Sława (Prus)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Sława
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

W parę godzin Juljan opuścił swój pokój i stanął przy furtce. Furtka była zamknięta; zaczął kołatać. Na dziedzińcu ukazał się eks-galernik.
— A co to za hałasy? — spytał.
— Otwórz — rzekł Juljan.
— Dokądże chce iść ósmy numer i poco?
— Zwarjowałeś!...
Eks-galernik powoli wydobył klucz ze starej kurtki i, poklepawszy Juljana, rzekł z uśmiechem:
— Ósmy numerze, jesteś hardy jak wszyscy nowicjusze i buntujesz się przeciw regulaminowi. Czy nie rozumiesz, że tu jest więzienie i ciężkie roboty? A ponieważ wy bawicie się w galerników, zatem ja muszę być dozorcą...
Śmiał się i mrugał za odchodzącym, który już był na ulicy. Tym razem Juljan nie obraził się na niego. Owszem, pochlebiało mu to bolesne porównanie przyszłych prac do galerniczej roboty.
Znalazł dorożkę, rzadką w ubogiej i małozaludnionej dzielnicy i, po godzinnej jeździe, stanął przed bramą swego domu.
— Wesoło pan noc przepędził! — rzekł szwajcar, podając mu klucz od mieszkania. W komplimencie tym czuć było wymówkę poważnego człowieka, który szanuje rząd i stosunki rodzinne.
Juljan uśmiechnął się z jego omyłki.
Mieszkał na czwartem piętrze, przy jednym z bulwarów. Już zapadł wieczór grudniowy, ale ciepły. Juljan otworzył okno i oparłszy się łokciami, zadumany spoglądał na ciżbę ludzi i powozów, tworzących czarną rzekę, w której falach nie odbijały się nawet blaski świateł ulicznych i sklepowych. Spojrzał na odmrożoną rękę i, jak fantastyczny sen, przypominał sobie cierpienia minionej nocy i swoje wielkie zamiary.
„Kto wie — myślał — czy od dziś za rok, może za miesiąc... nie przypnę skrzydeł temu rojowisku ludzi, od wieków przykutych do ziemi?... Z karków ich zwalę całą piramidę ciężarów, stworzę nowe drogi, o jakich ledwie wybrańcy ludzkości śmieli marzyć, pogłębię ich dusze, tysiąckrotnie wzbogacę stosunki. Czy przewrót, jaki wywoła mój wynalazek, nie stanie się nową erą dla świata? Czy w napowietrznych wozach, które niegdyś unosiły tylko proroków, nie wykołysze się rasa ludzi podobnych legendarnym aniołom i bogom?
„I to zrobię ja!... Ja?... Wierzyć mi się nie chce, a przecież — jest to prawda...“
Tak marzył, patrząc na snujący się u jego stóp rodzaj ludzki i już poczuł zadatek przyszłej wielkości. Czy w tym rozszemranym tłumie, pełnym bogatych, uczonych i głośnych, jest aby jeden, który śmiał pomyśleć o jego tajemnicy? Czy choć jeden naraża się dla niej na wieloletnią utratę wolności? Czy aby jeden otarł się tak blisko o śmierć, jak on dzisiejszej nocy?...
A z bulwaru odpowiadał mu szmer masy: Sława!... sława!... sława!
„Gońcie za tanią rozkoszą!... Wygrywajcie na swoich wątłych nerwach sielankę zabaw!... Nie mnie żyć z wami, ani wam piąć się do mnie...“
— Sława!... sława!...
Tak myślał i rosła w nim duma; zdawało mu się, że spogląda na świat z wierzchołka obelisku. Nie czuł żalu ani za ludźmi, ani za ich szczęściem, które może na zawsze opuszczał; duszę jego opanowała tęsknota wielkich rzeczy. Gdyby mu nie pozwolono wrócić do pracowni, może oszalałby z rozpaczy.
W tydzień później Naudier, zaniepokojony, że nigdzie nie spotyka Juljana, wybrał się do jego mieszkania. Był to człowiek, pomimo burzliwej młodości, bardzo przezorny; idąc więc szukać zgubionego przyjaciela, uzbroił się w butelkę konjaku i po drodze wziął pod jedną rękę Ninę, pod drugą Żanetę.
