatego ona jest tak skrępowana nawet w chwili, gdy przecież raz odetchnęła innem powietrzem i pewną względną swobodą...
Lecz jest to rzeczywiście tylko względna swoboda. Czuje, że to grzeczne, systematyczne życie z Wareckiej powlokło się i tu za nią. Nie umie widocznie sobie poradzić, a przecież coś się jej majaczy... coś przeczuwa poza lasem gencyan...
Tak, tak.
Koło werandy krąży Obidowska. Ustroiła się w serdak i chodzi tam i z powrotem, czając się z fartuchem, aby zacząć wycierać balustradę werandy. Tuśka patrzy na nią i dziwi się, jak Obidowska jest dzisiaj chytra i zmarnowana.
Ma prawie tragiczny wyraz twarzy, poczerniała, oczy jej zapadły...
Tuśka czuje jakąś litość na widok tej zmiany. Woła ku sobie góralkę:
— Gaździno, a chodźcie tutaj!
Obidowska podchodzi, nie śpieszy się. Głowę pochyliła i kiwa nią na obie strony, jakby jej utrzymać nie mogła.
— A cego fcom?...
— Coście dziś taka mizerna?
— ?
— No... mizerna, blada. Czyście chorzy?
Gaździna ramionami wzrusza.
— Ni...
— No, o cóż wam?
Zacięte usta, tylko oczy z pod brwi zabłysły, jak dwa żużle.
Wreszcie potok słów, jakby konieczna potrzeba upustu dławiącego smutku.
— Wiedzom, poleciał na przewodnika.
— Kto?
— A no on, Józek.
— No więc cóż? Tem lepiej, to zarobi.
— Ha no... zarobi dyrloga jedna!... zarobi, ale jo na taki gros nie łakoma... Poszły z nim takie strzygonie, co to wiadomo na młodego chłopa łase... no...
Zacisnęła zęby aż zgrzytnęły. Wbiła nogi w ziemię ze strasznym uporem. Biło od niej tajonym gniewem i nagromadzoną w wyschłej piersi rozpaczą.
Tuśka spojrzała na nią zdziwiona.
— Ależ moja gaździno... — wyrzekła — dlaczegoż wam tak o te panie z miasta chodzi? Przecież nie mówicie mu nic za Hankę, a on się z nią całuje tuż pod waszym dachem.
— A!... to je co inkszego! Ona była przedemną, to wiadomo — jej prawo. A potem ona górska je — nasza, to jensza sprawa. A te mieńskie, jak idom na wirchy, to ino zęby scyrzeć...
— Mówiliście przecież, że Józek idzie z tym panem, co tu mieszka.
— A ino. Posed z nim i z tymi strzygoniami. Nabrali butelek i pośli na tydzień... No... kiedy ich bym dopadła, skąsałabyk ich... choć stara na śmierć!
Tyle temperamentu ma jej głos nizki, ochrypły — tak wyć musi wilczyca zraniona, gdy sama zdycha gdzieś w jarze.
I głos jej znajduje niespodziewany oddźwięk w duszy Tuśki.
I ona nienawidzić zaczyna te jasne, wysłonecznione kobiety, które tam po wirchach, jak owe kozice z głazu na głaz skaczą, lotne i zwinne, a pomiędzy niemi miga gibka postać męska.
Józek?... nie Józek. — Nie tak smukły, ale za to bardziej wykwintny w linii — równie silny, zgrabny, zuchwały...
Ten drugi.
Porzycki!
I oddychają całą piersią, idąc coraz wyżej ku słońcu, w bukiety czarnych smereków, ponad którymi jasna zieleń hal rozpływa się, jakby seledynową chmurą.
Po raz pierwszy Tuśka z jakąś tęsknotą zwraca swe oczy w stronę gór. Słońce zachodzi, są one w tej właśnie chwili stokroć piękniejsze i majestatu pełne. A mają w sobie jeszcze jakąś moc ptaków, co gdy rozwiną skrzydła w górę, podnoszą serca i dusze ludzi. — Tuśka nie była tam nigdy na tych ścieżynach, co to między kosodrzewiną wiją się przecięte srebrną nicią górskich strumieni, lecz instynktem czuć zaczyna, że tym, co tam na ów »tydzień« poszli, jest w tej chwili świeżej, milej, lepiej, młodziej, niż jej na werandzie, choć taka ta weranda niby słoneczna, niby wygodna...
Czuje to, ale gdyby jej kto kazał rzecz tę wypowiedzieć, możeby nie potrafiła.
Obidowska przysunęła się zupełnie do balustradki.
Złożyła na niej czarne, do łokci obnażone ręce, a na tych rękach wsparła twarz.
Była dziwna, dzika, ponura i zagadkowa. Włosy tłuste lśniły się w słońcu, jak czarna, atłasowa, średniowieczna czapka. Każda brózda w twarzy zdawała się mieć osobną swoją historyę i osobną przyczynę łez, które ją żłobiły.
— Ja wim — mówi nizkim głosem — że Józek ma taką naturę, że go do państwa pcha i mu z nimi dobrze jest. Ale jak się żenił, to wereda przysięgał, że o skałe się praśnie, a w góry z poństwem nie póńdzie... I ot, jak przysięgi strzymał...
