Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I z sieni już dodał:
— I coś dla pani mamy!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za chwilę weszła Obidowska.
W rękach trzymała ową nieszczęsną bombonierkę z ponsową kokardą i obrzymi czarujący snop szafirowych gencyan...
Smutna jej, świeżo spłakana, tragiczna twarz tonęła w szafirze kwiatów. Był to kontrast nadzwyczajny i tak silny, że aż graniczył z Pięknem.
Wyciągnęła cukierki w stronę dziecka, a kwiaty ku matce.
— To dla nich, a to dla nich! — wyrzekła nizkim, zmęczonym głosem.



XV.

Wśród nocy rozległ się krzyk.
Jeden — drugi — potem cisza. Potem znów krzyk i walenie pięścią we drzwi, to znów przekleństwo i cisza.
Wreszcie pies wyć zaczął i zawtórowały mu inne psy, a był ich cały chór.
Tuśka i Pita równocześnie porwały się z posłania.
— Czy to do nas? — rzuciła gorączkowo Tuśka szukając zapałek.
— Nie wiem, mamusiu — odparła Pita.
Błękitna struga księżycowego światła zalewała podłogę, wpływając przez okno. W świetle tem twarzyczka Pity wydawała się tak delikatną i śliczną, jak wizya leciuchno w przestrzeń rozwiana.
Wreszcie Tuśka znalazła zapałki i zapaliła świecę. Uderzenia ponowiły się. Tuśka odziała się pośpiesznie w niebieski flanelowy szlafrok i zarzuciła na plecy długą pelerynę.