Słomiana wdowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiana wdowa
Podtytuł Fraszka dramatyczna
Pochodzenie Biesiada Literacka 1877 nr 4 i 5
Wydawca Redakcyja „Świata”
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SŁOMIANA WDOWA.[1]
FRASZKA DRAMATYCZNA
przez
J. I. KRASZEWSKIEGO.

OSOBY:

Adela Zylska, wdowa.
Kapitan Zegrzda.
Sędzia przyjaciel jego.
 



Ochmistrzyni Rabska.
Zosia służąca.
 
Rzecz się dzieje na wsi, w dziedzińcu przy dworze pani Adeli.
(Teatr przedstawia dziedziniec drzewami gęsto ocieniony, ścieżki wysypane żwirem, klomby z kwiatami. W prawo z za drzew widać dwór wiejski z gankiem. Wiosna, poranek).
SCENA I.
KAPITAN ZEGRZDA — SĘDZIA wchodzą ostrożnie i powoli, od strony przeciwnéj dworowi.

KAPITAN (z tęsknotą i zapałem). A! drogi przyjacielu, jakże się tu nic a nic nie zmieniło... Drzewa tylko podrosły, klomby wypiękniały... a my... dziesięć lat! mój Boże!.. co się stało z nami? Gdzie te czasy szczęśliwe, gdzie godziny, któreśmy tu prześnili, przemarzyli! (rękami czoło ściska). Stary jestem, a tak się czuję wzruszonym... aż mi wstyd...
SĘDZIA (z uśmiechem). Tego się nie masz co wstydzić. Młoda miłość, studencka, to najczystsze i najtrwalsze z uczuć, to pierwociny życia... to wiosna! Że Adelę kochałeś i kochasz, temu się ani dziwuję, ani cię o to mogę obwiniać... znajduję tylko, że ta twoja miłość tak wyegzaltowana, pozwól sobie powiedzieć, niezrozumiałą jest, dziwaczną, do kata, nielogiczną...
KAPITAN. Jakto niezrozumiałą? dla czego nielogiczną... (z zapałem.) Ja z nią przeżyłem i przecierpiałem lat tyle... przyniósłem ją tak gorącą, tak wielką, jakem ztąd uniósł z sobą...
SĘDZIA. Pozwól mi się wytłumaczyć. Kochałeś ją — losy was rozdzieliły nie z waszéj winy. Poszła za mąż za innego, zostawszy samą na świecie. Powracasz po latach dziesięciu i niefortunna twa dola się zmienia. Stryj, który się przeciwił małżeństwu, umarł, twoja Adela jest wdową i swobodną. Możeż być co szczęśliwszego? Przychodzisz... klękasz przed nią... Serca biją, oczy się łzawią, młodość przypomina, podajecie sobie dłonie i ksiądz proboszcz błogosławi. Co daj Boże — Amen.
KAPITAN (ciągle poruszony, z zapałem). Tak! tak by sobie mógł zapewne powiedzieć, ktoś inny — ale nie ja! Miłość moja była, jest — inną... Posłuchaj mnie. Uczucie to nie było takiem, jakie się powszednio spotyka...
SĘDZIA (przerywając). A! wiem już! Każdemu się zdaje, iż kocha tak jak od początku świata nikt nie kochał... To wiadomo...
KAPITAN. Posłuchaj tylko.
SĘDZIA. Słucham.
KAPITAN. To była miłość idealna, wyjątkowa! (składając ręce) — była to miłość czysta, święta, szlachetna, wzniosła, poetyczna, która całe serce moje zapełniła, którą ona — zdało mi się wówczas — całém sercem podzielała! Przysięgliśmy, uroczyście w obliczu niebios przysięgliśmy sobie, że będziemy czekali na siebie, choćby do siwego włosa!.. Rozumiesz mnie! Myśmy przysięgli!
SĘDZIA. Rozumiem, około lat dwudziestu zawsze się przysięga...
KAPITAN (ciągnąc daléj). Stryj Adeli nie chciał mnie, znajdował ubogim. Nie miałem naówczas nic. Zamieniliśmy pierścionki, przysięgliśmy w obliczu nieba... poszedłem służyć wojskowo... Jam święcie dotrzymywał téj przysięgi — nie pomyślałem o innéj, okiem nie rzuciłem na kobiétę, nosiłem obraz jéj w sercu... A ona! ona!
SĘDZIA (trochę niecierpliwie). Słuchaj­‑że mnie nawzajem. Nie bądź... już nie powiem kim... Dziesięć lat, nie dając znać o sobie, kazałeś jej czekać!.. Stryj zmarł, ona została sama jedna na świecie, bez opieki. Biedna kobiéta mogła nareszcie sądzić, że alboś o niéj zapomniał, lub że cię na świecie nie ma.
KAPITAN (gwałtownie). Sądzić, żem ja zapomniał, żem się sprzeniewierzył!.. Toby było obelgą niedarowaną... Gdybym umarł, po śmierci by się jéj mój duch objawił!.. Wszystko to są pospolite, prozaiczne tłumaczenia... a w istocie — cóż chcesz? Wiesz, co Szekszpir mówi w Hamlecie... Ułomność jest imię twoje! — co Mickiewicz mówi w Dziadach... Kobieto! puchu marny, ty wietrzna istoto! — Ona kochała po kobiecemu, a ja — po męzku!
