Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Warchlakowska stoi przed nią, na tem samem miejscu, na którem stała niedawno Obidowska.
— Mężuś pisał?
— Tak.
— A... a... ta karteczka taka śliczna? To może od synusiów?
— Nie... to nie do mnie.
— A!...
Chwileczka milczenia.
— Pani wie. Dziś rano zbudziły mnie nieludzkie wrzaski. Idę do okna... myślałam, że się pali, a to ta banda aktorów i aktorek stała na drodze i tak krzyczała na przewodnika i Porzyckiego, żeby się zbierali. Szli na wycieczkę. — Pani nie słyszała?
— Nie.
— I pani może nie wie, że ten Porzycki mieszka tu, u Obidowskiej?
Rumieniec znów oblewa twarz Tuśki.
— Nie...
Sama nie wie, dlaczego kłamie, ale kłamie.
— Tu... obok pani. Ja nie wiem, czy mężuś byłby bardzo kontent, gdyby o tem wiedział. Bo wiadomo, aktor to nic nie uszanuje... Choć... niech Bóg zachowa, ja wiem, że pani... a... cóż znowu!... ale oni! Bo to proszę pani piją... a skoro mężczyzna pijany to... no...
I tu radczyni wzdycha i wymownie się uśmiecha.
— I niechby tak, broń Boże, po pijanemu takiemu czemuś przyszło do głowy pani zrobić jaki afront.
— O!... proszę pani...
— Kto to może wiedzieć? Między nami mówiąc, same kobiety upoważniają takich aktorów do tego. U nas... w Krakowie, pani wie... ach! słyszała pani chyba o tej doktorowej... nie?... no... nie wierzy pani?... One same do nich listy piszą — i jakie listy! no!...
Wzrok Tuśki padł mimowoli na tęczową śliczną pocztówkę, leżącą na stoliku. Warchlakowska wzrok ten podchwyciła.
— Może to do niego?... Czytajmy!... czytajmy...