Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krew zawrzała. Pani wie, czem one pani małą torturowały?
— Nie mam pojęcia. To są dzieci dobrze wychowane...
— Właśnie, można się zachwycać takiem wychowaniem! Te błaźnice wygadywały ostatnie głupstwa na panią, a dziecko tego wszystkiego słuchało.
— Co? jak?...
— A tak, tak. Wziąłem pannę Pitę na spowiedź i to biedactwo, płacząc, przyznało mi się, że one zawsze zadają jej rozmaite pytania co do pani, co do domu, co do jej stosunków familijnych i to w formie bardzo przykrej.
Tuśka wzruszyła ramionami.
— To być nie może — powtórzyła, mrużąc oczy — to są doskonale wychowane panienki.
— No to może pani zmieni zdanie, gdy się pani dowie, że pytały Pitę, czy pani jest z żydów, bo ma nosek garbaty, dlaczego się pani maluje, jak stara aktorzyca, że wyśmiewały się, iż macie trzy pokoje...
Cichutki płacz przerwał mu mowę.
To Pita, piąstkami zakrywszy oczka, płakała rzewnie.
Tuśka zwróciła się do córki. Była blada i zgnębiona uczuciem ogromnego wstydu.
— Pito, czy to prawda?
— Tak... proszę mamusi! — wyłkało grzecznie dziecko.
— Dlaczego mi o tem nigdy nie mówiłaś?
Nie było odpowiedzi.
Lecz Porzycki znów zabrał głos.
— To tylko dowód, jak subtelną i śliczną naturę ma ta panienka. Nie chciała pani dotknąć, powtarzając jej słowa tych błaźnic. Prawda, panno Pito?
Dziecko płakało cichutko, ocierając teraz oczy maluchną chusteczką, którą wydobyło z kieszonki.
— A potem pani córeczka widocznie nie ma do pani zaufania — podjął znowu aktor — a to źle, należy być szczerą względem mamy, powiedzieć wszystko, każdą myśl, choćby grzech śmiertelny. — Prawda? co?...