Safo (Daudet)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Safo
Podtytuł Powieść z obyczajów paryzkich
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego,
Czysta № 4.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Sapho
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Kończyli obiad przy otwartem oknie i przeciągłem świstaniu jaskółek, witających zmrok. Jan nie mówił jeszcze, ale zamierzał mówić, o tej okropnej rzeczy, która go ścigała jak widmo i którą dręczył Fanny, od czasu spotkania swego z Caoudalem. Ona, widząc jego oczy spuszczone i sztucznie obojętną minę, z jaką zadawał nowe pytania, odgadła go i uprzedziła.
— Słuchaj, wiem, co mi powiesz... Oszczędź to mnie i sobie, proszę cię... to wyczerpuje w końcu... wreszcie tamto wszystko już zamarło, ja ciebie tylko kocham, ty jeden istniejesz dla mnie na świecie.
— Gdyby zamarła, jak powiadasz, cała ta przeszłość... — Tu, spojrzał w głąb jej pięknych oczu szarych, drgających i mieniących się, przy każdem wzruszeniu — nie przechowywałabyś rzeczy, które ci ją przypominają... tak, tam wysoko, w szafie...
Szarą barwę przysłonił czarny cień.
— Więc ty wiesz?
Trzeba się będzie pozbyć tej pliki liścików miłosnych, portretów, tych archiwów galanteryi, pochlebnych, zaszczytnych i pomimo tylokrotnej ruiny, ocalonych.
— Czy przynajmniej będziesz mi wierzył potem?
Podniecona jego niedowierzającym uśmiechem, pobiegła po szkatułkę lakową, której wyrzynane okucie pomiędzy stosami cienkiej bielizny, tak bardzo zaciekawiało od kilku dni jej kochanka.
— Pal, drzyj, to twoje.
Ale on się nie śpieszył z zakręceniem kluczyka; przyglądał się drzewom wiśniowym, obarczonym owocem, z różowawej masy perłowej i lotowi bocianów, wyinkrustowanych na wieku, które nagle otworzył szybkim ruchem... Były tam wszelkiego rodzaju formaty, przeróżne pisma, papiery kolorowe ze złoconemi nagłówkami, stare, pożółkłe bileciki z rozpadającemi się okładkami, krótkie słówka, nakreślone ołówkiem na karteczkach, wydartych z pugilaresu, bilety wizytowe, wszystko to pomieszane, w nieładzie, jakby w szufladce często przeglądanej i przewracanej, gdzie i on teraz zagłębił drżące swe ręce.
— Podaj mi je... spalę wszystkie w twoich oczach.
Mówiła gorączkowo, przykucnięta przed kominkiem, przy niej stała na ziemi świeca zapalona.
— Daj...
Ale on odrzekł: „Nie... czekaj...“ i dodał ciszej, jakby zawstydzony: „chciałbym przeczytać...“
— Na co? Znowu się rozdrażnisz.
Myślała tylko o jego cierpieniu, niepomnąc, jak jest niedelikatnie, oddawać mu do rąk tajemnice namiętności, spowiedź odbywaną z głową na poduszce, wszystkich tych mężczyzn, którzy ją kochali i przybliżywszy się na klęczkach, czytała razem z nim, śledząc go z pod oka.
Dziesięć stronic z podpisem La Gournerie’go, z roku 1861, nakreślonych charakterem rozwlekłym i drobnym, w których poeta, wysłany do Algieryi, jako urzędowy i liryczny sprawozdawca z podróży cesarza i cesarzowej, przedstawiał kochance świetny obraz uroczystości.
Algier przepełniony, zgiełkliwy, istny Bagdad z tysiąca i jednej nocy, cała Afryka zbiega się, skupia dokoła miasta, hurmem ciśnie się do bram, gotowa je wywalić, jakby simum. Karawany murzynów i wielbłądów, obarczonych gumą, ustawione namioty z szerści, woń potu ludzi, tego małpiarstwa, co biwakuje na wybrzeżu morskiem, tańczy noc całą dokoła sutego ognia a co rano ustępuje przed wodzami południowymi, którzy przybywają jak trzej królowie, z przepychem wschodnim, z muzyką złożoną z piskliwych fujarek i chrapliwych bębenków, z orszakiem otaczającym trójbarwną chorągiew proroka. Z tyłu murzyni prowadzą konie, Przeznaczone na podarek dla „l’Emberour“, w derach jedwabnych, w srebrzystych czaprakach i za każdym krokiem wstrząsają dzwoneczkami, oraz haftami...
