Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na pensyę. Kręcili się, jak piskorze, i często wykręcali się na wierzch. Brali kamienice na spłaty, przystępowali do jakichś przedsiębiorstw, słowem szli w górę. A on wiecznie tkwił na Wareckiej pomiędzy figusem a stołem z samowarem!...
I dziś dlatego ona jest tak skrępowana nawet w chwili, gdy przecież raz odetchnęła innem powietrzem i pewną względną swobodą...
Lecz jest to rzeczywiście tylko względna swoboda. Czuje, że to grzeczne, systematyczne życie z Wareckiej powlokło się i tu za nią. Nie umie widocznie sobie poradzić, a przecież coś się jej majaczy... coś przeczuwa poza lasem gencyan...
Tak, tak.
Koło werandy krąży Obidowska. Ustroiła się w serdak i chodzi tam i z powrotem, czając się z fartuchem, aby zacząć wycierać balustradę werandy. Tuśka patrzy na nią i dziwi się, jak Obidowska jest dzisiaj chytra i zmarnowana.
Ma prawie tragiczny wyraz twarzy, poczerniała, oczy jej zapadły...
Tuśka czuje jakąś litość na widok tej zmiany. Woła ku sobie góralkę:
— Gaździno, a chodźcie tutaj!
Obidowska podchodzi, nie śpieszy się. Głowę pochyliła i kiwa nią na obie strony, jakby jej utrzymać nie mogła.
— A cego fcom?...
— Coście dziś taka mizerna?
— ?
— No... mizerna, blada. Czyście chorzy?
Gaździna ramionami wzrusza.
— Ni...
— No, o cóż wam?
Zacięte usta, tylko oczy z pod brwi zabłysły, jak dwa żużle.
Wreszcie potok słów, jakby konieczna potrzeba upustu dławiącego smutku.