Rycerze mroku/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
W MORDOWNI.

Zgodnie z przewidywaniami pana Balasa, wnet po powrocie na Bednarską do domu, rozpoczęła się burza. I nie pomogła, ani obecność panny Mary Lora — poufale zwanej przez gospodarza Mańką — ani obecność Welskiego. Pani Lucki nie uradowały nadzwyczajnie odwiedziny siostry, jakby się tego spodziewać należało, lecz wprost przystąpiła do indagacji.
— Zgrałeś się znowu? — ostro zapytała małżonka.
— Co miałem się zgrać?
— Pokaż pulares!
Panna Mary pragnęła zażegnać naprężoną sytuację, bo pociągnąwszy parę razy noskiem, odezwała się dyplomatycznie.
— Lucka! Czuję, że świetną ugotowałaś kapustę, pachnie znakomicie!
— Nie kręć głowy kapustą! — krzyknęła rozsierdzona niewiasta, której nawet uznanie dla jej kulinarnych talentów nie mogło udobruchać — Wawrek! Portfel! Dawaj!
— Przestaniesz ty mętlikować!
— O ja biedna, o ja nieszczęśliwa — poczęła zawodzić — z kuferka ci mi wyciągnął, słyszysz Mańka, czterysta złotych i znowu przegrał!
— Cicho, Lucka!
— Cicho? Jakie cicho? Trzy miesiące temu, jak go puścili, to nic jeszcze nie zarobił a wydaje, jak hrabia! Niedługo cała forsa pójdzie... Co za chłop! Żeby choć był klawy złodziej, ale to gorszy od frajera... głupi... jak zwyczajny pętak!
Powątpiewanie o jego fachowych zdolnościach najbardziej oburzyło Balasa — zły już teraz na prawdę, krzyknął.
— Przestań!
— Nie przestanę. Co? będziesz mi jeszcze pięść pokazywał? Dobrześ trafił! Uch, jak cię rypnę!
— Ty mnie rypniesz?
Pani Lucka nie prowadziła dłużej djalogu, lecz porwawszy spory fajansowy, próżny półmisek ze stołu — cisnęła nim w męża. Półmisek rozprysł się na kawałki a na czole Wawrzona zarysowała się krwawa pręga.
— O, ty chorobo!
Ale niewiasta nie czekała na mężowską zemstę a odwróciwszy się żwawo, pobiegła do kuchenki, na z góry przygotowaną pozycję, gdzie z trzaskiem zamknęła się na klucz. Balas pośpieszył za nią, szarpnął razy parę za klamkę, lecz widząc, że drzwi są dobrze zamknięte, zaklął jeno brzydko.
Welski, który w milczeniu przyglądał się tym bohaterskim zapasom, poczuł, jak jakaś delikatna go dotyka rączka. To panna Mary ujęła go lekko pod ramię.
— Chodźmy z tąd!
— Pani sobie życzy, abym wyszedł?
— Naturalnie, cóż pan tu będzie robił? Oni najlepiej sami się pogodzą!
— Wawrek, zabieram ci na godzinę gościa! — rzuciła krótko i oboje znaleźli się na schodach.
Lecz jeśli nie zadziwił się Wawrzon niespodziewanem zniknięciem pary, tak sapał i zajęty był obmyślaniem sposobów zemsty nad swą połowicą a również obcieraniem kropli krwi, sączących się z ranki na czole — projekt nieprzewidzianej przechadzki zaintrygował Welskiego. Już w samochodzie, jadąc do Balasa, zauważył, że ładna dziewczyna przygląda mu się niemal natarczywie — nie wszczynał z nią jednak rozmowy — zatopiony w rozmyślaniach i na siebie zły, z powodu owej na wyścigach przygody — i oddania znalezionego tysiąca złotych.
Teraz rad był nawet jej obecności, gdyż sądził, że na przechadzce z tak miłą osóbką, łacniej o swym „kretynizmie” — jak myślowo określał swój postępek — zapomni i łacniej rozproszy drażniące wspomnienia. Pozatem ciekawiło go — czemu zwróciła nań uwagę i czemu pragnęła znaleźć się w jego towarzystwie — wszak równie dobrze, zrażona kłótnią, odejść mogła z mieszkania Balasa sama — nie zabierając Welskiego ze sobą.
