Sezonowa miłość/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Stosunki willi »Lewkonia« z chałupą Obidowską powoli się normują i układają.
Nie jest to przyjaźń nadzwyczajna, ale zwykła sezonowa zażyłość.
A więc przedewszystkiem te panie przesyłają sobie wzajemnie rutynowane i wprawne w swym zawodzie wyzyskiwaczki, noszące masło, jaja i rozmaite inne »konieczne« do utrzymania egzystencyi ludzkiej nadzwyczajności.
Pani Warchlakowska jest »zawołaną« gospodynią. A więc skupuje garnki masła zjełczałego, chude kury, grzyby — słowem całe stosy żywności, zdolne nakarmić załogę okrętu, mającego perspektywę zimowania wśród lodów. Wszystko się przyda, a więc willa »Lewkonia« pachnie grzybami, kwaśnem mlekiem, owczym serem, jak stara spiżarnia.
Ponieważ Pani Warchlakowska ma szczególniejszy dar dominowania nad osobami, które się do niej zbliżają, prędko ujarzmiła Tuśkę i, wygłosiwszy zdanie, że kobieta, nie znająca się na kuchni, jest ciężarem społeczeństwa, zmusiła Tuśkę do tego, że i ta zaczynała »znać się na kuchni«.
A więc najniepotrzebniej i w chałupie Obidowskiej zjawiły się wianki grzybów i serki owcze, które mogły się przydać...
Na co i komu, to już nie należało do rzeczy.
Następnie wyszli na tapet mężowie.
Pani Warchlakowska była »wzorową« żoną i szczyciła się tem bardzo głośno.
Dbała ogromnie o swego męża, o stan jego żołądka, oczu i wogóle zdrowia. Co chwila mówiła: »mój mąż, mego męża, mojemu mężowi«. Miała specyalny sposób wymawiania tego słowa. Była w tem duma twórcy dla swojego dzieła. Bo dla pani Warchlakowskiej pan radca był jej tworzywem. Ona go urobiła na tego pana Warchlakowskiego, który miał znaczenie, który był kimś, z którym się inni panowie Warchlakowscy liczyli. Jeżeli mieli kamienicę z pięćdziesięciu dwoma oknami frontu, to było także dzieło pani Warchlakowskiej. Wszak to pod jej presyą mąż zamienił swoją rodzinną i po śmierci ojca przypadającą mu wioskę na ową kamienicę, niosącą wprawdzie niewiele, ale dającą duże znaczenie w świecie. Ta kupa cegieł, symetrycznie ustawionych, z powprawianemi kawałkami szkła, nadaje człowiekowi odrębne, wyższe stanowisko.
Kto słyszał, jak pani Warchlakowska mówiła: »moja kamienica, mój stróż, moje podatki, moje waterklozety, moja kanalizacya, moi lokatorowie«, nie mógł wątpić ani na chwilę, że to osoba, z którą społeczeństwo musi się liczyć. Następnie pani Warchlakowska zaasekurowała swego męża »na życie«, »bo to nie wiadomo, jak wypadnie«. — Była więc w porządku i była z tego dumna. Radcostwo pana Warchlakowskiego dopełniło miary.
Zabrano się do edukacyi dzieci. Były to wprawdzie dziewczęta, ale musiały być odpowiednio kształcone.
Jak widzimy, dom był wzorowy. Na ustach pani Warchlakowskiej ciągle się słyszało: »hygiena i poczucie moralności«. Ukochała sobie te słowa i mówiła, że jest to jej wyznanie wiary. Była to więc dama niepowszednia, energiczna i mająca poczucie obowiązku.
Tuśka w pierwszej chwili została olśniona i przygnieciona tą wyższością pani z willi »Lewkonii«.
Ani kamienicy o pięćdziesięciu oknach frontu, ani lokatorów, ani stróża, ani podatków, ani asekuracyi męża, ani jego posiedzeń radcowskich, ani sług co tydzień zmienianych, ani kąpieli sobotnich w domu w jednej wodzie kolejno panienek dla hygieny — nic nie mogła ze swego repertuaru wyliczyć.
