Strona:PL JI Kraszewski Słomiana wdowa.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nicy — to jest przeszłego, chcę mówić... — jednakem o dzierżawie nie słyszała... Jako żywo! Ale wie pan co? dla większéj sykuracyi, czemuby pan sam z naszą panią nie pomówił? Zobaczy pan, co to za osoba! co to za osoba! a!
KAPITAN (żywo). Uchowaj Boże! A! nie, ja nie mogę.. nie chcę fatygować... bardzo dziękuję... Muszę jechać...
OCHMISTRZYNI. A to by było najlepiéj. Wszak pan znał stryja i ją widywał...
KAPITAN. Na żaden sposób, — nie — nie mogę, nie mogę... Dziękuję pani — nie mogę.
OCHMISTRZYNI. My tu tak same, u nas nikt nie bywa... pani by się rozerwała.
KAPITAN. Przepraszam panią — nawet nie jestem ubrany... i zaraz odjeżdżać muszę (kłania się.)
OCHMISTRZYNI. Ale czekaj­‑że bo pan — co z pana, z przeproszeniem, za gorączka. Ja o dzierżawie, klnę się, nie wiem nic, a pochlebiam sobie, że gdyby co było, toć tajemnic dla mnie nie ma — a no, ja chcę na sumieniu być spokojną. Ot — pójdę i spytam.
KAPITAN. Ale, proszę pani...
OCHMISTRZYNI. Ale proszę ja pana... niech się pan chwilkę strzyma — nie może być, abym niespytawszy, odprawiła pana.
KAPITAN. Na co się ma pani fatygować.
OCHMISTRZYNI. Od tego nie odstąpię, co sumienie każe — to trzeba zrobić. Możeby pan zaszedł do salonu.
KAPITAN. Za nic w świecie — jestem po podróżnemu, nie mogę.
OCEMISTRZYNI. To postój pan tu, albo się przejdź po ogrodzie... Ogród śliczny! ja zaraz powracam... Niech pan czeka.. (otwiera furtkę do ogrodu) — ot tu.. w cieniu..
KAPITAN (milcząc kłania się i wchodzi).
OCHMISTRZYNI (idąc do do dworu, odwraca się i mówi). W ten moment powracam... w ten moment.
KAPITAN (oparty o furtkę od strony ogrodu). Mój Boże... ta poczciwa Rabska nawet wcale mnie nie poznała! Prawda, żem zestarzał, że lata zmieniają wielce, żem się głos starał odmienić. Tak jestem dziś nie do poznania! ale i ona, ona!! Twarz jéj została taż sama, a serce... serce inne... przez to serce przeszedł już ukochany ów nieboszczyk... Sprzeniewierzyła się pierwszéj miłości swojéj, złamała przysięgę, gdy ja, niedorzecznie, śmiesznie, donkiszotsko zapomnieć o niéj nie umiem i nie mogę... Co za dzieciństwo... Na sam widok tych miejsc serce mi bije, stare oczy zachodzą łzami... a to trzeba być... (uderza ręką w furtkę).
SĘDZIA (powracając). No — spodziewam się, że już masz dosyć romansowego oddychania tém powietrzem, żeś się wypłakał i wywzdychał do woli. Umyślnie się nie oddalałem bardzo, aby cię z sobą zabrać do Wulki... Dosyć już tego — chodźmy.
KAPITAN. Nielitościwy jesteś... gdybyś mi pozwolił choć się przejść po ogrodzie...
SĘDZIA (ruszając ramionami). Czyż nie rozumniéj, nie przyzwoiciéj by było wprost nam, obu razem, pójść do dworu... Nuż cię tu kto spotka, zobaczy... do czegoż to będzie podobne...
KAPITAN Proszę cię... to moja rzecz...

(W ganku ukazuje się Adela, a za nią Ochmistrzyni)

SĘDZIA. Słowo ci daję... otóż masz... Sama pani tu idzie... A! niech cię! zobaczyła mnie! Bodajże cię... Nie ma sposobu, muszę iść się przywitać i kłamać, wykręcać się... a! bodaj cię...
KAPITAN (wchodząc do ogrodu.) Ja — uciekam...

(Zbliża się Adela i Ochmistrzyni.)