— Porywa mnie pani? — zagadnął, pragnąc nawiązać rozmowę, kiedy szli Bednarską w stronę Krakowskiego Przedmieścia.
— O ile się to nazywa porwaniem, to porywam! — zaśmiała się w odpowiedzi — ot, chciałam porozmawiać z panem, kaprys kobiecy...
— Doprawdy, panno Mary...
— Wie pan nawet, jak mam na imię?
Nie tak trudno było wiedzieć, jak panna Mary ma na imię, bowiem parokrotnie wymienił je Balas, czasem tylko, zapewne przez zapomnienie, zwąc szwagierkę demokratyczniej — Mańką. Welski jednak użył bardziej cudzoziemskiej i dystyngowanej nazwy, obawiając się urazić artystkę — gdyż pamiętał o jej artystycznym zawodzie.
Zresztą, jak można było zwać pospolicie równie czarującą istotę? Wszak wszystko w niej tchnęło wykwintem, kosztowny, acz nie wyzywający, strój dobrany został ze smakiem, wyrażała się nader poprawnie, a żaden ruch nie zdradzał gminnego pochodzenia.
Nie dziwił się Welski temu, iż jest Mary od swej siostry Lucki tak odmienną. Różnicę ową przypisywał ukrytej pomocy zapewne bogatego „przyjaciela”, który pociągnięty niezwykłą urodą dziewczyny, dokonał metamorfozy i przeobraził ją w gwiazdę czy gwiazdeczkę jakiegoś teatrzyku. Dziwiło go raczej, że nadal z siostrą utrzymuje przyjazne stosunki. Na ten temat właśnie rozpocząć miał dyskretną indagację, gdy nagle ona niespodzianie zapytała.
— Co pan robi u Balasa?
Drgnął. Czyżby i ją zastanowiła jego obecność w złodziejskiem środowisku? Gdyby chciał być szczerym, winien był opowiedzieć towarzyszce swoje przygody — ponieważ nie zamierzał postąpić podobnie, odparł również pytaniem.
— Czemu to panią interesuje?
Ładna osóbka spojrzała nań filuternie z pod opuszczonych rzęs. Przystanęła na chwilę na chodniku, niecierpliwie tupnęła nóżką, obutą w jeden z najpiękniejszych pantofelków stolicy i zawołała zgoła już odmiennym, poufałym tonem.
— Et, skończmy te komedje... i nie róbmy przed sobą fasonów! Ja wiem wszystko o panu, pan zaś o mnie i tak wszystkiegoby się niebawem dowiedział! Mam pewien plan! Ale, na ulicy, nie możemy rozmawiać!
— Może do cukierni? — zaproponował, gdyż dzięki hojności Balasa przed wyścigami, posiadał nieco pieniędzy.
— Do cukierni? Nie!.. Wolę do „Mordowni!”
Jeśli napomknienie Mary o jakimś planie — niepomiernie zaintrygowało Welskiego, bardziej jeszcze się zdumiał, posłyszawszy o jej zamiarze udania się do osławionego szynku. Z opowiadań więziennych kolegów wiedział, że owa „Mordownia” jest przystanią i klubem przestępców i że w niej się zbierają męty najgorsze.
Namyślał się tedy, czy z równie elegancką damą, wypada się tam znaleźć, gdy ona, jakby odgadując te wątpliwości, z leciutkim uśmieszkiem rzekła:
— Widzę, że słyszał pan o sławnej „Mordowni”. Proszę się nie obawiać... znają mnie tam dobrze!

Szynk „Pod zielonym bykiem” — zwany w odnośnych sferach pospolicie „Mordownią” — był szczelnie zapełniony. Za długim drewnianym szynkwasem, pod suchotniczą palmą, tronował właściciel — pan Izydor — barczysty, dziobaty drab wraz ze swą chudą, jak tyka, rudą jak kokos, a umalowaną na kolor ceglasty małżonką.
Wejście Mary i Welskiego nie przeszło bez wrażenia.
