Sędziwój/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Arminia.
„Skoro z Chaosu Niebo i młoda ziemia się wysnuły, Ewa pomiędzy niemi była w w połowie kwiatem, w połowie gwiazdą.“
Zacharyasz Werner.

Wdowa Tholdena zupełnie przyszła do zdrowia; lecz córka jej, Arminia, nie odzyskiwała swego wesołego, pełnego szczeroty humoru. Matka z boleścią spoglądała w przyszłość, a odpychała od siebie przeczucia. Córka, niegdyś najmniejszą myśl powierzająca matce, teraz sama sobie z nich sprawy zdać nie umiała, a jednak dwa tylko obrazy mimowolnie cisnęły jej się do pamięci: obraz Kosmopolity i Sędziwoja.
Kiedy wdowa Tholdena z wzrastającą tęsknotą chciała rozwikłać niepewne marzenia Arminii, wspomnienie Sędziwoja wywoływało rumieniec na jej bledniejące lica, serce jej żywiej uderzało; lecz znowu imię Kosmopolity w tej chwili spokoiło jej wzruszenie i napełniało jakiemś trwożliwem uszanowaniem.
— Prawda jest — odpowiadała matce — Kosmopolita jest pięknym, ale on zanadto jest pięknym; ja tylko na obrazach świętych i aniołów widziałam podobnych. On wygląda młodym, a poważny jest jak starzec. On ma w oczach coś takiego, na co ja patrzeć nie śmiem. Kiedy wieczorem siądę w kąciku modlić się i oczy zamknę, strach mnie całą przejmuje: jego twarz i te oczy stają przede mną i świecą mi się w pamięci; napróżno je chcę od siebie odegnać, wtedy z bojaźni do ciebie matko uciekam.
Matka nic nie odpowiadała, w głębi duszy musiała zamykać swoje myśli. Kosmopolita jednak prawie co wieczór bywał u wdowy. Gdy przyszedł, zdawało się, jakoby inne, uroczyste jakieś tchnienie ożywiało wszystkich. Rozmowa jego dziwny wpływ wywierała. Nie dawał on rad, nauk moralnych, ani maksym, obojętne na pozór uwagi nad ludźmi, nad wypadkami, bezpośrednio wpływały do duszy. Powieści jego o dawnych, niekiedy bardzo odległych czasach, jakby ich był świadkiem, nosiły urok żywego słowa, zupełnie różnego od opisów historycznych; a każde to słowo wywierało niezatarty wpływ na słuchających. Każdy czuł się lepszym, dumniejszym z tego, iż jest człowiekiem; jakaś błoga radość napełniała serce, zdawało się, że wszystko dokoła oddycha szlachetnością, której widomem ogniskiem był Kosmopolita.
Sędziwój oprócz tego widział jeszcze w każdym wyrazie Kosmopolity wyższego ducha, drugie ukryte znaczenie, którego się domyślał, nie mogąc zrozumieć. Pomimo wszelkich usiłowań nie mógł znaleźć sposobności wypytania go się o ostatnie wypadki, o los Adeli i Rogosza. Dręczony niespokojnością, miotany tysiącem uczuć, postanowił pewnego wieczoru koniecznie rozmówić się z nim. Późno już było, Kosmopolita nie przyszedł.
Wdowa, po udaniu się Arminii na spoczynek, śmielsza, niż zwykle, jakby koniecznie potrzebująca wylania się, współczucia, opowiadała Sędziwojowi o swoich nadziejach i troskach.
— Bodenstein — mówiła — od czasu, jak stanowczo odmówiłam mu ręki Arminii, bywa u nas tylko pod pozorem dowiadywania się o mojem zdrowiu; ale szatański uśmiech tego człowieka i jego złośliwość każą mi się wszystkiego złego po nim spodziewać. On ze wszystkimi łotrami tutaj związany, a ja sama jedna czy zdołam zasłonić od jego sideł córkę i siebie?
— Dopóki Kosmopolita czuwa nad wami — rzekł Sędziwój — nie wierzę, aby ten brudny i próżny Paracelsista był wam w stanie szkodzić, aby się ośmielił...
— A jednak — dodała posępnie wdowa — ta opieka większą mnie czasem trwogą przejmuje, niż wszystkie napaści Bodensteina. Bóg tylko czuwa nad losem ludzi; święta Jego wola, a serce mi szepcze, iż największym grzechem sprzeciwianie się Jego woli.
— A czyjaż wola, jeżeli nie Boska, jest w stanie nadać potęgę, jaką on posiada?
— Ja, słaba niewiasta, nie umiem i nie chcę badać, jakie źródło jest jego mądrości i siły; lecz to, czego ty może nie uważałeś, oko matki dostrzegło. Ja po jego wzroku, po niektórych wyrazach dostrzegłam, iż usiłuje i w części już wywiera wpływ na moją biedną córką. Ty nie wiesz, co to za spojrzenie. On, jak wąż, może zakląć ofiarę, iż mu się bronić nie śmie. Ja lękam się i drżę o los Arminii. Badałam ją i jej serce niewinne, a już dwoma uczuciami rozdwojone, trwogą mnie przejęło.
— Każde jego słowo — odparł Sędziwój oburzony — oddycha szlachetnością; wszystkie postępki nacechowane najwyższą cnotą, każdy krok jego dąży do tego, co dobre i piękne — takiego człowieka miałażbyś się obawiać?
— Nie rozumiesz mnie — przerwała wdowa, rumieniąc się — wiem, iż zamiary jego są prawe i właśnie drżę o to, aby jej nie żądał za żonę. Odmówićbym nie mogła i nie potrafiła, bo, co chcą tacy ludzie, to zawczasu wiedzą, iż się stanie; ale wtedy...
— Jakto — zawołał zdziwiony Sędziwój — losu, którego wszystkie kobiety na ziemi zazdrościćby mogły — zostania żoną tego półboga — ty, matka, broniłabyś swej córce?
— Błogosławiłabym tej godzinie, gdybym nie była sama żoną adepty... I mój mąż, o którym tyle słyszałeś, obdarzony był nadludzką, tajemną mądrością. Ja wiem i czuję, że jakieś niewidzialne węzły łączyły go z Kosmopolitą. On, nie znając nas, zna najmniejszy szczegół naszego życia; on moje myśli, moje walki wewnętrzne zgaduje. Ja drżę, aby i córka moja nie wzięła za miłość, która się w jej duszy do innego człowieka już rodzi, innego jakiegoś uroku... Ja lękam się Kosmopolity, jak niegdyś Tholdena się lękałam...
Wtem nagle, rzucając wzrokiem dokoła, spostrzegła na stole miniaturę, na złotej owalnej blaszce, wystawiającą piękną młodą kobietę. Porwała ją i, ciskając od siebie, zawołała:
— O, Boże! skąd się to tutaj dostało! to mój portret, który dałam Albertowi, jest temu rok ośmnasty.
I, wskazując palcem w kąt pokoju, krzyknęła, blednąc:
— Widzisz go! Oto jest! — Arminio, ratuj!
Sędziwój spojrzał w miejsce wskazane, lecz nic nie spostrzegł. Wdowa upadła zemdlona w okropnych kurczach, taka była zwykła jej słabość.
Napróżno później dowiadywano się, jakim sposobem nieszczęsna miniatura do domu się dostała. Była to taż sama, którą Albert Grandorf na godzinę przed śmiercią swoją przegrał w karty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.