Geniusz poety wszystko to czynił żywem i plastycznem. Wyrazy błyszczały na kartkach jak nieoprawne kamienie, probowane przez jubilerów, na papierze. Doprawdy, mogła być dumną kobieta, u stóp której ciskano takie skarby. Jakże musiała być kochaną. Kiedy pomimo tych ciekawych widowisk, poeta o niej tylko myślał, umierając z tęsknoty!
„Ach! dzisiejszej nocy byłem przy tobie na wielkiej sofie, z ulicy de l’Arcade. Byłaś naga, szalałaś, krzyczałaś z radości pod memi pieszczotami, kiedy nagle ocknąłem się, obwinięty w dywan, na tarasie, pod gwiaździstem niebem. Głos muezzina wznosił się z sąsiedniego minaretu, brzmiąc raczej jak świetlana i przejrzysta raca rozkoszy, aniżeli jak modlitwa — i ciebie to znowu słyszałem, rozbudziwszy się ze snu...“
Jakaż to złośliwa siła parła go do dalszego czytania, pomimo okropnej zazdrości, od której usta mu siniały i kurczyły się ręce? Ostrożnie, pieszczotliwie, probowała Fanny odebrać mu ten list, ale go przeczytał do końca a po nim drugi i trzeci. Ciskał je później z miną wzgardliwą, obojętną, nie spojrzawszy na płomień, ożywiający się w kominku, lirycznemi i namiętnemi wylewami duszy wielkiego poety. Niekiedy w wynurzaniu tej miłości rozegzaltowanej temperaturą afrykańską, liryzm kochanka skażony bywał jaką sprosnością, tchnącą kordegardą, któraby zadziwiła i oburzyła wykwintne czytelniczki jego „Livre d’amour“, dzieła tak duchowego, subtelnego, niepokalanego, jak roślina z Jungfrau, zwana jelenim rogiem.
O, ułomności serca ludzkiego! Jan zatrzymywał się właśnie nad temi ustępami, nad temi plamami, kalającemi kartki, nie domyślając się, że za każdym razem nerwowe drgania wstrząsają jego twarzą. Miał nawet odwagę drwić z przypisku, co nastąpił po świetnym opisie zabawy w Aïssaouas: „odczytałem mój list... trzeba przyznać, że się w nim znajdują niezłe rzeczy. Odłóż go na bok, może mi się przydać...“
— Oto jegomość, który nic nie marnował! — rzekł, przechodząc do innego listu, tejże samej ręki, w którym La Gournerie, lodowatym tonem jakiegoś „homme d’affaires“, żądał zbioru pieśni arabskich i pantofli ze słomki ryżowej. Była to likwidacya ich miłości. O! on umiał odjechać, on był silny!...
Jan bez przerwy osuszał dalej to bagno, którego wyziewy były gorące i niezdrowe. Gdy noc zapadła, postawił świecę na stole i przebiegał bileciki bardzo krótkie, kreślone nieczytelnie, jakby rylcem, zbyt grubemi palcami, które niekiedy pod wrażeniem niepohamowanej żądzy lub gniewu, dziurawiły i darły papier. Początki stosunku a Caoudalem, schadzki, kolacyjki, wycieczki zamiejskie, potem swary, błagalne powroty, krzyki niecne, ohydne obelgi, godne parobka, przerywane naraz żartami, konceptami, wyrzutami wyszlochanemi, całą obnażoną słabością wielkiego artysty wobec zerwania i opuszczenia.
Ogień ogarniał to wszystko, wyrzucając długie płomyki czerwone, w których dymiły się i kurczyły: ciało, krew, łzy genialnego człowieka; ale cóż to obchodziło Fanny, całkowicie oddaną młodemu kochankowi, którego śledziła okiem, którego gwałtowna gorączka paliła ją poprzez ubranie obojga. Przed chwilą znalazł portret robiony ołówkiem, podpisany przez Gavarniego. z dedykacyą: „Dla mojej przyjaciółki Fanny Legrand, w oberży, w Dampierre, pewnego dnia, kiedy deszcz padał“. Była to głowa inteligentna i bolejąca, z oczami zapadłemi, z jakiemś piętnem goryczy i zniszczenia.