Tu i owdzie od stolików odwracano się, mierząc ciężkiem, do nieufności przywykłem spojrzeniem, przybyszów. Musiała jednak panna Mary być tu osobistością znaną i wielce popularną, bo w ślad za nią biegł cichy szept:
— Te... widzisz... Mańka, grandessa... jaka wyśtafirowana... z frajerem przyszła...
Również gospodarz, zerknąwszy okiem, wykrzywił dziobate oblicze, starając się swej posępnej twarzy nadać uprzejmy wyraz i szturgnął zamaszyście w bok opasłą kelnerkę, która kołysząc się w biodrach, popłynęła w stronę nowych gości.
Gdy zajęli miejsce w głębi sali a towarzyszka zamawiała trunki i przekąski — Welski dyskretnie spozierał dokoła.
Właściwie spelunka ta, na pierwszy rzut oka, nie przedstawiała nic niezwykłego — chyba wielką różnorodność zebranych w niej typów. Obok zbyt przesadnie wystrojonych elegantów — siedziały andrusy w wyświechtanych, połatanych ubraniach, obok kobiet, na których palcach nierzadko połyskiwał brylant kosztowny a plecy otulało drogie futro — dziewczyny uliczne, bez kapeluszy, w chustkach. Lecz wszystkich łączyła wspólna cecha, piętno zepsucia i jakby zaniku szlachetniejszych uczuć ludzkich, wyryte na każdem obliczu. Po chwili baczniejszej obserwacji, poznać było łatwo, iż szynk jest schroniskiem dla tych, których społeczeństwo wyrzuciło poza nawias, że zebrała się tam brać wykolejeńców, niewolników zbrodni i występku — społeczeństwo całkowicie odrębne, dla ludzi porządnych niedostępne, żyjące swojem własnem życiem i rządzące się swojemi nigdzie nie pisanemi prawami — prawem siły, bezczelności i podstępu.
Zastanawiał się Welski, co pociągnęło Mary, by w tej knajpie właśnie, znaleźć się w towarzystwie wszelakich oszustów, złodziejów mieszkaniowych, lipkarzy, potokarzy, szpringowców — niektórych nawet poznawał, zapamiętawszy ich twarze z więzienia — koperciarzy, farmazonów, kasiarzy, ajnbruchowców, sutenerów oraz i bandytów zapewne.
Dochodził do wniosku, iż jako siostra Lucki — żony Balasa — sama również pochodząc z tych sfer, choć jej życie pobiegło inną koleją — lubiła się zanurzyć, od czasu do czasu, w tem niepokojącem środowisku zbrodni i występku, że stare wspomnienia ciągnęły ją tu, jak wódka ciągnie pijaka i czy kto wie, właśnie w „Mordowni“ nie czuła się najlepiej? Gdyż jeśli chodziło o wynalezienie miejsca dla poufniejszej rozmowy, przyznać trzeba, iż wybór tego miejsca był dość dziwnie uczyniony.
Jakby odgadując jego myśli i poczuwając się do wyjaśnienia, pierwsza zaczęła rozmowę, gdy oddaliła się kelnerka, ustawiwszy na stole zamówione potrawy.
— Uważa pan, że nie pasuję do tej kompanji?.. Prawda?..
— Istotnie! — wyznał szczerze.
— A czy pan pasuje?
— Ja? Przecież...
Welski pragnął gorąco zaprotestować, lecz wnet uświadomił sobie całą paradoksalność, cały tragizm swego położenia. Pogardzając towarzystwem przestępców, sam w oczach społeczeństwa za przestępcę uchodził — a będąc do gruntu uczciwym, czego dowodziło chociażby oddanie dziś na wyścigach znalezionych pieniędzy — korzystał z gościny u Balasa, który go żywił, za pieniądze napewno pochodzące z nieuczciwego źródła... Czyż mógł nawet ręczyć, że garnitur w który był ubrany, nie jest owocem jakiejś złodziejskiej wyprawy? Wzdrygnął się... i przyznać musiał w duchu, że pozornie, jest taki sam, jak ci, co wokoło siedzą, a którzy w nim budzą tyle obrzydzenia... Mary tymczasem prawiła dalej...
— Nie pasujemy oboje... Pan się znalazł przypadkowo śród nas, a ja...