SĘDZIA. Daj pokój, niecierpliwisz mnie! Jeżeli tak ją osądziłeś, pocóżeś zajechawszy do mnie do Wulki, kazał się tu wieźć i prowadzić! Zapomnij i — kwita!
KAPITAN. Chciałem zapomnieć — nie mogę! Stary, głupi, przywlokłem się tu, aby te miejsca uświęcone miłością zobaczyć raz jeszcze, aby mi od wspomnień uderzyło serce zbolałe... abym się upił goryczą, piołunem, żółcią... Albo ja wiem... szalony.... po tom tu przyszedł, aby mi się głowa jeszcze bardziéj zawróciła, abym był nieszczęśliwszy jeszcze — (po chwili.) Jak myślisz... czy ona zobaczywszy, poznałaby mnie jeszcze?..
SĘDZIA (zdziwiony). Jakto? więc myślisz się jéj prezentować?
KAPITAN. Ja! a! broń mnie Boże! nigdy w świecie! uciekłbym... Ale, gdyby... jakimś wypadkiem...
SĘDZIĄ. Prawdziwie — to trudno odgadnąć... Ale — cóż tu myślisz robić?
KAPITAN (ściskając jego ręce). Na chwilę mnie tu zostaw samego... na chwilę. Przejdę się po ogrodzie... pod płotami... jak żak, jak żebrak, jak postrzelony półgłówek. Nie śmiéj się ze mnie... Może kogo z domowych spotkam... znajdę jakiś pretekst... wypytam o nią.
SĘDZIA (ramionami ruszając). Bzdurstwa! Szczerze żal mi cię.
KAPITAN (zatrzymuje go). Wiesz ty, kto był jéj mężem? Co to był za człowiek... Czy ona go kochała? Proszęż cię... jużcić mogę mieć ciekawość, wolno mi spytać, kto był tym szczęśliwym...
SĘDZIA. Ale ja ci po stokroć już powtarzałem i raz jeszcze mówię, że nie wiem nic, nie znałem go. Słuchaj po raz setny pierwszy.
KAPITAN (ściskając go). Mój drogi przyjacielu, nie gniewaj się na mnie... ja tak jestem nieszczęśliwy...
SĘDZIA. Ale mnie cię z duszy żal! Po śmierci stryja Adela została samą... rozumiesz, co to jest młodéj jeszcze pannie, tak pozostać. Wzięła do siebie jakąś kuzynkę daleką, wdowę. Rok czy dwa, choć się jéj trafiało mnóstwo ludzi w konkury, no — Zdzisław — Kazio — i major... wszystkich odprawiła z kwitkiem. Potém dowiedziałem się, że wyjechała do Warszawy. Najbliższy sąsiad, stary przyjaciel, często się o powrót jéj dopytywałem, ale długo nie było i nie było... Raptem rozeszła się wieść, że panna Aniela wychodzi, że wyszła za mąż. Za kogo? wszyscyśmy byli ciekawi. Jakiś Żylski... Kto? zkąd? ani dopytać. Dosyć, że obywatel jakiś, bene natus et possesionatus... Ale nawet młody czy stary... niepodobna się było dowiedzieć. Nikt go nie znał i nie widział. W pół roku potém, gdy my się ich tu na wsi spodziewamy — paf! — słyszymy! owdowiała. Umarł podobno z tyfusu. Wróciła po nim w grubéj żałobie.
KAPITAN. W grubéj żałobie!.. Widać, że go kochała!...
SĘDZIA. Był jéj mężem przecie.
KAPITAN. Widać, że za niego z miłości poszła!
SĘDZIA (spokojnie). Nie wiem, ale żeby z nienawiści, wątpię.
KAPITAN. I więcéj nie wiesz nic?
SĘDZIA. Nic a nic... a nic.
KAPITAN. Przecież o tym tajemniczym Żylskim ktoś coś opowiadać musiał, kto był i jak wyglądał — w jakim wieku?
SĘDZIA. Któż miał opowiadać? Nam ją badać nie wypadało, ani jéj przypominać nieszczęścia. Wyjechała sama jedna z kuzynką, bo nawet bez sługi, i wróciła sama.
KAPITAN. Bywając u niéj, mogliście się przecie zapytać — posłyszeć, schwytać jakąś wzmiankę.
SĘDZIA. Przyznam ci się, że przez litość nad nią, nigdy nie wszczynałem o tém rozmowy, a ona nigdy mi o mężu ani wspomniała.
KAPITAN. Dowód najlepszy, jak czuje dotąd swą stratę! (chodzi niespokojny.)
SĘDZIA (chwytając go wpół). Wiesz co, mój drogi. Oto widziałeś już dwór, pokłoniłeś się pamiątkom, napiłeś wspomnień... rozgorączkowałeś dostatecznie, aby parę dni stękać. Po co się tu masz dłużéj wałęsać? Chodź, siadajmy na bryczkę i powracajmy do Wulki, do mnie. Dosyć tego...
KAPITAN. Zaklinam cię! zmiłuj się — drogi mój, zostaw mnie tu samego z myślami, z bolem... z sobą... kwadrans, pół godziny... Ja tu już więcéj nie wrócę... Oddal się, spocznij, ja tylko pochodzę... wracam...
SĘDZIA. Napróżno się draźnisz sam.
KAPITAN. Uczyń to dla mnie! Na chwilę wśliznę się do ogrodu... wracam zaraz...