Pozwoliła pani Warchlakowskiej rozlać przed sobą cały zasób swej możności, inteligencyi i poczucia moralności, nie hazardując ze swej strony wiele.
Aż gdy dama w welwetach umilkła wyczerpana i wyczekująco face à main ku Tuśce zwróciła — Tuśka uczuła, iż teraz przychodzi kolej wywnętrzyć swoje Credo i odkryć karty, któremi w życiu ona zagrywa.
Lecz ogarnęła ją chęć wywyższania się jeszcze ponad panią Warchlakowską i z wielkim taktem i ostrożnie rozpoczęła wspaniałą seryę kłamstw, którą roztaczała powoli, jak wachlarz, zasłaniając nim prawdę swego mizernego życia.
— Mój Boże!... tak — jeżeli nie najęła willi, to przedewszystkiem dlatego, że bała się mieszkać w niej sama tylko z córeczką. — Służby nie brała, bo była wyczerpana prowadzeniem ogromnego domu i chciała trochę odpocząć... Bo — jeżeli kobieta pojmuje swoje obowiązki na seryo, to trud jej nie jest mały, i ci, którzy mówią, że kobiety mają łatwiejszą część w życiu, mylą się zupełnie.
Lecz tu pani Warchlakowska podniosła protest.
— O nie — ona, pani Warchlakowska, umie ocenić trudy i starania męża, który umiał przyrobić tyle fortuny i zajął takie w mieście stanowisko, że dziś liczy się z nim nietylko całe miasto, sala ratuszowa, prezydent — więc i inne rozmaite figury, ale i ona, własna żona. Bo choć nikt nie jest prorokiem w swym kraju, a głównie mąż we własnej rodzinie, to ona przecież uznaje w panu Warchlakowskim owego proroka i idzie dokładnie linią, którą jej zakreślił.
— Nie tylko nie wbiję w ścianę jednego więcej gwoździa bez jego aprobaty, ale chodzę zawsze temi ulicami, które on mi wskaże, bo on wie najlepiej, co i jak się robi w życiu.
Silna pierś, opięta welwetem, wznosi się miarowo, jakby wzruszona przy tych słowach.
— Tak, u mnie uwzględnia się gusty i upodobania przedewszystkiem męża — tłómaczy Warchlakowska zgnębionej trochę Tuśce. — Ponieważ mąż mój lubi sztukę mięsa z chrzanem, jadamy ją dwa razy tygodniowo, choć ani ja, ani moje panienki ścierpieć jej nie mogą. A potem mój mąż jest za religijnem wychowaniem — panienki moje są wpisane do bractwa dzieci Maryi... A potem dywanów nie znosi. Więc nic... nic, ani jednego chodniczka w pokoju, i te wszystkie nowatorstwa literackie także u nas nie mają miejsca... Tak, tak — ja się we wszystkiem do męża stosuję.
Tu pani Warchlakowska powiodła groźnie dokoła wzrokiem, ogarnęła nim smreki, zamglone w popołudniowej ciszy, i słoneczną drogę, ginącą w zieleni, i błękit nieskalany, rozwieszony kopułą turkusową nad dyszącem w omdleniu samem Zakopanem — i dodała:
— Ja tak pojmuję feminizm!...
Padło wielkie słowo.
Lecz nie wzruszyło Tuśki.
Ona siedziała cała pogrążona w myślach porównawczych.
Mój Boże! Ta mizerna figurka jej męża w niepokaźnym paltociku, czemże była wobec imponującej a legendowej postaci pana radcy Warchlakowskiego.
Z urzędu, ze sprytu, z owej wspaniałości, z jaką trząsł całem miastem steroryzowanem i uwielbiającem, wyłaniał się nadzwyczajny, imponujący, adorowany nawet przez własną żonę.
— Budżetu miejskiego nie uchwalą, jeśli on się okoniem postawi... — pewnego razu rzuciła niedbale Warchlakowska.
Budżet miejski!
Tuśka doznała olśnienia.
