Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się można... Ot, dlaczego poprawnie mówię, lecz niech pan jeszcze zaczeka... jak się upiję, albo wpadnę w złość, potrafię dobrze pogadać „naszym” językiem...
W czasie tej dziwnej spowiedzi, zmieniała się nie do poznania. Opadała z niej owa pozorna beztroska, pogoda i zadowolenie z życia, o jakie na pierwszy rzut oka posądzićby ją było można. Nie była to już lekkomyślna osóbka, dziecię rozkoszy wielkiego miasta, pseudo — artystka, czerpiąca pełnemi dłońmi ze wszystkich uciech, jakie stolica dostarczyć może — ale dziewczyna, która przeszła przez ogień i wodę, dziewczyna znająca najskrytsze tajniki wielkomiejskiej dżungli, prawdziwy kwiat wyrosły na bagnisku i zatruty oparami tego bagniska.

— Och — mówiła dalej — poznałam ja i długie noce, spędzane nad rynsztokiem i pod latarnią... poznałam i brud małych hotelików i nieskończoną podłość męską... A ilu wypytywało się o moje dzieje, zdziwionych, iż tak odmienną jestem od innych koleżanek... Czasem opowiadałam szczerze i jakiś literat nawet obiecywał napisać o mnie powieść... Tylko, niestety, po nocy spędzonej w mojem towarzystwie, każdy uciekał, nie poznawał więcej na ulicy, zapominając o swych obietnicach wyrwania mnie z „takiego życia”... Później poprawiło się znacznie. Balas ożenił się z Lucką, która dawno już była jego kochanką — i postanowił wykorzystać moje „jenteligenctwo”. Ubrano mnie pięknie, wynajęto oddzielne mieszkanie — pokój na

75