(Sędzia odchodzi powoli. Kapitan zagląda, zbliżając się do furtki, która prowadzi do ogrodu. Tymczasem ze drzwi dworu ukazuje się ochmistrzyni Rabska, staje w ganku i woła:)

OCHMISTRZYNI. Zośka! Zośka! A gdzież się znów to utrapienie podziało! Gdzieś już na szepty z chłopcami! Skaranie Boże! nie upilnować tych dziewcząt!.. Zośka!
SĘDZIA. Otóż masz! Jak mnie pozna... nie wiedzieć co mówić i jak się wykłamać. Co ja jéj powiem... Zostań­‑że... ale.... (kryje się w krzaki.)
KAPITAN (stojąc za klombem, zagląda ciekawie ku dworowi. Wtém Zośka wbiega, napada na niego, spostrzega i woła przestraszona.)
ZOŚKA. Jezus! Marya! a! a! (ucieka).
OCHMISTRZYNI (z ganku). Co ci się stało?.. czego żeś tak wrzasnęła! Jeszcze panią nastraszysz. A to... z temi dziewczętami, powiadam, utrapienie. Cóż tam? żaba czy pająk?
ZOŚKA (zadyszana ze strachem). Jakiś obcy człowiek... mężczyzna!

OCHMISTRZYNI. Śni ci się! Mężczyzna! gdzie? co? waryatka?
(Podchodzi ku krzakom i spostrzega zadumanego kapitana, który skryć się usiłuje. Zobaczywszy go Rabska, dyga zakłopotana — Kapitan kłania się — jakiś czas trwa milczenie. Rabska poprawia czepek, kapitan niespokojnie się kręci.)

OCHMISTRZYNI (zbliżając się). Przepraszam pana... (na stronie głośno) — Jakiś słuszny człek... Pozwoli się pan dobrodziéj zapytać?
KAPITAN (równocześnie zbliża się także i mówi grzecznie). Pozwoli się pani zapytać?
OCHMISTRZYNI (żywo i gadatliwie). Proszę bardzo, proszę... owszem... Ja tu jestem domowa i nie pochlebiając sobie, ale mogę najlepiéj wszystko objaśnić... o! powiadam panu — wszystko... Pan Dobrodziéj zkąd raczył przybyć?
KAPITAN. Wypadkiem.
OCHMISTRZYNI. Proszę, wypadkiem! jakim wypadkiem? (zbliża się coraz bardziéj, kapitan z lekka się cofa).
KAPITAN. Mówiono mi. Wszak to jest majątek pani Adeli Żylskiéj... Doliny... Mówiono mi, że ma być puszczony w dzierżawę?
OCHMISTRZYNI (ręce składając). Puszczony w dzierżawę! Tak, to są Doliny, pani méj najukochańszéj, Adeli Żylskiéj... tak.. wdowy po ś. p. Żylskim, tak! Ale któż mówił, że, uchowaj Boże, Doliny są do wydzierżawienia. Proszę ja kogo? Takie bałamuctwo! A toż jabym przecież o tém wiedzieć musiała! Do wydzierżawienia! Jezu miłosierny! do wydzierżawienia! Przecież pani dla mnie sekretów nie ma! Ja ją z małego dziecka wychowałam... Proszę pana... Tylą była (pokazuje ręką), gdy na służbę się tu dostałam... Tylą!.. Któżby już lepiéj mógł wiedzieć odemnie... Któż to takie bajki splata!
KAPITAN (zakłopotany). W miasteczku mi powiadano...
OCHMISTRZYNI. W miasteczku! Ale pewnie, tam na wszystkie plotki gniazdo... to te faktory! to te przekupki... Czemu nie? Żydzi by sobie życzyli possesora, bo to do szachrajstw lepsza sprawa. Ratę musi płacić, pieniędzy potrzeba... sprzeda tanio... O! oni by radzi! Ale u nas o tém nie słychać, słowo daję... Pierwsza słyszę! — (Kapitan stoi zmięszany, Ochmistrzyni z przymileniem.) — Jeżeli wolno zapytać, Pan Dobrodziéj z daleka?.. honor pański?
KAPITAN (ciągle zmięszany). Burdziakowski... Michał... z Sieradzkiego... szukam tu dzierżawy.
OCHMISTRZYNI (wpatrując się). Bur—dzia—kowski... Na starość człek ma oczy złe... a jak Boga mego kocham.. kogoś znałam tak podobnego... przepraszam pana... Już nawet nie pamiętam kogo... A tak się coś ochapia... ochapia... Pan Dobrodziéj szuka sobie dzierżawy? (Kapitan stoi milczący — Ochmistrzyni dyga.) Burdziakowski... bardzo mi... Gdyby pan zechciał u mnie spocząć, albo kawki lub przekąskę...
KAPITAN. Bardzo pani dziękuję, nie będę jéj zabierał czasu.
OCHMISTRZYNI. Ale niech się pan nie żenuje... oh! u mnie czasu... dosyć! A koniki pańskie gdzie?
KAPITAN. Zostawiłem je na trakcie w karczmie... Sam przyszedłem pieszo. Ja tę okolicę trochę znam... bywałem tu dawniéj u krewnych... u znajomych... u...
OCHMISTRZYNI. A! proszę! u krewnych! u znajomych? u kogoż, u kogo? jeśli wolno spytać, bo ja tu wszystkich znałam i znam.
KAPITAN. Krewni moi powymierali.
OCHMISTRZYNI. Proszę ja kogo! wszyscy powymierali! Jezu miłosierny... oh, dawno już? dawno?
KAPITAN. Dawno.... lat temu — lat temu... kilkanaście!
OCHMISTRZYNI. Proszę! kilkanaście! Wszyscyśmy oto tak... po więszéj części — śmiertelni... A znajomi czy téż? kogo pan tu znał?
KAPITAN. Wiele osób... między innemi i stryja dziedziczki tego majątku.
OCHMISTRZYNI (plaskając w ręce). Nieboszczyka prezesa. A, jak mu się zmarło, proszę pana Dobrodzieja, jak mu się zmarło! Zdrowiuteńki był, jak ryba... nigdy niczego nie nadużył!.. człek był regularny, proszę pana, jak zegarek... choć to z temi zegarkami różnie bywa... ale tak się mówi, prawda? No — i nie stary jeszcze, lat miał siedmdziesiąt. A co to siedmdziesiąt lat dla mężczyzny! Poszedł po kolacyi spać, jeszcze idąc do sypialnego pokoju, pośpiewywał sobie, jak to pan wie, iż miał we zwyczaju: Donia moja, Donia! — różne takie piosenki... nazajutrz rano... bywaj zdrów! już go nie stało! Świeć Panie...
KAPITAN. Ja go tylko widywałem z daleka, a nawet parę razy... i pannę Adelę.
OCHMISTRZYNI (ręce składając). Proszę ja kogo! a pamięta pan jaka ona była śliczna! Jezu, ty mój miłosierny, stworzycielu niebieski — jak aniół! Otóż, co ja panu powiem, już wierz, nie wierz... wszak Burdziakowski! a tak.. wierz, ale wierz — jakem poczciwa, że dziś jeszcze, no... niech skróś ziemi pójdę... ale bodaj jeszcze piękniejsza...
KAPITAN. Wyszła za mąż?
OCHMISTRZYNI. A jakże. Wyszła! wyszła! za bardzo słusznego człowieka. Co to za człowiek! Ja go nie znałam... ale już kiedy ona za niego wyszła... co to musiał być za człowiek, to ja wiem... a potém... zaraz téż owdowiała!
KAPITAN. Szczęśliwe być musiało małżeństwo!
OCHMISTRZYNI. Naturalnie, panie! a! jakże! toć to się kochali jak para gołębi... (żywo). Ja nieboszczyka, co prawda nie znałam... ale moja Adelka, bo ja ją tak nawykłam nazywać, ona dla mnie sekretów nie ma.
KAPITAN. Było to małżeństwo z miłości.
OCHMISTRZYNI. A ma się rozumieć! a któżby to takiéj ślicznéj, miłéj, dobréj, jak ona szalenie nie kochał — musiałby być chyba... ostatnim — jak Bóg miły... ostatnim z ludzi...
KAPITAN. I ona.
OCHMISTRZYNI. A ona, ma się rozumiéć... Toż to, między nami mówiący, ona odrzuciła massy mężów, a jakich! jacy tu się ludzie o nią starali... Proszę pana — słowo daję, same prymadony... Prymadony.. to dosyć powiedzieć... z reputacjami! a!.. Za nikogo przecie nie chciała iść — (po cichu, nachylając się ku kapitanowi, poufnie). Między nami mówiąc, coś tam było w serduszku... czekała na kogoś i nie doczekała się... ot co!
KAPITAN. Tak pani sądzi?
OCHMISTRZYNI. Domyślam się... bo ja mam dobre oczy... ho! ho! W końcu, cóż miała robić?.. Podobał się jéj ten człowiek, a miał być, słyszę, stateczny, majętny i bardzo do rzeczy.. co to nazywają... pan wie — komilfon, a kochał się w niéj szalenie... (wzdycha) — Cóż, kiedy w pół roku ten nieszczęsny tyfuś... i owdowiała.... ot co!
KAPITAN (z ironią małą). A, to się da łatwo wynagrodzić. Zapomniała tego piérwszego, o którym pani powiada, że go miała jakiś czas w serduszku... naturalna rzecz, że i o tym drugim powoli zapomni. Pocieszy się — a na konkurentach pewnie zbywać nie będzie!
OCHMISTRZYNI. No — nie wiem! nie wiem... Pan jéj nie zna... To kobiéta charakterna... o! o! Tamten pierwszy, widzi pan — Panie, świeć nad jego duszą, bo pewnie umarł, kiedy się nie zgłosił — tamten piérwszy, to była taka sobie dziecinna miłość... zwyczajnie, jak chodzi po ludziach za młodu... przez konsekwencyj, a — mąż! mąż! proszę ja pana, ma inne znaczenie. Ten i po śmierci ma swe prawa. Już za to bym przysięgła, zdaje się, że za mąż więcéj nie pójdzie. Dotąd po nim nosi żałobę, czarno... a czarno... ani wstążczyny...
KAPITAN. Tak go mocno kochała!
OCHMISTRZYNI. Okrutnie, proszę pana — okrutnie.