— Może być chory — mówił — a w takim razie wy najlepiej przydacie mu się, dzierlatki.
Trudno opisać ich zdziwienie, gdy usłyszeli od szwajcara, że Juljan wyprowadził się z domu.
— Czyby nagle wyjechał do swego kraju, gdzieś pod biegun? — rzekł Naudier, przygryzając czarne wąsiki.
— A może uciekł do Ameryki z jaką damą? — dodała Żaneta, blednąc.
Teraz szwajcar wspomniał, że Juljan, wróciwszy do domu, miał obandażowaną lewą rękę.
— Wiem! — zawołała Nina, klasnąwszy w dłonie. — On pewnie zginął w pojedynku...
— Nineto! — zgromił ją Naudier — już raz powiedziałem ci, że więcej warte są twoje zęby, aniżeli domyślność. Dlaczego miał zginąć?...
— Bo jeżeli mu skaleczyli rękę — odpowiedziała szybko — to znaczy, że miał pojedynek; a jeżeli miał pojedynek, to mogli go zabić. Biedna Żaneta!
Naudier zniecierpliwił się.
— Powiadam ci, Nino — rzekł — że prędzej zostaniesz babką, aniżeli sama przestaniesz być dzieckiem. Już rok mieszkamy razem, a ty ciągle odzywasz się tak, jakbyś przestawała z subjektami bławatnych sklepów.
— Słowem, zawsze jesteś głupia, Nino, mimo to, że Naudier dostaje złote medale za swoją elektryczność — objaśniła Żaneta.
Damy poczęły robić sobie wymówki, a tymczasem Naudier, wszedłszy do pokoiku szwajcara, dał mu pięć franków i zapytał:
— Ojcze Faucon, pan wiesz, gdzie pojechał Juljan?
Szwajcar wzniósł oczy dogóry i utopił palce w swoich uroczystych faworytach.
— Właśnie teraz przypomniałem sobie — odparł — ponieważ odwoził go mój krewny Jacques Millefleurs. Panie Naudier, jakiego on ma konia!... Mateczkę Faucon oddałbym za takiego konia, a to dużo znaczy, panie Naudier.
Przyczem zniżonym głosem opowiedział Naudierowi, że Jacques Millefleurs i jego piękny koń odwieźli Juljana aż na drugi koniec Paryża, gdzieś nad Sekwanę, na ulicę taką a taką, do domu pewnego Gneista, podobno fabrykanta wyrobów platerowanych, który w sąsiedztwie ma najgorszą opinją.
— A niech go djabli wezmą z jego wyrobami! — zawołał Naudier, uderzając pięścią w stół. — Słyszałem o tym warjacie... On zgubi Juljana...
— Obawiam się, że tak będzie — wtrącił szwajcar. — Panie Naudier, mateczka zna się trochę na lokatorach, od trzydziestu bowiem lat pracujemy w tym interesie. Otóż, panie Naudier, mateczka zawsze mi mówiła, że pierwszy raz ma takiego lokatora jak pan Juljan i że z niego wyrośnie albo wielki człowiek, albo niebezpieczny spiskowiec.
To jest zdanie mateczki, panie Naudier — mówił, pukając ogromnym palcem w komodę.
Wróciwszy od szwajcara, Naudier oświadczył swoim paniom, że Juljan ma zamiar opuścić ich wszystkich na wieki; zarazem jednak przysiągł, iż dopóty nie spocznie, nie zaśnie, nie weźmie do ust kawałka chleba, dopóki nie wyrwie Juljana z pod władzy fatalnego starca.
— A co, mówiłam ci, Żaneto, że tak będzie! — zawołała z triumfem Nina.
— Zdrajca! — westchnęła Żaneta. — Polak, taki piękny — i zdrajca!... Nikomu już nie można ufać na świecie...
— No, zdaje mi się, Żaneto — pocieszał ją Naudier — że ty dopiero pragnęłaś być zdradzoną przez Juljana?
— Wszystko jedno — odparła — gdyż i tak jestem w rozpaczy.
Ponieważ mieszkała niedaleko i była w rozpaczy, Naudier uważał za obowiązek pocieszyć ją. Poszli więc we troje do Żanety, dokupiwszy po drodze butelkę araku, kilka cytryn i trochę cukru. W godzinę później na szóstem piętrze domu, gdzie lokowała się Żaneta, można było słyszeć bardzo wesołe piosenki, śpiewane przez dwa głosy kobiece i tenor.


