Sezonowa miłość/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Mija tydzień.
Ale jakoś się wlecze. Pogoda cudowna, mimo to Tuśka, a nawet i Pita nieswoje, choć od rana postrojone i przeważnie siedzą u Warchlakowskich.
Gdy pierwsze wrażenie minęło, Tuśka postanowiła powrócić właśnie do Warchlakowskiej i nią, jak murem chińskim, odgrodzić się od jakichś dziwacznych myśli, które napadać ją zaczęły.
Chodzi więc na spacer z panią Warchlakowską, była dwa razy w Morskiem Oku na kawie, oglądała szkołę koronkarską, wysłuchała sumy, chłonąc w siebie zapachy serdaków, pomieszane z wonią kadzideł, co wszystko nabawiło ją bólu głowy.
I znów na werandzie prowadzi z panią radczynią rozmowy o mężu, dzieciach i sługach. Pani Warchlakowska dołącza jednak do tego repertuaru od czasu do czasu jakąś pikantną anegdotkę, przeważnie z życia aktorów i aktorek.
Dziwnie dobrze poinformowana, wtajemnicza Tuśkę w rozmaite zakulisowe historyjki. Mówi z oburzeniem, lecz widocznie delektuje się temi historyjkami. Tuśka słucha uważnie, choć nie rozumie, dlaczego doznaje jakiegoś bólu. Kilkakrotnie chciała się przyznać Warchlakowskiej do zaczepek ze strony Porzyckiego, lecz coś ją wstrzymało.
Nagle zdumiona usłyszała zapytanie:
— A czemu pani mi nie powiedziała, że zna Porzyckiego?
— Ja?
— Tak! Wiem — wiem, że nawet jakieś cukierki kursowały... O! tylko niech pani nie łaje Pituchny, to nie ona... ta dziewczynka jest ogromnie skryta... to kto inny...
Tuśka ochłonęła już i wzruszyła ramionami.
— Ten pan dał cukierki Picie, kazałam oddać, to wszystko.
— Wybornie pani zrobiła. Choć ja na miejscu pani wezwałabym męża, aby takiego błazna moresu nauczył... dawać cukierki! Proszę — cóż to on sobie myśli? Czy pani jaka aktorka? czy co?...
Bardzo była oburzona pani radczyni. Pierś, opięta welwetem, falowała — tłuste ręce wykonywały seryę gestów rozwianych i kompletnie uzasadnionych.
— Dostał nauczkę — uspokajała ją Tuśka — i teraz zachowuje się zupełnie przyzwoicie.
Lecz nagle uczuła, że pani Warchlakowska świdruje ją wzrokiem, — tak, jakby mówiła »ejże!« i to ją zmieszało zupełnie. Zarumieniła się gwałtownie i spuściła oczy w ziemię.
Czuła, iż Warchlakowska w tej chwili jej nie wierzy i że zaczyna się dokoła niej snuć cała sieć fatalnych podejrzeń.
Rozstały się trochę chłodno. Warchlakowska ciągle zdawała się zapuszczać sondę do dna jej duszy — Tuśka zaś cofała się i zamykała w sobie tak, jakby miała już coś ukrywać.
Nad wieczorem zupełnie niespodziewanie powrócił Porzycki.
Przyjechał furką, blady, zmęczony, niewyspany i widocznie w złym humorze.
Tuśka stała w oknie i zobaczywszy go tak nagle, doznała jakby olśnienia.
Cofnęła się za firankę, lecz patrzała, jak do Porzyckiego wybiegła Obidowska, pytając o męża.
— Poszedł jeszcze dalej w góry — odrzekł aktor gniewnie, wyjmując z furki swój serdak, ciupagę i jakieś drobiazgi.
— A bez co? bez co... kiedy oni wrócili?
— Nie wiem. Dajcie mi spokój — zmęczony jestem... Przynieście mi mleka. Listu niema jakiego?
Wszedł do sieni i udał się do swojego pokoju.
Obidowska postała chwilę przed chałupą, wreszcie zawróciła i szła wolno w stronę szopy. Idąc, dostrzegła Tuśkę w oknie.
— Widzieli — zapytała — jaki to wymęczony. I nie hańbi się... To z chlania wódczyska i z łajdactwa... a jakże...
Pokiwała głową i głosem, w którym drżały łzy dodała:
— A wiedzom... mój nie wrócił!
I poszła.
Tuśce zrobiło się i wstyd i przykro.