Musiała zapewne wcześniej słyszeć już o nim od siostry i dlatego, zaciekawiona, przyglądała mu się na wyścigach a później zaproponowała przechadzkę. Lecz czemu wspominając o otaczającej ich sferze ludzi i siebie do ich grona zaliczyła?
— Wszak pani jest artystką?
— Ja artystką? — roześmiała się — ach, tak... ...dla innych... Rzeczywiście byłam czas jakiś tancerką w podrzędnym dancingu, statystowałam również kiedyś w filmowym obrazie... Dziś każda ładna dziewczyna, która nie może się przyznać do swego prawdziwego zawodu, mieni się artystką... Ja nawet tak mam napisane w paszporcie... Bardzo to ułatwia rozmaite kombinacje... A naprawdę...
— A naprawdę?
— Jestem pomocnicą Balasa!
Wyznanie spadło tyle nieoczekiwanie, że Welski niemal głośno wykrzyknął:
— Pani jest pomocnicą Balasa? >
— Cóż pana to tak dziwi — odparła spokojnie — zresztą nie dowiedziałby się pan dziś, to dowiedziałby się jutro... skoro pan u niego mieszka. Ot, taka sama, jak i te wszystkie! — dodała z pewnem rozdrażnieniem w głosie, wskazując na siedzące na sali umalowane ulicznice — możem tylko lepiej ubrana i poprawniej się w rozmowie wyrażam...
— Ależ... — usiłował zaprzeczyć.
— Jeszcze pan nie wierzy? Ze złodziejskiej jam rodziny, ze złodziejskiej, z dziada, pradziada... Jeśli mówię poprawnie i co drugie słowo nie sadzę ani „do cholery”, ani „tamuj” — też nic takiego dziwnego w tem niema. Chodziłam na pensję, uczyłam się bardzo dobrze — Luckę za lenistwo wyrzucili z drugiej klasy — dostałam nawet nagrodę za wypracowanie z literatury — i napewno ukończyłabym szkołę, i wszystko poszłoby inaczej, możebym znalazła przyzwoitego męża — gdyby nie to, a byłam wówczas w siódmej klasie, że ojca mojego „cupnęli” gdzieś, przy rozbijaniu kasy... Umarł w więzieniu... Trzeba było wszystko wyprzedawać, wreszcie nie zostało nic... a matka się rozpiła do takiego stopnia, że... et, nie mówmy lepiej o niej, również obecnie nie żyje! Opuściłam pensję, pozostałyśmy z Lucką we dwie... i reszty łatwo domyślić się można... Ot, dlaczego poprawnie mówię, lecz niech pan jeszcze zaczeka... jak się upiję, albo wpadnę w złość, potrafię dobrze pogadać „naszym” językiem...
W czasie tej dziwnej spowiedzi, zmieniała się nie do poznania. Opadała z niej owa pozorna beztroska, pogoda i zadowolenie z życia, o jakie na pierwszy rzut oka posądzićby ją było można. Nie była to już lekkomyślna osóbka, dziecię rozkoszy wielkiego miasta, pseudo-artystka, czerpiąca pełnemi dłońmi ze wszystkich uciech, jakie stolica dostarczyć może — ale dziewczyna, która przeszła przez ogień i wodę, dziewczyna znająca najskrytsze tajniki wielkomiejskiej dżungli, prawdziwy kwiat wyrosły na bagnisku i zatruty oparami tego bagniska.