(Milczenie.)

KAPITAN. Niechciałbym zajmować pani czasu. Więc co do dzierżawy, o tém mowy nie ma.
OCHMISTRZYNI. Ani słychu, ani mowy, ani podobieństwa! Gdzie, po co, na co, dla czego? a gdziebyśmy possesora pomieścili! To nie może być! Prawda, że ekonomy nas kradną, szkody bywa dużo... co oni tego roku nagnoili pszenicy — to jest przeszłego, chcę mówić... — jednakem o dzierżawie nie słyszała... Jako żywo! Ale wie pan co? dla większéj sykuracyi, czemuby pan sam z naszą panią nie pomówił? Zobaczy pan, co to za osoba! co to za osoba! a!
KAPITAN (żywo). Uchowaj Boże! A! nie, ja nie mogę.. nie chcę fatygować... bardzo dziękuję... Muszę jechać...
OCHMISTRZYNI. A to by było najlepiéj. Wszak pan znał stryja i ją widywał...
KAPITAN. Na żaden sposób, — nie — nie mogę, nie mogę... Dziękuję pani — nie mogę.
OCHMISTRZYNI. My tu tak same, u nas nikt nie bywa... pani by się rozerwała.
KAPITAN. Przepraszam panią — nawet nie jestem ubrany... i zaraz odjeżdżać muszę (kłania się.)
OCHMISTRZYNI. Ale czekaj­‑że bo pan — co z pana, z przeproszeniem, za gorączka. Ja o dzierżawie, klnę się, nie wiem nic, a pochlebiam sobie, że gdyby co było, toć tajemnic dla mnie nie ma — a no, ja chcę na sumieniu być spokojną. Ot — pójdę i spytam.
KAPITAN. Ale, proszę pani...
OCHMISTRZYNI. Ale proszę ja pana... niech się pan chwilkę strzyma — nie może być, abym niespytawszy, odprawiła pana.
KAPITAN. Na co się ma pani fatygować.
OCHMISTRZYNI. Od tego nie odstąpię, co sumienie każe — to trzeba zrobić. Możeby pan zaszedł do salonu.
KAPITAN. Za nic w świecie — jestem po podróżnemu, nie mogę.
OCEMISTRZYNI. To postój pan tu, albo się przejdź po ogrodzie... Ogród śliczny! ja zaraz powracam... Niech pan czeka.. (otwiera furtkę do ogrodu) — ot tu.. w cieniu..
KAPITAN (milcząc kłania się i wchodzi).
OCHMISTRZYNI (idąc do dworu, odwraca się i mówi). W ten moment powracam... w ten moment.
KAPITAN (oparty o furtkę od strony ogrodu). Mój Boże... ta poczciwa Rabska nawet wcale mnie nie poznała! Prawda, żem zestarzał, że lata zmieniają wielce, żem się głos starał odmienić. Tak jestem dziś nie do poznania! ale i ona, ona!! Twarz jéj została taż sama, a serce... serce inne... przez to serce przeszedł już ukochany ów nieboszczyk... Sprzeniewierzyła się pierwszéj miłości swojéj, złamała przysięgę, gdy ja, niedorzecznie, śmiesznie, donkiszotsko zapomnieć o niéj nie umiem i nie mogę... Co za dzieciństwo... Na sam widok tych miejsc serce mi bije, stare oczy zachodzą łzami... a to trzeba być... (uderza ręką w furtkę).
SĘDZIA (powracając). No — spodziewam się, że już masz dosyć romansowego oddychania tém powietrzem, żeś się wypłakał i wywzdychał do woli. Umyślnie się nie oddalałem bardzo, aby cię z sobą zabrać do Wulki... Dosyć już tego — chodźmy.
KAPITAN. Nielitościwy jesteś... gdybyś mi pozwolił choć się przejść po ogrodzie...
SĘDZIA (ruszając ramionami). Czyż nie rozumniéj, nie przyzwoiciéj by było wprost nam, obu razem, pójść do dworu... Nuż cię tu kto spotka, zobaczy... do czegoż to będzie podobne...
KAPITAN. Proszę cię... to moja rzecz...