— Kto to jest?
— Andrzej Dejoie... Miał dla mnie wartość, z powoda podpisu...
— Możesz go zachować — odpowiedział z takim przymusem, tak smutno, że wzięła rysunek i zmiąwszy go, rzuciła w ogień, podczas gdy Jan zagłębił się w korespondencyi romansopisarza. Był to cały zbiór, rozdzierający serce, datowany ze stacyj zimowych, z wód, gdzie wysłany dla zdrowia, rozpaczał nad swym lichym stanem fizycznym i moralnym, suszył sobie głowę, żeby w niej znaleźć choćby jedną myśl, zdala od Paryża i do prośby o lekarstwo lub recepty, do zwierzeń z kłopotów pieniężnych albo literackich, do żądania przesyłki korekt lub też odnowionych biletów, zawsze dołączał tenże sam krzyk żądzy i ubóstwienia pięknego ciała Safony, którego mu lekarze wzbraniali.
Jan pomrukiwał, wściekły i naiwny: „Ale co im wszystkim było, że tak za tobą szaleli?“
Dla niego miały znaczenie owe listy smutne, dlatego iż cechowały rozstrój jednej z tych świetnych egzystencyj, co w młodzieńcach zazdrość budzą a romansowe kobiety podniecają do marzeń... Tak, co było im wszystkim? Jakie na nich rzucała czary?
Cierpiał tak srodze, jak człowiek, który, będąc skrępowany, musiałby patrzeć na zniewalanie ukochanej przezeń kobiety. Nie mógł się jednak na to zdobyć, aby odrazu zamknąwszy oczy, wypróżnić do dna szkatułkę.
Teraz przyszła kolej na rytownika, który, jako biedny, nieznany, rozsławiony jedynie przez gazetę „Des Tribunaux“ zawdzięczał miejsce pośród tych relikwij, jedynie wielkiej miłości, jaką wzbudził. Nie zaszczytne to były listy, datowane z Mazas, przytem takie ckliwe, nieudolne, sentymentalne, jak pismo żołdaka przesłane bogdance w rodzinne strony. Ale z pod powłoki romansowości, przebijały — rzeczywista namiętność uszanowanie kobiety i zapomnienie o sobie, odróżniające od innych tego galernika — naprzykład, gdy przepraszał Fanny za zbrodnię, że ją nadto kochał, lub kiedy w kancelaryi trybunału, zaraz po wysłuchaniu wyroku, wynurzył jej na piśmie swą radość, że uniewinniono i wypuszczono ją na wolność. Nie uskarżał się na nic; używał przy niej i przez nią tak niezamąconego, tak głębokiego szczęścia, że wspomnienie to zapełni mu całe życie i osłodzi los okropny. W końcu, załączył prośbę o przysługę.
„Wiesz, że w moich stronach mam dziecko, którego matka umarła oddawna; jest ono u starej krewnej, w tak zapadłym kącie, że się tam nikt nie dowie o moich dziejach. Przesłałem im pozostałe mi pieniądze, oznajmiając, że się wybieram bardzo daleko, w podróż i na ciebie rachuję, dobra moja Nini, że się dowiesz od czasn do czasu, co się dzieje z tym biednym malcem i prześlesz mi tę wiadomość...“
Dowodem, że się nim Fanny ciągle interesowała, był drugi list, pełen dziękczynień i trzeci, zupełnie świeży, przed sześciu miesiącami pisany: „Ach, jakaś ty dobra, żeś przyszła... Jakże byłaś piękną i woniejącą, wobec tej mojej kurty więziennej, której się tak bardzo wstydziłem....“ Tn przerwał Jan czytanie gniewnym okrzykiem: „Więceś ty go ciągle widywała?“
— Niekiedy, przez litość...
— Nawet odkąd razem mieszkamy?
— Tak, jeden raz, jeden... przy kracie... tylko tam można ich widywać.
— Dobra z ciebie dziewczyna...