Mimo gorączkowego pośpiechu, Juljan dopiero po dwu dniach wrócił do pracowni Gneista. Opuszczając kraj, przywiózł on do Paryża spadek po rodzicach, z którego obecnie trzydzieści tysięcy franków umieścił u znajomego bankiera na kredyt otwarty, resztę zaś, około czterech tysięcy franków, wziął do pugilaresu na bieżące wydatki.
Zachodziło słońce, kiedy Juljan stanął przed furtką pracowni. Ściany fabryki miały kolor brudno-różowy; długi szereg okien spoglądał na przybysza krwią nabiegłemi źrenicami. Serce Juljana ścisnęły złe przeczucia.
— Może stąd już nie wrócę? — pomyślał.
Na turkot dorożki furtka otworzyła się; wybiegł eks-galernik. Poznał nowego laboranta i wziął się do zdejmowania pakunków.
Opłaciwszy kurs, Juljan poszedł ku dziedzińcowi. Nagle zatrzymał się u furtki. „Wejść, czy wrócić?“ — przemknęło mu przez głowę. Nigdy jeszcze nie doświadczał tak przykrej niepewności. Zdawało mu się, że wszystkie wspomnienia, wszystkie nadzieje życia zabiegły mu drogę i, wyciągnąwszy bezcielesne ręce, błagają, aby się wrócił.
Ach, jak prawdziwe są legendy o straszydłach, pilnujących wejścia do skarbu...
„Wstyd wahać się... Wszak wyjdę stąd, kiedy mi się podoba“ — pomyślał Juljan i wbiegł na dziedziniec.
Z drugiej strony furtki stali jacyś dwaj ludzie, przytuleni do muru. Zatopiony w walce wewnętrznej Juljan nie zwrócił na nich uwagi; ale gdy znalazł się w swoim pokoju, a eksgalernik przyniósł ostatnią walizę i zapalił gaz, spytał go:
— Mój kochany, przedewszystkiem — jak ci na imię?
— Naprawdę, jak mi na imię? — powtórzył eks-galernik, uderzając się ręką w piersi.
— Zupełnie naprawdę.
— Marek Aureljusz — odparł i ujął się pod boki. — Piękne imię, co?...
— A ci dwaj ludzie, Marku Aureljuszu, których widziałem pod murem, co za jedni?
— To?... To są moi przyjaciele polityczni. Tęgie chłopaki i dobrze byłoby dla nas wszystkich, gdybyś, ósmy numerze, wszedł z nimi w bliższą zażyłość.
Juljan pilnie mu się przypatrzył. Ale Marek Aureljusz miał minę tak uczciwego łotra, że nowy laborant uspokoił się.
„Musi z kimś żyć, to trudno — pomyślał. — A że znajduje towarzystwo tylko między politycznymi przyjaciółmi, nic dziwnego.“
Tymczasem Marek Aureljusz zaczął rozpakowywać tłomoki.
— Powiedz mi — spytał Juljan, chcąc zagłuszyć przykre uczucia — czy nie potrafiłbyś gotować nam lepszych obiadów?
— Ale jakiebym gotował! Dwadzieścia rodzajów zup, piętnaście pieczeni, sosy codzień inne, pasztety, majonezy, a nawet lody i kremy... Na honor, ósmy numerze, jego bogobojność sam arcybiskup paryski mógłby jadać moje obiady i po każdym z pewnością udzieliłby mi zupełnego odpustu.
Wreszcie (stary wiedział kiedyś o tem), przed moją katastrofą byłem dobrym kucharzem. Dziś muszę być lichym chemikiem!... — westchnął Marek Aureljusz.
— A nadewszystko lichym kucharzem — dodał Juljan. — Zmarnowałeś talent.
— Trudno okazać talent, kiedy niema z czego, ósmy numerze — odparł tajemniczo Marek Aureljusz, podnosząc brwi i rozkładając ręce. — Gdyby stary — dodał — zamiast partolić metale lżejsze od wody, wziął się do robienia ciężkich jak złoto, moglibyśmy mieć tu filją kuchni z dżokiej-klubu.