Pomilczała chwilę — i powtórzyła, jakby swoje własne echo.
— I ot... jak przysięgi strzymał...
Dwie duże łzy ukazały się w jej oczach.
Wypełniły całe źrenice, oszkliły ich żółtość i spłynęły po rzęsach rzadkich i jakby wypalonych. Chwilę zawahały się. Którą im płynąć brózdą? Którą z nich wyżłobiły miłosne zawody? I nagle rozlały się w strugę, która objęła całą sieć tych zmarszczek i twarz okryła lśniącą, srebrnawą wilgocią, smutną i nad wyraz tragiczną.
Tuśkę nie zdjęła jednak litość. Nie współczuła ona tej kobiecie, która płakała za młodym mężem, ulatującym z gniazda, jak młody ptak, żądny swobody. Inna myśl zajęła ją całą. — Myśl, co się dzieje tam, dokąd oni poszli — gdzie tak świeżo, młodo, dobrze...
Podstępnie zwraca się ku góralce:
— Moja gaździno... o cóż wam chodzi? Przecież tam nic złego się nie dzieje. — Poszli — wrócą. — Józek przewodnik... o cóż chodzi?
Góralce zapłonęły oczy. — Łzy, jakby żarem, co przesunął się po nerwach, oschły w jednej chwili.
— No... — wyrzekła wreszcie... — jakbyście tak widzieli, co oni tak wypiją, a jak się zawsze przewodnicy uhleją, bo to państwa bawi, tobyście ta inaksej gadali... a jak się chłop uhleje, to on tam nie bacy, co robi...
Pokiwała głową, oderwała się od balustrady i ciężko stąpając, odeszła w stronę szopy.
Tuśka zamyśliła się nad jej słowami.
Więc... piją, a gdy piją, nie baczą, co robią.
Przypomniał się jej ten gest Porzyckiego, śliczny gest mężczyzny obejmującego w posiadanie i ten powabny ruch kobiety, która na jedno mgnienie oka poddała się ku niemu, a potem wywinęła się, jak wąż z tego uścisku...
Tak było na gościńcu, a tam w górach, pośród tych gęstych zarośli, które czarnemi płatami przyległy do ścian gór, pewnie jest jeszcze inaczej.
W słońcu, w swobodzie idą, śpiewając kanzonę... Oni — oni!...
Przymknęła oczy, góry pozostały mimo to przed nią fatalne i ciągnące. — Teraz oprócz gencyan kryły w sobie inne błękitne tajemnice...
Jakiś głos zbudził ją z uśpienia.
— Proszę pani — oto list dla pani, a to kartka dla tego pana obok.
Drzwi zamknięte, nikogo niema...
To listonosz wrzuca na werandę list z błękitną marką i śliczną liliowo-tęczową kartkę pocztową.
Pada, jak motyl z rozpostartemi skrzydłami, na kolana Tuśki.
Ona się porywa.
— Proszę... proszę to zabrać...
Lecz listonosz już jest daleko. Biegnie, jak na kółeczkach. Wpadł do sąsiedniej willi.
Tuśka bierze kartkę i kładzie na stole.
— Oddam gaździnie — myśli — niech mu da tę kartkę, gdy wróci z tej orgii.
Czuje jakiś żal, ból nieokreślony. Jest to raczej uczucie smutku i przykucia do ziemi. Otwiera list od męża i czytać zaczyna:
— »Kochana żono! List twój otrzymałem. Cieszę się, że jesteś zdrowa i Pita także. Chłopcy są zdrowi, pisali do mnie, bawią się i uczą. Kwiaty dobrze się hodują, każę je wynosić na dziedziniec skoro deszcz pada, a ta duża palma zdaje się ma mszyce. Więc kazałem stróżowi myć i sam przygotowałem tytuń i zrobiłem odwar. Futra, naftaliną przesypane, poskładałem...«
I tak cały list, cztery długie ćwiartki...
Tuśka jednak nie czuje, ile codziennego, szarego tragizmu wlecze się przez te szeregi literek. W trującym zapachu naftaliny walczy drobny, chudy człowiek z pasorzytami, które obsiadły palmę, walczy wtedy, gdy słońce potokami złota zalewa przestrzenie kryształowe, pełne balsamicznej woni i czarownych górskich wizyi.
Z rodzajem znudzenia odkłada ten monotonny list i znów pogrąża się w zadumie.
Piją! — co?... wino, szampana — a potem te ładne, wesołe kobiety pozwalają się całować, mówić do siebie poufale. Potem zachodzi słońce, potem rozkłada się ognisko... tak czytała... układają się dokoła ogniska... znów piją... znów się całują...
— List od mężusia?
Tuśka aż drgnęła cała.
Pani Warchlakowska stoi przed nią, na tem samem miejscu, na którem stała niedawno Obidowska.
— Mężuś pisał?
— Tak.
— A... a... ta karteczka taka śliczna? To może od synusiów?
— Nie... to nie do mnie.
— A!...
Chwileczka milczenia.