To było coś wielkiego, jakieś cyfry ogromne, jakieś miliony, los całego mrowiska ludzi kłębiących się wśród kamienic. Nie rozumiała dokładnie, ale to ją ostatecznie olśniło.
Grzeczny pan z Wareckiej ulicy, wlokący swą taczkę urzędniczego mola cicho i posłusznie, czem był w porównaniu z takim radcą, od którego zależało uchwalenie... budżetu?...
I z pewną trwogą usłyszała Tuśka słowa:
— A pani mężulek odwiedzi panią w Zakopanem?
— Nie wiem...
— O!... to byłby grzech nie przyjechać do żony i córki! Naturalnie nasi panowie mają swoje obowiązki społeczne i te idą przed rodziną — prawda?...
— Tak... tak...
— Cieszy mnie, że się pani ze mną zgadza pod tym względem. Ale i dla rodziny coś uczynić należy... prawda?
— !!!
— A więc ujrzymy mężulka? — to dobrze, to bardzo dobrze. — Tylko będzie państwu trochę ciasno. Dwa pokoje... skoro macie takie duże mieszkanie w Warszawie.
— O! tam są jeszcze inne pokoje. Na czas pobytu męża dobiorę więcej izb.
— Tak, tak... nasi panowie mężowie nie lubią ciasnoty, i to im się słusznie należy. Ja dlatego wzięłam tak dużą willę, aby mój mąż miał gdzie królować, gdy przyjedzie...
— Tak, tak!
— Gdyby się zjechali jednocześnie, byłoby to doskonałe. Złożyłby się mały wincik. Pani mąż wintuje?
— Jak wszyscy.
— To doskonała dla nich rozrywka. Cały dzień wytężają umysł — wieczorem muszą się rozerwać. Ja urządzam winty w domu. I to najlepsze. Niech mi pani wierzy. Urządzić w domu, herbata, przekąska... i przynajmniej ma się męża obok siebie. Pani zapewne także tak robi?
— Tak, tak.
Przed oczyma Tuśki przesuwają się wspomnienia wieczorów dziwnie sennych, monotonnych. Czytanie Kuryera od deski do deski, wszyscy przy jednej lampie, aby oszczędzić nafty, i potem wyżółkły, wyschły profil męża, chylący się do snu, jego ręka delikatna, anemiczna, z odciskiem od pióra na trzecim palcu, osłonione tragicznym abażurem oczy zmęczone, obwiedzione czerwoną obwódką.
— Ale pani ciepłej kolacyi nie podaje? — bada ją dalej pani Warchlakowska.
— Jak czasem.
— To źle. Trzeba już przyjąć jeden system i tego się trzymać... W ten sposób bałamuci się gości. Ja podaję herbatę, kanapki, suche ciastka i piwo. Kanapki moje panienki z byle czego zrobią. Na to można użyć doskonale resztek z całego tygodnia... A dla męża kolacya w sekrecie, w kąciku przygotowana. Wyborny system. Radzę pani zaprowadzić.
Jakaś pointa niezadowolenia tkwi w głosie pani radczyni. Ta ciepła kolacya trafiła ją w serce. Tuśka chwyta to w lot.
— O nie! nie! — protestuje — ja już nie mogę odstąpić od kolacyi. — Taki u nas zwyczaj... zresztą mąż tak chce...
— A! skoro mężuś...
Pani Warchlakowska uchyla czoła, jak korna niewolnica.
Z polanki, na której słońce kładzie złoty, czarujący, świetlany płaszcz, dobiegają cienkie głosiki panien Warchlakowskich.
— Play!...
— Fife!...
— Thre!...
Głosu Pity nie słychać. Miga tylko czasem jej biała sukieneczka i śliczne nóżki w błękitnych pończochach.
Poruszają się jednak leniwo, niechętnie.
Pita co chwila przystaje, opiera się o żerdzie, patrzy obojętnie na panny Warchlakowskie, które widocznie grają w piłkę »dla galeryi«, to jest dla dwóch górali, wlokących się po drodze z olbrzymią belką, a dla dwóch pań, które przystanęły i patrzą w głąb placyka.