— Och — mówiła dalej — poznałam ja i długie noce, spędzane nad rynsztokiem i pod latarnią... poznałam i brud małych hotelików i nieskończoną podłość męską... A ilu wypytywało się o moje dzieje, zdziwionych, iż tak odmienną jestem od innych koleżanek... Czasem opowiadałam szczerze i jakiś literat nawet obiecywał napisać o mnie powieść... Tylko, niestety, po nocy spędzonej w mojem towarzystwie, każdy uciekał, nie poznawał więcej na ulicy, zapominając o swych obietnicach wyrwania mnie z „takiego życia”... Później poprawiło się znacznie. Balas ożenił się z Lucką, która dawno już była jego kochanką — i postanowił wykorzystać moje „jenteligenctwo”. Ubrano mnie pięknie, wynajęto oddzielne mieszkanie — pokój na Wspólnej — i zaczęłam udawać po kawiarniach i restauracjach „grandessę”. Dla lepszego zamydlenia oczu ludzkich, mając pieniądze wystarałam się o występy w dancingu, później o statystowanie w filmie... Tak zostałam „artystką” i dziś nadskakują mnie ci wszyscy, którzy udawali, że nie poznają, kiedy byłam „tylko” dziewczyną uliczną... Strój i blichtr starczy w Warszawie za wszystko!.. Ot, ma pan moje życie, jak na dłoni... i dla tego zapewne zrozumie, czemu od czasu do czasu, ze względu na stare wspomnienia, lubię zajrzeć do „Mordowni”!
Aczkolwiek Welskiemu wiele wyjaśniła posłyszana opowieść i od początku przypuszczał, że nić jakaś tajemna ciągnie jego towarzyszkę do ponurej spelunki, jeszcze nie pojmował w jakim celu dokonał Balas metamorfozy, przeistaczającej biedną upadłą, choć o innych aspiracjach dziewczynę, zwyczajną Mańkę — w elegancką, wytworną Mary? Zapewne nie przez uczucia pokrewieństwa, ani bezinteresowną chęć podźwignięcia z błota szwagierki. Czyż chciał ją tylko drożej sprzedawać, ciągnąc z tego zyski?
— Zawszeć to bardzo ładnie ze strony Wawrzona, że tak pani dopomógł! — rzekł, wyciągając ją na słówka.
— Dziwię się, że pan jest taki naiwny! — zawołała. — Cóż on mi dopomógł? Wawrek wogóle nic nikomu nie zrobi za darmo! Nie muszę dziś, co prawda, sprzedawać się każdemu napotkanemu mężczyźnie... ale... Ale powiedziałam panu, kim jestem! Ubrał mnie i obsprawił od stóp do głów, abym uchodząc czy to za tancerkę, czy wogóle za artystkę, mogła swobodnie zawierać znajomości z ludźmi bogatemi i o nich mu przynosić jaknajszczegółowsze dane.
— A... a...
— Ja zaczynam a on kończy! Kiedy mu zbiorę wszelkie szczegóły, następuje „robota” a z uzyskanej zdobyczy otrzymuję swoją część...
Teraz dopiero Welski pojął wszystko i przyznać musiał w duchu, że cała „kombinacja” bardzo sprytnie była obmyślona. Któż posądzić mógł uroczą osóbkę, składającą wizytę, po długich wzdraganiach, w mieszkaniu jakiego fabrykanta, przemysłowca lub kapitalisty, iż ta wyłącznie jeno przychodzi, aby się przekonać jakim jest rozkład lokalu, gdzie są przechowywane pieniądze, jak najłatwiej się dostać do kasy czy innej skrytki i czy wogóle, tam właśnie, włamanie bez wielkiego ryzyka się da uskutecznić. Teraz rozumiał czemu Balas, pragnąc uniknąć jakichkolwiek podejrzeń, zabraniał dziewczynie rozmawiać z nim w miejscach publicznych i widywał się z nią jeno wielce ostrożnie i skrycie. Pozatem, poczynał rozumieć, iż jemu samemu, zapewne z czasem zaproponuje opiekun takąż rolę. Może, pragnąc zręcznie dojść do celu, wykonanie podobnego zlecenia, powierzył ładnej kobietce, gdyż ta na początku wspominała o jakichś zamiarach, co do jego osoby.
— Miała pani ze mną o czemś pomówić? — rozpoczął.
— Za chwilę...
Wskazała wzrokiem na kelnerkę, która zbliżyła się w stronę stolika i spozierała na swych gości niemal z oburzeniem. Zatopieni w rozmowie, dopiero spostrzegli, iż nie tknęli dotychczas ani trunków, ani poustawianych na stole przekąsek. Mary napełniła kieliszki, trąciła się z Welskim, wypiła i znów napełniła je powtórnie.
— Nie odróżniajmy się od „kompanji“! — rzekła, z lekkim uśmiechem spoglądając na towarzysza, który ze zdziwieniem obserwował to pośpieszne „tempo” — zresztą, gdy jestem w takim, jak dziś nastroju, wypić lubię...