— Pani wie. Dziś rano zbudziły mnie nieludzkie wrzaski. Idę do okna... myślałam, że się pali, a to ta banda aktorów i aktorek stała na drodze i tak krzyczała na przewodnika i Porzyckiego, żeby się zbierali. Szli na wycieczkę. — Pani nie słyszała?
— Nie.
— I pani może nie wie, że ten Porzycki mieszka tu, u Obidowskiej?
Rumieniec znów oblewa twarz Tuśki.
— Nie...
Sama nie wie, dlaczego kłamie, ale kłamie.
— Tu... obok pani. Ja nie wiem, czy mężuś byłby bardzo kontent, gdyby o tem wiedział. Bo wiadomo, aktor to nic nie uszanuje... Choć... niech Bóg zachowa, ja wiem, że pani... a... cóż znowu!... ale oni! Bo to proszę pani piją... a skoro mężczyzna pijany to... no...
I tu radczyni wzdycha i wymownie się uśmiecha.
— I niechby tak, broń Boże, po pijanemu takiemu czemuś przyszło do głowy pani zrobić jaki afront.
— O!... proszę pani...
— Kto to może wiedzieć? Między nami mówiąc, same kobiety upoważniają takich aktorów do tego. U nas... w Krakowie, pani wie... ach! słyszała pani chyba o tej doktorowej... nie?... no... nie wierzy pani?... One same do nich listy piszą — i jakie listy! no!...
Wzrok Tuśki padł mimowoli na tęczową śliczną pocztówkę, leżącą na stoliku. Warchlakowska wzrok ten podchwyciła.
— Może to do niego?... Czytajmy!... czytajmy...
I widząc pewne zakłopotanie na twarzy młodej kobiety, dodaje śpiesznie:
— Gdyby to był list, to co innego... ale pocztówka toć otwarta dla wszystkich.
Wyciąga ręce i motyl barwi się w jej tłustych spoconych łapach.
— A co?... do niego, — Jaśnie wielmożny Porzycki, artysta dramatyczny. Jaśnie, słyszy pani — Jaśnie!!! Aktor i Jaśnie... A czemże będzie hrabia, albo radca? Jaśnie!... A teraz cóż opiewa — o... o... jak męża kocham... cha! cha! niech no pani czyta.
Podaje kartkę Tuśce.
— Drogie moje kochanie! Jakże tam — czy ci dobrze, czy już się odtęskniłeś? Choć proszę cię — nie zanadto, bo mnie będzie serce bolało. Mnie tu bez ciebie pusto, strasznie i wczoraj przez łzy widziałam twoje niezajęte miejsce przy naszym stoliku. — Dziękuję za twe drogie listy, umiem je na pamięć i zawsze przy sobie noszę. — Uważaj, gdy idziesz w góry, aby nie spaść i nie wyrządzić sobie jakiej krzywdy, bo ty jesteś treścią i celem mego życia...
Tuśka nie chciała czytać dalej.
— To są sekrety tego pana — wyrzekła wyniośle, odkładając kartkę.
— No... dobry numer taki aktor! — śmiała się Warchlakowska. — Ta przez łzy patrzy na jego niezajęte miejsce, a on z aktorkami po górach lata... Ja na miejscu pani wolałabym zażądać jego pokoju od gaździny i wygnałabym go, aby nie plugawił dachu. Bo pani nie wie... on tu jeszcze jaką damę sprowadzi i dopiero będzie szkandał!...
— Nie wiem jeszcze, co zrobię — odparła wymijająco Tuśka.
Głowa ją zaczęła boleć. Pomyślała, iż tak, jak tam na Wareckiej dławiły ją mury kamienic, wznoszące się dokoła, jak mury więzienne, tak i tu zaczyna dławić ją jakaś ścieśniona atmosfera, która powoli wałem od słońca i przestrzeni ją otacza.
— Może się pójdziemy przejść? — proponuje pani Warchlakowska.
Lecz Tuśkę ogarnia nagle bardzo wyraźna odraza do tego ślimaczego wleczenia się po gładkiej drodze z miną dystyngowanej damy grzecznie spacerującej po parku.
— Dziękuję pani! — mówi, siląc się na jak najuprzejmiejszy uśmiech — głowa mnie boli.
— Najlepiej się przejść... zresztą, jak pani chce. Ja idę.
Podniosła granatowy, alpagowy, opięty kostyum, na tyle jednak, że przyzwoicie dotykał ziemi, i wypłynęła, jak kaczka, na biel drogi.
Tuśka pozostała sama.
Patrzy na tęczową pocztówkę, patrzy na góry także tęczowe, tyle na nich barw się mieni i dziwnego doznaje wrażenia.
Ta Obidowska, biegnąca z załzawionemi oczyma w górskie ciemnie i srebrne źleby, i ta druga tam daleko przez łzy widząca puste miejsce człowieka, który znikł w tych górskich ciemniach i srebrnych żlebach — i... potem ona sama, biegnąca wzrokiem jego śladem...
To wszystko — dziwne.
Nowe.
Niespodziewane.
A zwłaszcza... niepotrzebne!
Co ją to obchodzi?
A przecież...
Obchodzi!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.