— Więc u was bieda? — rzekł Juljan.
— Phy!
— A z czego żyjecie?
— Z przemysłu. Czasem sprzedajemy resztę machin i narzędzi, jakie zostały po dawnej fabryce. Zwykle jednak zaciągamy długi na słowo, a później spłacamy je długami hipotecznemi. Reszta leży na mojej głowie, bo stary ze wszystkich operacyj finansowych zna tylko jedną: podpisywanie aktów u rejenta. Ale co tu dużo gadać!... — zakończył i machnął ręką.
Juljan zamyślił się; następnie, wydobywszy z pugilaresu sto franków, dał je eks-galernikowi, mówiąc:
— Karmże nas za te pieniądze, ale rozsądnie, bo niema ich zbyt dużo.
W oczach Marka Aureljusza błysnęło coś nakształt rozczulenia. Ujął Juljana za rękę i rzekł:
— Ósmy numerze, kiedyś już taki hojny pan, daj jeszcze dla starego jedną poduszkę i z parę sztuk bielizny.
— Więc on nie ma nawet poduszki?...
— Bah!...
— Ależ on może obrazi się za podobny prezent...
— Ty się nie obrażasz za jego miljony, a onby się obraził za poduszkę? — odparł eks-galernik. — Zresztą, albo on o czem wie, czego nie zobaczy w retortach? Z głodu umarłby, nie wyrozumiawszy swojej słabości.
— Wszystko bierz, co mu potrzeba — rzekł Juljan.
— Pięknie mówisz, ósmy numerze! — pochwalił go Marek Aureljusz, wybierając z waliz rozmaite sztuki odzienia. — Stary w interesach jest warjat, wiem o tem, lepiej niż kto inny; ale poznaj go bliżej, a da ci klucze do skarbów, większych niż te, co leżą w Banku Francuskim. On z nich nigdy nie skorzysta jak pies, co sam nie zje siana i krowie go nie da. Zwyczajnie warjat, któremu na szczęście Pan Bóg zesłał uczciwego nadzorcę. Dobranoc.
Zabrał rzeczy i wyszedł.
— Alea jacta est — szepnął Juljan. — Zostanę...
W tej chwili był ogromnie wzburzony. Odurzający wpływ otoczenia zamiast słabnąć, potęgował się. Dziwny dom, dziwna rudera, gdzie w kilku brudnych izbach mieści się genjusz i obłęd, odkrycia warte miljony i nędza bez koszuli, cynizm zbrodniarza i miłość przyjaciela i gdzie poza tem wszystkiem wykluwa się jeden z najwspanialszych wynalazków, jakie wstrząsnęły światem.
Juljan czuł, że jego rozum już nie ma siły do pogodzenia tych sprzeczności, a serce nie zdoła opanować niepokojów. Bał się jak dziecko, myśląc, że może tu przepędzić kilka lat, zapomniany, opuszczony, zawieszony między sławą i śmiercią, w niezwykłych warunkach bytu, obok ludzi prawie niepodobnych do ludzi.
Zasunął drzwi, aby go kto nie zeszedł, zgasił światło, aby go kto nie podpatrzył, a chcąc w jakikolwiek sposób wydrzeć się posępnym myślom, ukląkł na podłodze i zaczął mówić pacierz, pierwszy raz od bardzo dawna. Gdyby go w tej postawie, z rękoma złożonemi i piersią pełną westchnień, zobaczył Naudier, posądziłby go o początki szaleństwa.
Kiedy bijąc się w piersi: „Boże bądź miłościw mnie grzesznemu...“ schylił głowę do ziemi, jego nadmiernie podniecony słuch pochwycił jakiś głuchy łoskot. Zdawało mu się, że pod izbą w głębokiej piwnicy rozlegają się miarowe uderzenia, jakby kto podnosił i opuszczał znaczny ciężar. Po każdem uderzeniu słychać było metaliczny brzęk, delikatniejszy od brzęku skrzydeł muchy.
Baczniej skupił uwagę. Lecz w miarę uspakajania się nerwów, słuch jego tracił wrażliwość, tajemnicze odgłosy cichły, cichły... Wkońcu zupełnie umilkły.
— Przywidzenie — pomyślał i legł spać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.