(W ganku ukazuje się Adela, a za nią Ochmistrzyni)

SĘDZIA. Słowo ci daję... otóż masz... Sama pani tu idzie... A! niech cię! zobaczyła mnie! Bodajże cię... Nie ma sposobu, muszę iść się przywitać i kłamać, wykręcać się... a! bodaj cię...
KAPITAN (wchodząc do ogrodu.) Ja — uciekam...

(Zbliża się Adela i Ochmistrzyni.)

OCHMISTRZYNI. Otóż jak Boga mojego kocham.... Otóż znowu coś osobliwego! Wszak to pan Sędzia... a ten pan gdzieś się zapodział... pewnie w ogrodzie.
SĘDZIA. Kto taki?... — (wita Adelę) — do nóg upadam pani...
OCHMISTRZYNI. Nie widział pan go?
SĘDZIA. Kogo?
ADELA. Rabska mi zwiastowała jakiegoś amatora na dzierżawę. Nie wiem co to jest... Jakże mi miło widzieć choć raz Sędziego... Cóż to? pieszo? spacerem? a! ranek taki śliczny...
SĘDZIA. W istocie, wiosnę mamy rajską.
OCHMISTRZYNI. Musi być w ogrodzie — pójdę go poszukam... i przyprowadzę...
ADELA (głową daje znak zgody — do Sędziego). Ranek majowy, jaki u nas w maju rzadko się trafia...
SĘDZIA. Właśnie mnie to na przechadzkę wyciągnęło. (Po oddaleniu się Ochmistrzyni ogląda się i namyśla, jakby sam z sobą naradzając.)
ADELA. Mogę pana prosić, abyś był łaskaw spocząć u mnie? Wnet śniadanie...
SĘDZIA (na stronie). Muszę spróbować... — (głośno). Z największą wdzięcznością przyjąłbym łaskawe zaproszenie pani, ale... gościa mam w domu...
ADELA (patrząc nań). A! a!
SĘDZIA (z uśmiechem). Gość to z daleka, stary przyjaciel, który prawie z drugiego świata przybywa, bom go już był opłakał, od tak dawna zszedł mi z oczów.
ADELA (obojętnie). Doprawdy?
SĘDZIA. Taka dziwna przygoda... Służył wojskowo, był ranny, długi czas w niewoli, leżał chory w szpitalu... Listy gdzieś na pocztach przepadały, a jam go miał za umarłego... Lat dziesięć, całe lat dziesięć, nie mała czasu przestrzeń.
ADELA (żywiéj). Lat dziesięć?.. w wojsku służył?.. gdzież?
SĘDZIA. Odbywał kampanię turecką.
ADELA. A! w istocie! Jakże to ciekawe być musi. Przyznaję się Sędziemu, jestem chciwą tych opowiadań o wojennych wyprawach... Wié pan... (waha się) — wielką byś mi pan sprawił przyjemność, gdybyś go przywiózł do mnie. Myśmy tu na wsi tak samotni... Ale jakże się zowie przyjaciel pański?
SĘDZIA (wpatrując się w nią — zwolna). Kapitan Zegrzda...
ADELA (z lekkim wykrzykiem, hamując się). A!.. a!.. Przepraszam pana... jakaś mucha... czy pająk... Tak gorąco się zrobiło... Poranek zaczyna być duszny... pozwoli pan... siądę trochę... (Siada na ławce, z głową spuszczoną). Pana Zegrzdę... jeśli to ten sam, znałam dawniéj...
SĘDZIA. Mówił mi o tém...
ADELA (patrząc nań). Wspominał?
SĘDZIA. Tak jest.
ADELA. Więc sobie przypomina?
SĘDZIA. Zdaje mi się, że — aż nadto.
ADELA (zmięszana). Jakto? nie rozumiem...
SĘDZIA. Pozwól mi pani być otwartym... jestem starym przyjacielem ich domu... Biedny Zegrzda kochał się szalenie w pannie Adeli...
ADELA (po chwili milczenia — seryo). Zdaje się, że to była fantazya tylko młodzieńcza, a nie miłość prawdziwa... nie byłby potém tak zupełnie zerwał wszelkich stosunków.
SĘDZIA. Zdaje mi się, że temu on nic nie winien. Utrzymanie ich nie było w jego mocy. Wojna, rany, niewola.. Biedny człek... bardzo biedny! (wzdycha.)
ADELA (po milczeniu). Nie śmiem pana męczyć pytaniami...
SĘDZIA. Owszém, proszę pytać... to mi ułatwi może wypowiedzenie tego, co inaczéj z trudnością przeszłoby przez usta...
ADELA. Ale mów pan, mów śmiało, proszę... jestem.. ciekawa...
SĘDZIA. Śmiało mam mówić?
ADELA. A! jak najotwarciéj!
SĘDZIA. Ale on do dziś dnia jest w pani do szaleństwa rozkochany...
ADELA (rumieniąc się). A, nie wierzę temu...
SĘDZIA. Kocha się, ale dziwaczy! Inaczéj tego jak dziwactwem nazwać nie umiem... wyobrazić sobie tego, wytłumaczyć, usprawiedliwić nie mogę, że zdaje się mieć pani za złe... iż... po jakiemś uroczystém przyrzeczeniu... poszłaś pani za mąż... Namawiałem go, abyśmy tu przyjechali razem, odmówił.
OCHMISTRZYNI (wraca). Jak Boga mego kocham, cały ogród schodziłam... aż mi tchu braknie... wołałam, hukałam.. nigdzie go nie ma, jak w wodę wpadł... Skaranie Boże (ocierając pot). Mówił, że konie w karczmie zostawił, chyba poślę do karczmy...
ADELA (roztargniona, pozbywając się jéj). Poślij — poślij... (do Sędziego) I pan Zegrzda — odmówił! (spuszczając głowę) odmówił...
SĘDZIA. Może to i lepiéj, jeśli pani go sobie widzieć nie życzyła... i przykrość jéj to uczynić mogło...
ADELA. Ale nie — ja tego nie mówię. Właśnie życzyłabym go zobaczyć — aby — aby... (spuszcza oczy, żywo po chwili.) Proszę pana bardzo, proszę usilnie, powiedz mu pan, że życzę go sobie widzieć, że żądam, aby tu przybył... (chwyta się ręką za głowę.)
SĘDZIA. Pani dobrodziejko, byłem z panią szczerym do zbytku może, bądź pani ze mną otwartą...
ADELA (zmięszana, postępuje kilka kroków, ogląda się, mówi przerywając). Powiedz mi pan... tak... ale ja sama nie wiem co mówię... A! nie... nie! nie! Przecież choć widzieć się by mógł ze mną... prawdziwie — już nie wiem... Śmiesznie byłoby... (biorąc za rękę Sędziego). Przywieź go pan, proszę, koniecznie... koniecznie...
SĘDZIA. Więc się przyznam, że to on tu właśnie ze mną przyjechał, tylko, aby te miejsca widzieć raz jeszcze... Musi gdzieś błąkać się po ogrodzie... i pani Rabska go szuka napróżno... Chciał biedaczysko może choć zdala widzieć panią. Egzaltowany jak student... dziecinny... (śmieje się.)
ADELA (niespokojna). Ale ja widzieć go muszę...
SĘDZIA. Będę się o to starał jaknajmocniéj. Być może, iż jedno jéj wejrzenie przyprowadzi go do opamiętania, boć trudno, aby rozsądny człowiek mógł mieć do pani pretensyą, za to, żeś na niego lat dziesięć nie czekała i za mąż wyszła...
ADELA (mimowoli). Miał... miał może prawo wymagać tego po mnie... to się wyjaśni...
SĘDZIA. Jakto? pani obwiniasz się sama?
ADELA. Sama nie wiem, co mówię!.. Ale on przecie, on, żeby téż choć dał znak życia...
SĘDZIA. Z niewoli i ze szpitala, gdzieś w Azyi...
ADELA. No — nie wiem... ale pan mi uczynisz największą łaskę... proszę go o to... przywieź go...
OCHMISTRZYNI (wchodzi, ręce rozstawione). No — nie ma... rozstąp się ziemia! ani koni, ani bryczki... ani jego, ani żadnéj rzeczy, która jego jest... ni słychu ni widu... Znikł jak kamfora... Chyba jeszcze iść do ogrodu...
SĘDZIA. Niech-no pani wraca do domu... a ja... znajdę go...