Przymusiła niemal Welskiego, aby wypił drugą i trzecią kolejkę, poczem z apetytem jadła przekąski. Oczekując, zanim ona znów wznowi rozmowę, rzucił okiem na salę — zresztą rozmowa chwilowo stawała się prawie niemożliwą, bo grajek harmonista, serdecznie napojony przez różnych kamratów, rozpoczynał z niebywałą werwą, na ogólne żądanie, ulubioną tu poleczkę:

Hup! Siup! Cieszę się!
Z ciupy wypuścili mnie!
Hup! Siup! Tańczę ja
Moja Mańka forsę ma!

Nastrój obecnych pod wpływem swojskiej, nadwiślańskiej melodji poczynał się coraz bardziej potęgować. Ten i ów przytupywał nogą do taktu, gdzie nie gdzie powtarzano głośno słowa piosenki, lub z kąta dobiegało beztroskie „hup, siup!” Przy akompanjamencie „szulim, goim”, nieodzownych w czasie trącania się kieliszkami, wychylano nowe kolejki, twarze czerwieniały a nawet jakaś podochocona para usiłowała tańczyć, kręcąc się zawzięcie na miejscu i obijając drewnianą podłogę siarczystemi hołubcami...
Stanowczo zaczynało być wesoło...
Gdy tak Welski wodził wzrokiem po sali, spostrzegł, iż w pobliżu ich stolika nowy gość zajął miejsce. Był to może trzydziestoparoletni wysoki mężczyzna, o przystojnej, wygolonej twarzy i dziwnie przenikliwym wzroku, ubrany w jasno popielaty, sportowy garnitur. Obecni spoglądali na niego, od czasu do czasu, ni to z obawą, ni to z respektem — on zaś siedział pozornie obojętny, nie zwracając na nikogo uwagi, rzekłbyś — pochłonięty całkowicie puszczaniem dużych kłębów dymu z fajki, którą palił. Odbijał na tyle od zgromadzonego „towarzystwa”, iż Welski szeptem zapytał.
— Nie wie pani, kto to jest?
— Detektyw Den! — odparła krótko, rzuciwszy okiem na sąsiada.
— Z policji?
— Nie, detektyw prywatny. Ciekawam, co go tu przyniosło? Czy nas obserwował?
— Nie!
— Mówiąc naszym językiem, mniejszy drań od innych. Ale zawsze lepiej mieć się na ostrożności, z takim nigdy nic nie wiadomo.
— Wcale nie zwracał na nas uwagi!
— Czemuż miałby zwracać? Ja znam go z widzenia, lecz on mnie nie zna. Uważa nas, zapewne, za parę, przybyłą do „Mordowni” w poszukiwaniu silnych wrażeń i boleje, że jako „frajerzy”, łatwo się natkniemy na jaką zaczepkę.
— Może zechce nas śledzić?
— A niech śledzi. Cóż my złego robimy?
Ostatnia odpowiedź uspokoiła go zupełnie. Chyba mniej byłby spokojnym, gdyby mógł odgadnąć zamiary detektywa i gdyby się dowiedział, iż detektyw na chwilę nie przestaje myśleć o nim — o Welskim — i że siedząc, niby to tak obojętnie, czas cały obserwuje go uważnie.
Musiał jednak Den poczynić dostateczny zasób spostrzeżeń, albo też wyczuł, że dalszy wywiad utrudni mu zwrócona na jego osobę przez sąsiadów uwaga, bo rychło zapłacił, wstał i opuścił szynk, jakby w rzeczy samej, tylko na chwilę tu wstąpił, aby wypocząć i wychylić kufelek piwa.
— Poszedł już? — zagadnęła Mary.
— Tak!
— Hm... jednak mnie zastanawia...
— Co?
— Et, nic!.. Napijmy się!
Znów wychyliła duszkiem kieliszek, wyciągnęła eleganckie etui z papierosami, zapaliła i zaciągnęła się dymem. Znać było, iż pragnie teraz coś szczerze powiedzieć, chwilę się waha, jakby zbierając myśli, czy układając w głowie odpowiednie frazesy. Wreszcie rzekła, patrząc mu prosto w oczy:
— Teraz wypowiem, co mi leży na sercu...