Myśl, że pomimo ich stosunku, odwiedzała tego fałszerza, drażniła go najwięcej... Zbyt był dumny, żeby to powiedzieć... ale paczka listów, ostatnia, pisana kobiecym charakterem drobnym i pochyłym, obwiązana wstążeczką niebieską, wzbudziła w nim gniew, którego nie zdołał pohamować.
„Zmieniam tunikę po wyścigach wozów... przyjdź do mojej loży...“
— Nie, nie czytaj tego!
Poskoczyła ku niemu wyrwała z rąk całą plikę i wrzuciła w ogień; on jednak nie zrozumiał tego widząc ją klęczącą u kolan swoich, zarumienioną odblaskiem płomieni i poniżającem wyznaniem.
— Byłam młoda, to Caoudal... ten szaleniec... Robiłam, co on chciał.
Wtedy dopiero pojął ją i zbladł strasznie.
— Aa! tak... Sofo... cała lira. — I odtrącając ją nogą, jakby plugawe zwierzę, zawołał: — precz, nie dotykaj mię, brzydzę się tobą!
Ale krzyk jego przytłumiony został przeraźliwym, blizkim i przeciągłym hukiem piorunu i jednocześnie jaskrawo światło pokój cały oblało... Ogień!... Zerwała się zalękniona, machinalnie wzięła karafkę stojącą na stole, by ją wylać na ten stos papierów, których płomień obejmował sadze z ubiegłej zimy; potem chwytała garczek, dzbanki... w końcu, widząc, że nic nie poradzi, że iskry wylatają aż na środek pokoju, wybiegła na balkon, z krzykiem: „pali się! pali się!
Najpierw przybiegli państwo Hettóma, potem odźwierny i policya... Wołano:
„Zasuńcie blachę! wyjdźcie na dach! wody, wody! Nie, kołdrę!“
Jan i Fanny z osłupieniem przyglądali się temu mieszkanku, tak zaludnionemu teraz i brudnemu. Skoro ustał ruch, przygaszono ogień i rozproszyła się czarna gromada ludzi, którzy stali na ulicy pod lampami gazowemi, gdy uspokojeni sąsiedzi powrócili domów, wśród tej kałuży z wody pomięszanej z sadzami, wśród mebli poprzewracanych i kapiących wodą, ogarnęło kochanków jakieś niedołęztwo, jakaś lękliwość opanowała ich tak dalece, że nie byli w stanie wszcząć nanowo kłótni, ani nawet uporządkować sobie pokoju. Coś złowrogiego i nizkiego wplotło się w ich życie: zapominając o dawnym wstręcie, poszli na noc do hotelu.
Poświęcenie Fanny na nic się nie przydało. Z tych listów już nieistniejących, spalonych, frazesy zapamiętane ścigały Jana, wywołując rumieniec na twarz, jak niektóre ustępy w książkach sensacyjnych. A ci dawni kochankowie Fanny byli prawie wszyscy znakomitymi ludźmi. Zmarli, zdobyli sobie nieśmiertelność; żyjących, wszędzie się napotykało wizerunki i nazwiska; mówiono o nich w jego obecności; a za każdym razem tak był nieswój, jak gdyby szło o stosunek rodzinny, boleśnie zerwany.
Ponieważ cierpienie zaostrzało mu umysł i wzrok, dostrzegł wkrótce, w Fanny, ślady wpływów dawniejszych, wyrazy, pojęcia, nałogi. Pewien sposób wyciągania palca, jak gdyby miała lepić przedmiot, o którym mówi, nadawać mu kształt ze słówkiem: „ot widzisz...“ — właściwym był rzeźbiarzowi. Od Dejoie przejęła manię wymawiania końcówek wyrazów i piosenki ludowe, których zbiór rozsławił go po całej Francyi. La Gournerie przekazał jej sposób mówienia wyniosły, wzgardliwy i surowe sądy o piśmiennictwie nowożytnem.
Przyswoiła sobie to wszystko, piętrząc warstwami, na podobieństwo pokładów geologicznych, z których się poznaje wiek ziemi, przewroty, jakim podlegała i może nie była ona tak inteligentną, jak mu się zrazu zdawało. Ale nie o inteligencyę chodziło; nawet będąc całkiem głupią, ordynaryjną i jeszcze o dziesięć lat starszą, przykuwałaby go siłą przeszłości swojej i tej nizkiej, nurtującej go zazdrości, z którą się już nie taił i wybuchał co chwila.