Pani Warchlakowska na Pitę przez szkła patrzy.
— Śliczne dzieciątko... ubrane gustownie... tylko...
Zawiesiła głos.
Uśmiechnęła się, jakby przeżuwała cytrynę, i wreszcie dorzuca:
— Tylko cokolwiek za krótka spódniczka.
Tuśka czuje, że jest to wywzajemnienie się za ową legendową kolacyę przy wincie.
— Taka już u nas moda w Warszawie! — mówi, wykrzywiając mimo woli usta takim samym cierpko kwaśnym uśmiechem.
Pani radczyni czuje się dotknięta w swej skromności kobiecej.
— Och! moda!... — podejmuje znowu — skoro chodzi o pewną skromność niewieścią, moda nie istnieje. Należy chronić panienkę nawet przed wzrokiem ludzkim.
— Pita jeszcze dziecko.
— O nie, nie... to już panienka. Mój mąż nigdyby nie pozwolił, aby moje dziewczątka tak się produkowały...
— Ja Pity za nicbym w skarpetki nie ubrała, ale pończoszki...
— Och! skarpetki!...
I pani Warchlakowska kryje pod szlafrok swe słoniowate nogi, jakby sama myśl o możności włożenia przez kobietę skarpetki przerażała ją niepomiernie.
W tej chwili drogą od Kościelisk powraca gwarne towarzystwo. Kilka kobiet, kilku mężczyzn. Na czele Tuśka spostrzega jasny sportowy garnitur, koszulę z surowego jedwabiu i roześmianą, wesołą twarz, wysłonecznioną dziwnie przejrzystemi ślicznemi oczyma. I przerażona czuje, że serce jej tłuc się zaczyna, jak ptak w klatce. Zmieszana, nie śmie się ruszyć, odetchnąć...
Na twarz jej, na szyję powoli, przedziwnie wypływa czarujący, dziewczęcy rumieniec.
Przez pokład pudru przebija się prześliczny, nieśmiały, płonący lekko z początku, jakby twarz Tuśki odbiła w sobie blady, różowy blask jutrzenki.
I w miarę, jak zbliża się ku niej ta twarz wesoła, te oczy słoneczne, pełne całej mieszaniny uczuć, sprzecznych, bo karnych i zuchwałych, pieszczących i drwiących, ten rumieniec potężnieje, przechodzi w płomień, rozpala się, jak słońce o południu, sypiące światło i żar.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A cała ta gromadka ludzi odzianych jasno, jakoś rozwiewnie, z postaciami kilku ślicznych kobiet we środku, kobiet o włosach złotych, ufryzowanych, o sukniach odsłaniających, nie zaś kryjących linię ciała, kobiet bardzo malarskich a strojnych, bardzo kwiatowych a miłych, idąc w słońcu, bieli drogi, ma w sobie wdzięk czegoś bez troski, a wybierającego z życia to, co życie jeno najlepszego dać jest zdolne.
Idą — lekko — depcąc po cieniach własnych, a nie czyniąc im krzywdy — nucą jakąś kanzoną, trzymają w rękach olbrzymie pęki szafirowych gencyan...
Dokoła nich rozwiewa się urok przejasny odczucia i wchłonięcia w siebie esencyi życiowego czaru. Tego określić nie można. To się wysnuwa, to wypływa z ich gestów, z ich piękności, z dźwięku ich głosów, z uśmiechów ich ust, z ich spojrzenia...
Gencyany w rękach mają i sami rozkwitają całym bukietem istot szczęśliwych, nie liczących się z mrowiskiem, w którem mrówki ciemne mackami wyczuwają swe zbliżenie i ostrą cieczą bronią się od napadów, mogących roznieść gmach pracowicie wzniesiony ze śmieci, patyków i gruzów.