Zamienił się cały w słuch, gdy ona powoli mówiła.
— Wszystko pan o mnie wie, ja również wszystko wiem o panu... Przyznaję, kiedy Lucka przed paru dniami, opowiedziała jakiego ma lokatora, zaciekawiła mnie osoba pańska bardzo, umyślnie, aby pana zobaczyć poszłam na wyścigi, później postarałam się, abyśmy pozostali sam na sam...
— Nie wiem, czem zasłużyłem...
— Proszę nie przerywać! Et, pieskie moje życie! — zawołała nagle zmieniając ton — i nie z radości ja piję! Ale kto w takie życie wlazł, nie łatwo z niego wyjdzie!..
Zupełnie nie rozumiał, dokąd ona zmierza.
— Wiesz, co? — napełniła znowu kieliszki — wypijemy na „ty”, co tam będziemy sobie „pan” i „pani” gadać...
Była już nieco pijana.
— Jak masz na imię... Zdaje się Alfred?
— Tak...
— Więc Alfred... Fredek!.. a ja... jak wolisz Mary, albo Mańka...
— Wolę Mary!..
Zaśmiała się, poczem, jakby poczerpnąwszy w trunku odwagi, szybko wykładała, nachyliwszy się przez stół i mówiąc przytłumionym głosem, krótkiemi urywanemi zdaniami...
— Teraz, powiem... Winien nie winien... nie moja rzecz... dostałeś wyrok... dwa lata... Tego ci ludzie nie zapomną... Żeby nie zdechnąć z głodu mieszkasz u złodzieja... A ja... złodziejka... córka złodzieja! — powtórzyła z naciskiem. — Oboje my do tego życia nie pasujemy... jest ratunek...
— Jaki?
— Tylko słuchaj Fredek, uważnie!.. Zależy od ciebie!...
— Ode mnie zależy?
— Tak! Ty u Balasa się zmarnujesz... nie dla ciebie to kompanja.. Ja też mam dość!.. Otóż słuchaj!.. Złączymy się razem!..
Welski jeszcze nie wiele rozumiał. Czy chciała, aby porzucił Wawrzona, a z nią zawiązał jaką inną, niewyraźną spółkę? Ponieważ, przemyśliwał jeno, jak Balasa opuścić, wcale nie ucieszył się z podobnego zamiaru na przyszłość i dość ozięble zapytał:
— Jakto złączymy?
— Dotąd nikogo nie chciałam, choć latały za mną różne chłopaki... ale... Z przyzwoitym człowiekiem nie mogłabym żyć, bo by mnie moją przeszłość wytykał... Złodziei, łobuzów nie lubię... i takiego za kochanka nie wezmę... Poco? Żeby bił, pieniądze zabierał a potem posłał po zarobek, na ulicę?.. Nie!.. Ale myśmy, jak stworzeni dla siebie...
Urwała na chwilę, poczem wyjaśniała dalej, chcąc go całkowicie przekonać...
— Jak stworzeni... Ty mnie nie będziesz bił, ani mnie traktował... jak ostatnią ścierkę... Biedniśmy oboje, poszarpało nas życie, ale możemy się odegrać... Ty, Fredek, czuję to, będziesz dla mnie dobry... A ja... podobasz mi się, jeszcze cię nie kocham, ale mogłabym mocno pokochać... A nie kochałam nigdy nikogo!... Pokocham... i będę bardzo dobrą żoną, bo z takich jak my, co przeszły przez... brudy... są najwierniejsze i najprzywiązańsze żony!..
Umilkła, wpatrując się w niego z niepokojem, co też on na jej słowa odpowie. Welski milczał.