Tak często myślała teraz o Porzyckim, że aż temi myślami upiększyła sobie jakoś jego postać w myśli. Coś słonecznego biło od niego i rozsłoneczniało jej wnętrze. — Lecz oto zjawiał się on sam i był zmęczony pijatyką, hulanką, malał, ginął w wyobraźni, niszcząc rzeczywistością to, co już zaczynało nabierać pewnego promieniowania i jasnej pogodnej wizyi. Tuśka poczuła do siebie żal, iż dała się unieść jakiemuś niezrozumiałemu prądowi. Ścigała go myślą wśród gencyan, złotogłowia, lub szarych złomów i kłębów mgły. — Odsuwała tą dekoracyą natrętne myśli o obecności »strzygoniów«. A to »chlanie«, ta bladość — przywodzi ich korowód na pamięć. Wstyd! wstyd!...
Postanawia nagle wrócić do rzeczywistości.
Wzrokiem szuka Pity.
Widzi ją, jak stoi oparta o żerdź. Jasne jej włosy rozpuszczone, rozsypały się, jak źle związany snop zboża, na tle granatowego żakieciku. Dokoła niej panny Warchlakowskie coś mówią żywo, śmieją się, gestykulują. Pita stoi między niemi nieruchoma. Twarzyczki jej nie widać, bo jest oparta o żerdź przydrożną pleckami. Widać tylko, jak kurczy się jakoś i głowę w ramionka wtula ruchem strwożonego ptaszka.
Tuśka czuje się zadowoloną z wypełniania obowiązku macierzyńskiego. Dała Picie ową rozrywkę, o której mówił lekarz, i to rozrywkę odpowiednią, przyzwoitą i godziwą. Sama zaś musi wypełnić obowiązki dobrej żony. Siada przy stole, rozkłada teczkę i pisać zaczyna.
Kochany mężu! List twój otrzymałam. Cieszę się, że jesteś zdrów i chłopcy także. — Co do naftaliny, to przyznam ci się, iż straciłam w nią wiarę, odkąd przeczytałam, że właśnie mole mnożą się w naftalinie. W każdym razie wdzięczna ci jestem za to, że zająłeś się futrami. Z palmą większa bieda i sądzę, że...
I tak dalej płyną sznureczki liter, omawiających kwestye futer, palm, fikusa, materaców, przyjęcia nowej sługi. Dalej następuje pochwała pani Warchlakowskiej, dalej słowo o Giewoncie, który jest bardzo »ładny« — dalej...
Kleją się zdania, choć napozór płyną z łatwością. Co więcej, Tuśka spojrzała na list męża. Dwie stroniczki. Byłoby niegrzecznie, aby ona napisała mniej. Musi więc wypełnić te obie stroniczki.
Nagle — pod oknem ślicznie ktoś gwiżdże tę samą kanzonę, którą śpiewali idący drogą aktorzy. Przez muślin firanki Tuśka dostrzega Porzyckiego, jak ubrany w świeży kostyum, umyty, odświeżony, wyszedł przed dom i włożywszy ręce w kieszenie od kurtki, stoi, rozglądając się dokoła. Dziwi się Tuśka tej metamorfozie. Znów jest wesół, rumiany, świeży, silny. Znów bije od niego temperament, zdrowie i rozradowanie do życia. Tuśka mimowoli przestaje pisać i siedzi zapatrzona w postać aktora. Coś ciągnie jej wzrok i przykuwa. Równocześnie czuje, że uszy jej zaczynają pałać gorączkowo.
Nagle — widzi, jak Porzycki przechodzi przez drogę i kieruje się ku grupie, złożonej z Pity i panien Warchlakowskich. Staje przy żerdzi i mówi coś, lecz co — Tuśka, pomimo wielkiej przedwieczornej ciszy, dosłyszeć z głębi pokoju nie umie. Słyszy tylko głos podniesiony i widzi kołysanie się postaci Porzyckiego. Panny Warchlakowskie patrzą na niego zdumione, wreszcie, jak stadko kuropatw, rozbiegają się i wpadają do domu. Pozostaje jedynie Pita i Tuśka zdumiona widzi, jak dziecko zgina się, przesuwa pod żerdzią i wydostaje na drogę. Tam zatrzymuje się przy Porzyckim z opuszczoną głową i wykonywując ruchy, jakby rozgniatała łzy na rzęsach. Porzycki, pochylony nad nią, coś mówi, ona mu wreszcie odpowiada. Chwilę zamieniają z sobą słowa. Wreszcie aktor bierze dziewczynkę za rękę i prowadzi powoli do chaty. Ona idzie powoli, smutna, i gdy zbliżają się do sadyby, Tuśka widzi, że Pita płacze.
Cała ta scena wprawia Tuśkę w zdumienie, irytuje niewypowiedzianie. Czego się ten człowiek miesza znów pomiędzy dziewczęta? Czego on chce od Pity? Dlaczego ją prowadzi do domu? Dlaczego ona płacze?