Idą dzieci Boże i promienieją światłem dusz, którym pozwalają żyć, rozwijać się, nie gnębią ich, nie dręczą, lecz niosą je w słońcu, w wesołości, w pierwotnych porywach, w Pięknie, jak niosą snopy szafirowej gencyany, pomiędzy któremi połyska wspaniale gwiazda złotogłowiu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zrównali się z willą pani Warchlakowskiej.
Dama w welwetach przyłożyła lornetkę do oczu.
— To... aktorzy! — zawyrokowała.
Dziewczęta przestały grać w piłkę i zbliżyły się do żerdzi. Na twarzach ich zarysowała się niezdrowa ciekawość. Tylko Pita oparta patrzyła z jakąś melancholią dziwną na przechodzących.
— Ten w środku jasno odziany to Porzycki! zdolny... wcale, wcale...
On jeden tylko obrzucił Pitę miłem spojrzeniem. Skinął jej głową, ale dziewczynka, pomna uwag matki, spuściła oczy w ziemię z zażenowaniem widocznem. Porzycki nie spojrzał nawet na werandę, ani na Tuśkę. I to jej było przykro, choć wolała, że nie widział jej zmieszania.
Gromadka przeszła i ginęła powoli drogą, jak jasny obłok. Cicha kanzona dobiegała jeszcze, jakby wlokąc się za nimi.
Oparta o żerdź Pita znów melancholijnemi oczyma śledziła oddalających się.
Pani radczyni uniosła się cokolwiek na fotelu.
— Oni tu gdzieś mieszkają, zdaje się w Jaszczurówce... a ten Porzycki to gdzieś nawet w naszej okolicy... Straszni ludzie! O! o! niech pani patrzy, nie żenują się... To szkandał!
Tuśka wysłała swój wzrok na zwiady i ujrzała, jak Porzycki nagłym ruchem objął jednę z jasno odzianych kobiet. Była w tym ruchu swawola pazia. Trwało to chwilę. Kobieta, śmiejąc się, wykręciła się zręcznie z obejmującego ją ramienia...
— To panna ta i ta... — objaśniała Warchlakowska. — Jest przyjaciółką starego hrabiego z pod Gołębi, a ta trzecia...
Nagle dostrzegła, że »panienki« przypatrują się ciekawie aktorom i aktorkom.
— Panienki! proszę do piłki... co to znowu?...
Panienki cofnęły się, chichocząc i uśmiechając złośliwie. Tylko Pita pozostała na miejscu i patrzyła ciągle w stronę, skąd dolatywała kanzona.
— Niechże pani każe swojej panience nie patrzeć za nimi! — upominała Tuśkę pani Warchlakowska.
Tuśka jakby się ocknęła.
Cała była tak gorąca, jakby po niej war przeszedł.
— Pito... idź do panienek!... — wyrzekła machinalnie do dziecka.
— Czy pani wie, — skrzeczała Warchlakowska — że ci ludzie to gorzej cyganów. Oni prawie wszyscy żyją bez Boga i bez zasad moralności. Prawie wszyscy w dzikich małżeństwach... A jakże... mówił mi mąż... co za zgroza!... To szkandał!... szkandał!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powoli marła kanzona i obłok jasny spowijał coraz szczelniej oddalającą się grupę aktorów.
Byli już teraz słonecznemi widmami, ledwo zaznaczonemi sylwetkami o złocistych, leciuchnych konturach.
Szkandał, moja droga pani!... — syczało w powietrzu.
I zdało się, że nic nie pozostaje z piękności egzystencyi tak, jakby oni wchłonęli w siebie wszystko, co wchłonąć może istota ludzka, otwarta i szczera, nie zamykająca się w skorupę pleśni i wymierzonego w dozach przyzwoitych dobra życiowego.
Rozpostarła się tylko wszechmoc pani Warchlakowskiej i cień jej werandy, na której wietrzyła swoje welwety.
A z twarzy Tuśki — powoli, stopniowo — świeży i gorący żar rumieńca nikł i topniał w delikatnej barwie zapadającego cicho słońca.
A na twarzyczkę Pity występowała natomiast coraz silniej, coraz wyraźniej wielka, bezbrzeżna melancholia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.