Szczere to wyznanie dziewczyny, było tak niespodziewane, iż nie wiedział, co odrzec, aby jej nie urazić. Owszem, podobała mu się bardzo, jako kobieta, bezsprzecznie była piękną i nie jeden mógł w niej się prawdziwie rozmiłować. Dalej, wyczuwał pod skorupą zepsucia, grunt z natury uczciwy, wypaczony jeno przez życiowe warunki, o czem najlepiej świadczyła chęć wydostania się z tego środowiska zbrodni i występku. Szła ona, do niego wykolejeńca, prosząc o ratunek, jak gdyby, on, nędzarz, mógł takiemuż drugiemu nędzarzowi służyć ratunkiem. Welski litował się nad nią, zbierało w nim jakieś uczucie cieplejsze dla dziewczyny — lecz uczucie to nie było takiej treści, by odpowiedź wypadła wedle jej myśli. Nie o podobnej marzył towarzyszce i nie podobnej pragnął żony.
Ona zgoła inaczej wytłomaczyła sobie jego milczenie.
— Myślisz pewnie, że wszystko pięknie brzmi, ale z czego mamy żyć? Otóż, trochę pieniędzy swoich mam, zresztą szykuje się duża „robota”. Gdy ją załatwimy pomyślnie, wyjedziemy na prowincję, tam gdzie nas nikt nie zna, kupimy jaki sklep... i zażyjemy, po frajersku, po mieszczańsku, jak ludzie żyją...
Napomknienie to o oparciu bytu na pieniądzach, pochodzących z nieuczciwego źródła, bynajmniej do przychylnej odpowiedzi nie skłaniało Welskiego. Uderzyła go natomiast wzmianka, o jakiejś zamierzonej wyprawie, gdzie zapewne przewidywano i jego uczestnictwo, bo Mary użyła liczby mnogiej. Zadał tedy pytanie, mogące skierować przykrą rozmowę na inne tory i go wybawić z kłopotliwego położenia.
— Wspomniałaś o jakiejś „robocie”... Czy i ja mam uczestniczyć?
— Ależ, tak! — potwierdziła żywo — przydasz się nawet bardzo!
— Ja się przydam?
— Tak... bo... nie mówmy o tem teraz...
Urwała, obawiając się, iż powiedziała zbyt wiele...
A dużo, gdyby zechciała, opowiedzieć mogła... Mogła opowiedzieć, że w owej „wyprawie” osoba niejakiego Bilukiewicza odgrywa rolę znaczną, powtórzyć mogła treść podsłuchanej pomiędzy kasjerem a Leszczycem rozmowy, w której parokrotnie wymieniono nazwisko Welskiego...
Nie wyrażali się ci znajomi, wprawdzie, o Welskim przychylnie a nawet się go obawiali z powodu jakiegoś testamentu — lecz, przywykła do ostrożności dziewczyna, nie będąc zupełnie pewną swego towarzysza, wolała milczeć, dopóki o szczegółach nie pozwoliłby jej mówić Balas. Zresztą, daleko więcej obchodziło ją, jaką da on odpowiedź na jej „oświadczyny” — i od tej odpowiedzi uzależniała, czy ma z nim być całkowicie szczerą.
— Więc... cóż ty... na to?... poczęła na pozór spokojnie, zapalając nowego papierosa, choć drżał w niej każdy nerw — wyczuła bowiem instynktem kobiecym, iż jej poryw serdeczny nie znalazł w nim należytego oddźwięku.
— Hm... Moja droga — rzekł, możliwie nadając swemu głosowi ciepłe brzmienie — twoje wyznanie spadło na mnie nagle i doprawdy nie wiem co mam odpowiedzieć... Muszę się zastanowić! Może za jakiś czas, tak ci odpowiem, jakbyś tego sobie życzyła...
Mówiąc te słowa, wielce rad był z siebie i sądził, że równie nieokreślona odpowiedź, nie wiążąc go w niczem — nie obraża Mary. Dyplomatyczny wykręt osiągnął pewien skutek, gdyż choć w jej oczach zamigotał błysk niezadowolenia, błysk niemal nieuchwytny — wnet pocieszyła ją myśl, że może nie kłamie, może na prawdę pragnie się zastanowić przed stanowczym krokiem i że ostateczna odpowiedź wypadnie przychylnie.
— Dobrze... Zastanów się... szepnęła.
Najwięksi jednak dyplomaci mylić się mogą i czynić mogą pomyłki znaczne. Rychło miał Welski pożałować bardzo, że w ten właśnie a nie inny sposób odezwał się do niej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.