(Adela mówiąc z Ochmistrzynią, wychodzą ku dworowi.)

SĘDZIA (rozgląda się za krzakami, po ulicy, za furtką. W chwili, gdy odeszła, Kapitan przyskakuje od strony ogrodu, żywo i silnie poruszony.)
KAPITAN. No, teraz... chodź już! chodź, wracajmy! proszę...
SĘDZIA. A! chwałaż Bogu, żem cię znalazł (ściska go). Za pozwoleniem, gniewaj się, nie gniewaj, teraz ja cię nie puszczę... Idziemy razem na śniadanie do dworu.
KAPITAN. Ja? ja? za nic w świecie! Co za myśl... Ależ ja widzieć jéj nie mogę, ja znać jéj nie chcę... Zdala już ją spostrzegłem i tego mi dosyć. Lękam się, abym nie osłabł i postanowienia mojego nie złamał... Nigdy nie mogę przebaczyć kobiecie, która się skalała krzywoprzysięztwem... Nie chcę! daj mi pokój.
SĘDZIA. Ale ty mnie nie rozumiesz! Któż ci mówi, ażebyś jéj przebaczał? Co ci jest? Możesz zjeść śniadanie, nie wdając się w żadne romanse, jako dobry, dawny znajomy... Przecież śniadanie cię do niczego nie zobowiązuje?.. Boisz się? słabym czujesz?
KAPITAN. Tak — nie. Nie boję się — ale — nie chcę... nie mogę.
SĘDZIA. To wprost będzie niegrzeczność, bo ona wié, że ty tu jesteś...
KAPITAN (wybucha). A ty mnie zdradziłeś! a! to już nadto!
SĘDZIA (po chwili namysłu). Gdyby nie ja — Rabska by cię była zdradziła... Ona cię.... poznała... Uspokójże się...
KAPITAN. Ja wracam do Wulki.
SĘDZIA. Zastanów się... Możesz się nie kochać, ale nie masz powodu za grzeczne zaproszenie odpłacać impertynencyą...
KAPITAN (wahając się). Zmiłuj się... to...
SĘDZIA. Ja cię proszę.
KAPITAN. Nie mogę (siada). Cały drżę na tę myśl, że ją widziéć będę — daj mi ochłonąć... namyśleć się...

