Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pito... idź do panienek!... — wyrzekła machinalnie do dziecka.
— Czy pani wie, — skrzeczała Warchlakowska — że ci ludzie to gorzej cyganów. Oni prawie wszyscy żyją bez Boga i bez zasad moralności. Prawie wszyscy w dzikich małżeństwach... A jakże... mówił mi mąż... co za zgroza!... To szkandał!... szkandał!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powoli marła kanzona i obłok jasny spowijał coraz szczelniej oddalającą się grupę aktorów.
Byli już teraz słonecznemi widmami, ledwo zaznaczonemi sylwetkami o złocistych, leciuchnych konturach.
Szkandał, moja droga pani!... — syczało w powietrzu.
I zdało się, że nic nie pozostaje z piękności egzystencyi tak, jakby oni wchłonęli w siebie wszystko, co wchłonąć może istota ludzka, otwarta i szczera, nie zamykająca się w skorupę pleśni i wymierzonego w dozach przyzwoitych dobra życiowego.
Rozpostarła się tylko wszechmoc pani Warchlakowskiej i cień jej werandy, na której wietrzyła swoje welwety.
A z twarzy Tuśki — powoli, stopniowo — świeży i gorący żar rumieńca nikł i topniał w delikatnej barwie zapadającego cicho słońca.
A na twarzyczkę Pity występowała natomiast coraz silniej, coraz wyraźniej wielka, bezbrzeżna melancholia.



XIII.

Życie Tuśki ułożyło się na modłę życia Warchlakowskiej. Było to ciągłe ścieśnianie obręczy konwenansu, jakaś niewola liczenia się ze słowami, z gestami, kontrola, pełna niby uprzejmości, zdawanie sprawy z każdego kroku, z każdego słowa.