Czuje, iż powinna wstać, wyjść naprzeciw nadchodzących, inaczej on wejdzie do jej mieszkania razem z dzieckiem, lecz poprostu jest tak sparaliżowana i doznaje wrażenia, jakby czuła niebezpieczeństwo, a kroku naprzód postąpić nie może. I rzeczywiście, do niej siedzącej, powoli zbliża się to oczekiwane a groźne. I ona biernie musi mimowolnie czekać, patrzeć, wysłać duszę na powitanie. Lekkie pukanie.
Do pokoju zaraz wchodzi Porzycki, trzymając ciągle za rękę spłakaną Pitę. Dziecko pobladło i jest widocznie bardzo wzruszone. Aktor kłania się Tuśce z wielką swobodą, która milcząc, z trudem podnosi się z krzesła.
I stoi tak naprzeciw niego bardzo strojna, w muślinowej białej sukni, w duże białe róże. Całe masy falban opływają ją u dołu, a ona z nich wykwita, jak smukły cyprys z klombu róż białych.
— Pani daruje — mówi z dużą swobodą aktor — że właściwie nieznany, mieszam się w te sprawy, ale, poco pani pozwala, a nawet każe tej panience bawić się z temi błaźnicami w tych czerwonych szpencerach?
— !!!
— Tak, proszę pani — błaźnicami i szelmami. Niech się pani nie gorszy mojemi wyrażeniami, ale to już tak u nas aktorów. Mówi się, co się myśli. Więc proszę pani, to są błaźnice, indyczki i szelmy.
— Proszę pana... to są córki pani Warchlakowskiej, osoby...
— Dobrze, dobrze... mamusia kołtunka in summo gradu, a panienki takie same. Czy Warchlakowska, czy Prosiątkiewiczowa, czy inny dyabeł, zawsze nie warte całować psa w nos.
— Och!...
— Tu niema ani och, ani ach! Czy pani wie, dlaczego ta śliczna panienka płacze? Pani nie wie... A ja wiem. Ja wyszedłem na drogę, stoję i słucham. Myślę, co też te panny mogą z pani córką mówić. Myślałem bezeceństwa... Co pani tak na mnie patrzy? Przecież to w takiem przedpieklu to nie kupić, bo widzę panna Pita ma czerwone uszka i coś minka strasznie niepewna. Słucham... i dolatuje mnie słowo jedno... drugie... Aż we mnie krew zawrzała. Pani wie, czem one pani małą torturowały?
— Nie mam pojęcia. To są dzieci dobrze wychowane...
— Właśnie, można się zachwycać takiem wychowaniem! Te błaźnice wygadywały ostatnie głupstwa na panią, a dziecko tego wszystkiego słuchało.
— Co? jak?...
— A tak, tak. Wziąłem pannę Pitę na spowiedź i to biedactwo, płacząc, przyznało mi się, że one zawsze zadają jej rozmaite pytania co do pani, co do domu, co do jej stosunków familijnych i to w formie bardzo przykrej.
Tuśka wzruszyła ramionami.
— To być nie może — powtórzyła, mrużąc oczy — to są doskonale wychowane panienki.
— No to może pani zmieni zdanie, gdy się pani dowie, że pytały Pitę, czy pani jest z żydów, bo ma nosek garbaty, dlaczego się pani maluje, jak stara aktorzyca, że wyśmiewały się, iż macie trzy pokoje...
Cichutki płacz przerwał mu mowę.
To Pita, piąstkami zakrywszy oczka, płakała rzewnie.
Tuśka zwróciła się do córki. Była blada i zgnębiona uczuciem ogromnego wstydu.
— Pito, czy to prawda?
— Tak... proszę mamusi! — wyłkało grzecznie dziecko.
— Dlaczego mi o tem nigdy nie mówiłaś?
Nie było odpowiedzi.
Lecz Porzycki znów zabrał głos.
— To tylko dowód, jak subtelną i śliczną naturę ma ta panienka. Nie chciała pani dotknąć, powtarzając jej słowa tych błaźnic. Prawda, panno Pito?
Dziecko płakało cichutko, ocierając teraz oczy maluchną chusteczką, którą wydobyło z kieszonki.
— A potem pani córeczka widocznie nie ma do pani zaufania — podjął znowu aktor — a to źle, należy być szczerą względem mamy, powiedzieć wszystko, każdą myśl, choćby grzech śmiertelny. — Prawda? co?...
Zwrócił się wprost do Tuśki i patrzył na nią szeroko rozwartemi, szczeremi bardzo, przejrzystemi oczyma.
Tuśka nie odpowiadała nic. Była ciągle zgnębiona i upokorzona. Szczególnie to wyrażenie »maluje się jak stara aktorzyca«, działało na nią w fatalny sposób.