(Adela pokazuje się w ganku, — Sędzia daje jéj znaki — waha się i zbliża powoli)

KAPITAN (nie widząc). Nie — to nad siły moje... Daruj, przeproś ją... powiedz, żem chory, że — co chcesz... Nie mogę.... W istocie lękam się wybuchnąć z żalami, nadto pełne mam serce... Czas to ostudzi i zagoi — ale dziś...
ADELA (nadchodząc). Czekam na pana Sędziego.
KAPITAN (zrywa się przestraszony). A!....

(Chwila milczenia — stoją naprzeciw siebie — Kapitan blady i pomięszany, Adela drżąca i niespokojna.)

SĘDZIA. Nie potrzebuję pani prezentować pana kapitana Zegrzdy, boć to dawny znajomy.
ADELA (słabym głosem). A! tak — dawny, dobry znajomy...
KAPITAN (głucho). Pani daruje, że się tu tak zjawiam upiorem... Powinienem był umrzeć na wojnie — i — nie potrafiłem...
SĘDZIA (przerywa). Przebaczy mi pani, ale ponieważ jesteśmy zaproszeni na śniadanie, a ja.. przy tém obstaję bom głodny... konie muszę odprawić... aby darmo nie stały... (na stronie) — Muszę ich samych zostawić! — (Odchodzi żywo.)

(Adela i Kapitan patrzą na siebie w milczeniu — Kapitan zrywa liście z krzaku, mnie w ręku i rzuca je).

ADELA. Miło mi bardzo widzieć... pana... Wszelką straciłam już była nadzieję, abyśmy się gdzie jeszcze na świecie spotkać mogli... bo kto lat dziesięć, długich lat dziesięć... nie daje znać o sobie...
KAPITAN. Byłem w zupełnéj niemożności zgłoszenia się... wojna, obcy kraj, niewola, szpital... choroba... aż nadto mnie tłumaczą... A potém, gdy mi doniesiono, żeś pani zamężną... pocóż miałem się zgłaszać...
ADELA (spuszcza oczy). Panie Mieczysławie... ja — ja...
KAPITAN (żywo). A! pani, racz sobie oszczędzić tłumaczenia... proszę, błagam o to... Cóż może być naturalniejszego? Mój Boże! Stara, dziecinna miłość zapomniana, śmieszna jakaś tam przysięga złamana! Wszak to są rzeczy powszednie... codzienne, naturalne... Zaklinam panią, niechże mnie pani nie ma za dziecko... Nie jestem tak śmiesznym, abym się o to ważył upominać...
ADELA. Ale ja pragnę się panu wytłumaczyć...
KAPITAN. Pani! ja uciekam! (Udaje wesołość i roztargnienie). Bardzo się tu ładnie rozrosło, zazieleniło! Zawsze tu było ślicznie, ale teraz zdaje się, że jeszcze ładniéj jest niż kiedykolwiek...
ADELA (zimno). Pan znajdujesz? a ja — przyznam się, prawie przestałam lubić to miejsce...
KAPITAN. A! to niesłusznie! Ja, co się tułałem tak długo, tak teraz wszystko znajduję śliczném... miłém.. uroczem...
ADELA. Panie Mieczysławie... Pan mnie w sercu obwiniasz... ja nie chcę, nie mogę zostać pod ciężarem tego zarzutu, pozwól że...
KAPITAN. Zaklinam panią! Ale ja słuchać nie chcę, nie mam prawa! Mówmy o czém inném...
ADELA. Dobrze, mówmy — o czém inném — (wzdycha). Pan sobie przypominasz tę ławkę, to miejsce (wskazuje) i — ten wieczór...
KAPITAN (gwałtownie). Ale pani litości nie masz nademną!.. Tak! pamiętam! najmniejszy szczegół nie wyszedł mi z pamięci. Tak — był to śliczny wieczór wiosenny, stryj pani, nieboszczyk prezes, grzecznie ale stanowczo dom mi swój wypowiedział... zaledwie pozwalając panią pożegnać — tam... spotkaliśmy się raz ostatni i tam panna Adela, mieniając ze mną skromny pierścionek.
ADELA (wyciąga rękę i w milczeniu pokazuje mu na palcu pierścionek).
KAPITAN. A! a!.. przyjęła moją przysięgę...
ADELA. I sama ją téż złożyła.... tak... Adela się tego nie zapiera... Panie Mieczysławie, pan mógłeś ją sądzić tak surowo, pan..
KAPITAN (zdziwiony). Jak to? ależ pani jesteś wdową..
ADELA (zmięszana). Gdybyś był łaskaw mnie posłuchać...
KAPITAN. Proszę pani, zaklinam ją! żadnych, żadnych tłumaczeń... bo uciekam... Co się stało... spełnione — niepowrotne.
ADELA. Ja téż wcale tłumaczyć się nie myślę, ani uniewinniać, przecież posłuchać byś mnie mógł, gdy o to proszę...
KAPITAN. Przyznam się pani, że należałoby mieć litość nademną! Kazać mi słuchać o miłości, o ślubie, o szczęściu cudzém, o przywiązaniu do najukochańszego męża — mnie! który żyłem tylko tą myślą, że na świecie jest choć jedna istota zdolna kochać stale i nie zdradzić... słowa dotrzymać... to nielitość! to okrucieństwo! Ja nie mam już żalu... ani się dziwię, żem znalazł panią tak, jak się zawsze po latach dziesięciu znajduje kobietę, która ma tysiące wymówek... jest słabą... i t. d. i t. d... Ale po cóż my się tém truć mamy?
ADELA. Pan bo mi słowa powiedzieć nie dajesz... Ale... wyznam panu, że gdy po latach dziesięciu starzy... znajomi, chociażby zobojętnieli...
KAPITAN. Przepraszam panią.. ja obojętnym nie jestem... ja wrę i kipię..
ADELA. Tylko słówko, panie Mieczysławie!
KAPITAN. A! tak! słowo! Pani ufasz w to słowo miodowe, w ten swój urok... w to, że mnie — że ja... Tak! ja to wszystko wiem, rozumiem, odgaduję... A! zostaw mnie, proszę, z moim bólem i miłością, moją. To, coby mi pani powiedziała, rozczarowałoby mnie do reszty... zobojętniałbym, ostygł, a ja się tego lękam... nie chcę, błagam pani...
ADELA (łagodnie). Mój drogi, mój stary przyjacielu...
KAPITAN (chwyta ją za rękę gwałtownie, całuje i chce uciekać) — Bądź zdrowa!
ADELA. Na wszystko, co pan masz w świecie najdroższego, zaklinam pana — posłuchaj mnie...
KAPITAN. A! więc niech się stanie po jéj woli... dobrze — słucham...
ADELA. Trochę cierpliwości, uczyń to dla mnie (na stronie). Jak ja mu to potrafię powiedzieć i — przyznać się do tego!.. (głośno). Panie Mieczysławie... czy pan kiedy w życiu zastanowiłeś się nad tém, co to jest zostać samą jedną, bez rodziny, bez opieki i z tytułem staréj panny...
KAPITAN. Jeżeli w sercu ma się dla kogo odrobinę przywiązania...
ADELA. Ten niewidzialny towarzysz nie zmienia stosunku nieszczęśliwéj, osamotnionéj istoty w pośród ludzi. Pannie w dzisiejszych naszych towarzyskich warunkach brak powagi, brak swobody, brak wszystkiego. Nie jesteśmy jeszcze obyczajem do amerykanów podobni. Wystaw pan sobie położenie moje po śmierci stryja...
KAPITAN. Ale tak! pani masz słuszność zupełną! To położenie było tak bardzo smutne, iż należało w niém koniecznie szukać jakiéjś pociechy, podpory. Właśnie mi to opowiedziała Rabska, iż pani znalazłaś człowieka godnego siebie... pewnie godniejszego odemnie, żeś go pani ukochała, żeś była z nim szczęśliwą, że po nim wdziałaś grubą żałobę... i dotąd go opłakać nie możesz...
ADELA (ze smutnym uśmiechem). A pan wierzysz téj poczciwéj Rabskiéj...
KAPITAN. Jakto? Więc by to miało być małżeństwo tak sobie — bez miłości, bez sympatyi — tak... coś... związek z nudów, dla przyzwoitości zawarty! A, pani! świętokradztwo!!
ADELA. Chciéj mnie posłuchać...
KAPITAN. Zdaje mi się, że już słyszałem, żem się domyślił wszystkiego.
ADELA. Dotąd nie wiesz pan nic — nic! Na wsi nudzili mnie coraz nowi konkurenci, dom mi się stał nieznośnym. Ten ciągły napływ ludzi przybywających z gotową miłością dla mojéj wioski..
KAPITAN. Tak, to byli wiejscy nudziarze, pani więc przeniosłaś co innego.
ADELA (cierpliwie, powoli). Wyjechałam więc do Warszawy. Wszędzie mi jako pannie trudno się było obrócić z tą wieczną małoletnością moją panieńską. Byłam nią skrępowaną. Naówczas, przyszła mi myśl — przyznaję to teraz — nierozważna...
KAPITAN (z ironią). Dla czegoż? i owszem... Myśl była rozsądną, praktyczną... Tak się dzieje pospolicie, że się miłość stara zrzuca jak sukienkę, a wdziewa ciepły szlafroczek... Tak było wygodniéj, lepiéj, rozumniéj — ani słowa!..
ADELA. Właśnie, że postąpiłam nie tak, jak się to zwykle dzieje. Przypominasz sobie zapewne moję przyjaciółkę dobrą, panią Dziewońską, wesołą tę staruszkę, która widząc mnie tak uparcie niechcącą wychodzić za mąż... a tak biedną...
KAPITAN. O! te dobre, serdeczne przyjaciółki! Rozumiem, poczciwa, dobra staruszka, ulitowała się i wyswatała panią....
ADELA (spuszcza oczy). Poradziła mi... wcale niedorzecznie... Skłoniła mnie do tego... że... żebym się uczyniła... słomianą wdową...
KAPITAN. Nie rozumiem...
ADELA. Ja nigdy nie byłam zamężną... Mój mąż nie istniał tylko w naszej imaginacyi... Skomponowałyśmy we dwie... tego nieszczęśliwego Żylskiego, za którego się tak gniewasz na mnie...
KAPITAN (załamując ręce). Jakto? Być­‑że to może? Adelo! pani! Ja jestem najnikczemniejszy z ludzi — ja śmiałem!...