Romansów Dejoie już nie kupowano, cała edycya leżała na składach, po 35 cent. za tom. A ten stary szaleniec, Caoudal, który marzy o miłości, pomimo swego wieku, czy wiesz, że już niema zębów... Przyglądałem mu się przy owem śniadaniu w Ville d’Avray; je przedniemi zębami, jak koza. I talent go już opuścił!... Jakaż licha ta jego bogini leśna, z ostatniej Wystawy... nie idzie dalej!... Wyrażenie to od niej przejął: „nie idzie dalej...“ ona zaś odziedziczyła je po rzeźbiarzu. Ile razy brał tak na fundusz którego z dawnych rywali, Fanny mu wtórowała, dla przypodobania się. Trzeba było słyszeć wtedy, jak ten dzieciak, nieobeznany ze sztuką, z życiem, z niczem i ta kokotka, blagierka, trochę okrzesana przez obcowanie ze znakomitymi ludźmi, sądzili ich z wysoka i jak surowe wyroki o nich wygłaszali.
Ale rzeczywistym wrogiem Gaussina był Flamant, rytownik. O tym wiedział to tylko, że jest bardzo piękny, blondyn jak i on, że mówiła doń: „mój miły“, odwiedzała go ukradkiem i że skoro nań, jak na innych napadał, nazywając „sentymentalnym galernikiem“, albo „ładnym więźniem“ — Fanny odwracała głowę w milczeniu. Niezadługo zaczął oskarżać kochankę, że ten blondyn nie jest jej jeszcze obojętny, z czego musiała się tłomaczyć łagodnie, ale dosyć stanowczym tonem.
— Wiesz dobrze, że go już nie kocham, Janie, kiedy kocham ciebie... Nie chodzę już tam, nie odpowiadam na jego listy; ale nigdy mię nie zniewolisz do obmówienia człowieka, który mię uwielbiał aż do szału, aż do występku... — Wobec tej szczerości, najlepszej strony jej natury, Jan milczał; lecz dręczyła go zawiść, zaostrzona niepokojem, pod wpływem którego powracał często niespodzianie, w ciągu dnia, na ulicę d’Amsterdam, myśląc: „a nuż poszła go odwiedzić?“
Zawsze ją zastawał w domu, bezczynną, jak wschodnią kobietę, lub grającą na fortepianie, dającą lekcyę śpiewu ich otyłej sąsiadce, pani Hettéma. Z tą poczciwą, spokojną parą, żyjącą w ciągłym przeciągu, wśród otwartych drzwi i okien, zawiązali oni stosunki owego wieczoru, kiedy wybuchł ogień.
Mąż, rysownik w Muzeum artyleryi, przynosił robotę do domu i w powszednie dni co wieczór a w niedzielę od rana do nocy, widać było, jak pochylony nad szerokim stołem na stalugach, bez tużurka, pocił się, sapał, wachlował rękawami, obrośnięty włosem aż po oczy. Obok, otyła małżonka, w kaftaniku, także zroszona była potem, jakkolwiek nigdy nic nie robiła. Od czasu do czasu, ażeby sobie ochłodzić krew, zaczynali śpiewać który z ulubionych duetów.
Dwa te stadła wprędce się z sobą zbliżyły. Rano, około godziny dziesiątej, Hettéma gromkim swym głosem pytał przez drzwi: „czyś gotów, Gaussin?“ i ponieważ biura ich były w jednej stronie, odbywali razem tę drogę. Rysownik, umysłu ciężkiego, bardzo pospolity i stojący o kilka szczebli niżej na drabinie społecznej od młodego towarzysza, mówił mało, bełkocąc, jak gdyby miał w ustach tyle włosów, co na twarzy, ale czuć w nim było poczciwego człowieka i dla Jana, w jego moralnym rozstroju, było to pożyteczne, że z nim obcuje. Głównie chciał on podtrzymać tę znajomość, ze względu na kochankę, żyjącą samotnie, wśród wspomnień i żalów, może niebezpieczniejszych od stosunków, jakich się dobrowolnie wyrzekła i na którą mogła dobry i zdrowy wpływ wywierać pani Hettéma, ciągle zajęta mężem, przysmakami, jakie mu przygotowuje na obiad, romansem nowym, co mu zaśpiewa przy wetach.