— A teraz — wyrzekł z kurtuazyą markiza — pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem — Porzycki!
Roześmiał się szeroko, błyszcząc prześlicznymi, jak perły zębami. Śmiech jego podbijał, chwytał za serce, taki był z głębi i przeświadczenia jego płynący.
To: »Jestem Porzycki!« — zadźwięczało tryumfalną fanfarą. Znać było w tym tonie duszę człowieka, który przywykł rzucać swe nazwisko w tłum, wzniecając uczucia radosne i miłe.
— I... pójdę. Panna Pita się uspokoi, obetrze nosek, bo się zaczerwienił... Co?... aha — już się ktoś przez łezki uśmiecha. Dobrze jest — górą nasi! Śmierć Warchlakowskim! Vendetta!
Pita mimowoli uśmiechała się wśród łez. On porwał ją za rączki i zaczął z nią menueta.
— Tak... tak... podaj mi rączkę, markizo... La ci darem la mano... Nie? no, to nie...
Z nadzwyczaj ujmującem przymileniem ku Tuśce rzucił:
— Niech mamusia dobrodziejka pozwoli córce przyjąć bombonierkę odemnie!... Mamusiu, nie bądź sroga! Och! jak sroga jest mamusia! Och, jak biedna jest Pitusia!...
I na usta Tuśki wykwitł blady uśmiech.
— Dziękuję panu, ale moja córeczka cukierków nie je.
— E!... gadanie austryackie. Widziałem jak u Płonki repetowała ciastka, aż jej się uszka trzęsły. Ale skoro moje nie wład, to ja z niem nazad... Jak Boga kocham!
I nagle spoważniawszy, popatrzył z uwagą na Pitę.
— Jaka ona blada — wyrzekł z pewnem współczuciem w głosie.
W tej samej chwili zaciemniło się w oknie i ukazała się twarz pani Warchlakowskiej, powracającej z miasta z mnóstwem zakupów w rękach.
— Cóż? idziemy dziś do Kuźnic? — zapytała z fałszywym uśmiechem, lecz na widok stojącego na środku pokoju Porzyckiego, uśmiech znikł jej z twarzy, a wystąpił wyraz chłodnej, obrażonej godności.
— Przepraszam... nie wiedziałam, że pani ma gości!
I z majestatem zniknęła postać tej damy z ramy okna, natomiast kaczy cień potoczył się ku willi.
Na werandzie trzy panny Warchlakowskie przyzywały matkę strwożonymi gestami.
Tuśka uczuła, jakby ją ktoś złapał na występku. Obecność aktora u niej, nieusprawiedliwiona zupełnie, mogła rzeczywiście sprowadzić na nią jakieś podejrzenia. Jako istota skryta, miała ten rzut myśli, który w jednej chwili rozjaśnia możliwość konsekwencyi tego, co się nagle wykryło. Przeczuła, że Warchlakowska w tej chwili stała się jej wrogiem.
Porzycki tymczasem zajmował się głównie Pitą.
— I cóż? — pytał. — Znów »placem«? — No... dość tego. Najlepiej niech panna Pita pójdzie ze mną tam, gdzie budują nową chałupę. Będziemy łazili po belkach, przewracali kozły i lepiej się panna Pita zabawi, niż z pannami Warchlakowskiemi.
Tuśka z całej propozycyi usłyszała głównie »przewracać kozły«. Wydało się jej to nadzwyczaj śmiałe i niesmaczne. Dobre jej ułożenie wzięło znów nad nią górę.
— Pan daruje — wyrzekła tonem wielkiej damy — ale moja córeczka musi właśnie napisać list do ojca. Chodź, Pito — dopisz się do mego listu...
Aktor ręce rozłożył.
— O, skoro list do papy, to ja nie przeszkadzam. Niech panna Pita pisze... Ojciec pierwszy.
Ukłonił się grzecznie, a nawet wytwornie i bardzo umiejętnie, po scenicznemu wyszedł z pokoju.
Na progu jednak się zatrzymał.
— Ja cukierki przyślę... — rzucił z uporem dziecka.
I z sieni już dodał:
— I coś dla pani mamy!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za chwilę weszła Obidowska.
W rękach trzymała ową nieszczęsną bombonierkę z ponsową kokardą i olbrzymi czarujący snop szafirowych gencyan...
Smutna jej, świeżo spłakana, tragiczna twarz tonęła w szafirze kwiatów. Był to kontrast nadzwyczajny i tak silny, że aż graniczył z Pięknem.
Wyciągnęła cukierki w stronę dziecka, a kwiaty ku matce.
— To dla nich, a to dla nich! — wyrzekła nizkim, zmęczonym głosem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.