(pada na kolana.)

Przebacz mi!...
ADELA. Mieczysławie... wstań­‑że... oto Rabska nadchodzi...
OCHMISTRZYNI. Pani Dobrodziejko! co chciałam powiedziéć!.. Jezu Nazareński! Cóż to się stało? o dzierżawę na kolanach prosi.
KAPITAN (do Rabskiéj). Jakto? pani mnie nawet nie poznałaś?
OCHMISTRZYNI. Ja?.. nie!.. ale...
SĘDZIA (nadchodząc). Przecież to pan Mieczysław Zegrzda...
OCHMISTRZYNI. A słowo się stało... Proszę ja kogo! ani mi było w głowie! chociaż ciągle się coś ochapiało...
KAPITAN (do Sędziego). Wstydzę się prawdziwie...
ADELA (cicho). Proszę mnie na śmiech nie wystawiać... i milczeć...
KAPITAN (ściskając Sędziego). Jestem najszczęśliwszy z ludzi!
ADELA. Śniadanie stygnie.... proszęż panów na śniadanie!
SĘDZIA. Służymy pani! — (na stronie) — Byłem pewny, że się porozumieją... — (do Ochmistrzyni) — uspokójże się pani, bo dzierżawcy mieć nie będziecie — (cicho) — ale może... gospodarza!..
OCHMISTRZYNI (na ucho Sędziemu). To ten Mieczyś, z którym się oni kochali... Rozumie pan! Konkluzya!...

KONIEC.




  1. Utwór ten był najpierw przedstawiony na scenie Teatru Dobroczynności przez amatorów, a w dniu 4 sierpnia b. r. w Teatrze Warszawskim.
    Redakcya.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.