Gdy jednak zażyłość doszła do wzajemnych zaprosin, zaczęły go dręczyć skrupuły, że ci ludzie muszą ich uważać za małżeństwo... ponieważ więc sumienie mu nie pozwalało kłamać, zalecił Fanny, aby dla uniknienia nieporozumień, objaśniła sąsiadkę. Roześmiała się serdecznie... Biedne dziecko!... Ktoby to, prócz ciebie, zdobył się na taką naiwność... „Ależ ani chwili nie brali nas za małżeństwo... i nic sobie z tego nie robią!... Gdybyś wiedział, zkąd on wziął swą żonę... To wszystko, czego ja się dopuszczałam, było świętoszkostwem w porównaniu! Dla tego tylko ożenił się, żeby ją mieć wyłącznie dla siebie i jak widzisz, przeszłość bynajmniej mu nie zawadza...“
Nie mógł wyjść z zadziwienia. Ta stateczna kobiecina, ta mateczka z jasnem okiem i dziecięcym uśmiechem na rozlanej twarzy, z mową śpiewającą i pełną prowincyonalizmów, ona, dla której romanse nie są nigdy dosyć sentymentalne a słowa dosyć delikatne... i on człowiek tak spokojny, bezpieczny w dobrobycie swej miłości! Przyglądał mu się, gdy szedł ulicą, z fajką w ustach, w jakiś rozkoszny sposób oddychając niekiedy, i to obok niego, co ciągle był pogrążony w myślach i pożerany bezsilną wściekłością.
— To przejdzie, mój miły — mówiła słodko Fanny w tych chwilach, kiedy się wszystko sobie wypowiada. Uspakajała go, tkliwa wprawdzie i urocza, jak w pierwszym dniu, ale zaczynająca pokazywać rożki, z czego Jan nie mógł sobie zdać sprawy.
Była to jakaś śmiałość większa w obejściu i wyjawianiu myśli, świadomość swej potęgi, osobliwe a wcale niewywoływane zwierzenia, tyczące jej przeszłości, dawnych hulanek i szaleństw, do jakich pobudzała ją ciekawość. Nie odmawiała sobie już teraz palenia, kręciła w palcach i rozkładała na wszystkich sprzętach wiecznie papierosy, zapełniające dzień kokotkom; w rozmowach z Janem wygłaszała najcyniczniejsze teorye o życiu, o nikczemności mężczyzn i o szelmostwie kobiet. Zmieniał się nawet wyraz jej oczu, jakieś były ociężałe pod wilgotną powłoką, niekiedy tylko przemykał po nich, jak błyskawica, śmiech wyuzdany.
Objawy czułości także przybrały inną postać, ona się przedtem zachowywała ostrożnie, ze względu na młodość kochanka i szanując jego pierwsze złudzenia; dziś przestała się krępować, spostrzegłszy skutek, jaki wywarło na tem dziecku, nagłe odkrycie jej rozwiązłej przeszłości, gorączkę, jaką mu we krwi zapaliła. Pieszczoty ziejące zepsuciem i tak długo powstrzymywane, słowa tchnące szałem, których nie przepuszczała dotąd przez zaciśnięte zęby wydobywała na jaw teraz, popisywała się niemi, okazując się bez obsłonek, jako kurtyzanka rozhukana i zręczna, w całej szkaradnej chwale Safony.
Wstydliwość, skromność — a to na co? Wszyscy mężczyźni są jednacy, przepadają za zepsuciem i skażeniem; ten mały nie różni się od innych. Wabić ich tem, co lubią, to najlepszy sposób przytrzymania. To co ona zna, te wyuzdane rozkosze, które jej zaszczepiono, z kolei nauczy się ich Jan, aby znowu udzielić innym. Oto jak trucizna rozchodzi się, rozpowszechnia, paląc ciało i duszę, na podobieństwo tych pochodni, co według słów poety łacińskiego, z rąk do rąk po stadyum przechodziły.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Alphonse Daudet.