Rozkoszna Wanda

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Rozkoszna Wanda
Pochodzenie Pamiętnik Adama w raju
Wydawca L. Wolnicki
Data wyd. 1925
Druk L. Wolnicki
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. M.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
A. CZECHOW
Rozkoszna Wanda


Rozkoszna Wanda, albo też, jak opiewał paszport, wydany na jej nazwisko, obywatelka Anastazja Postronek, po wypisaniu się ze szpitala, znalazła się w położeniu, w jakiem dotychczas jeszcze nigdy nie była: bez dachu nad głową, i bez grosza w kieszeni. Co począć?
Pierwszą rzeczą było udać się do lombardu i zastawić pierścionek z turkusem, jedyny posiadany przedmiot wartościowy. Za pierścień dano jej rubla, ale cóż to jest rubel! Za takie pieniądze nie da się kupić ani modnej krótkiej salopki, ani okazałego kapelusza, ani pantofelków bronzowych, a bez tego wszystkiego ta rozkoszna istota czuła się niemal nagą. Zdawało jej się, że nietylko iudzie, lecz nawet konie i psy patrzą na nią i śmieją się z jej lichego ubioru, więc też myślała tylko o kostjumie, pytanie zaś, gdzie będzie nocować i co jeść — nie dręczyło jej ani trochę...
— Żeby też choć znajomego frajera spotkać... — myślała. Pożyczył by pieniędzy... Żaden by mi nie odmówił, przecież jestem ładna.
Ale żadnego znajomego nie spotkała. Nie trudno byłoby go spotkać wieczorem w „Renaissansie”, ale do Renaissansu nie wpuszczą w takiem obszarpanem ubraniu i bez kapelusza. Co tu począć? Po długiem wahaniu się, gdy już uprzykrzyło się jej spacerować bez celu i siedzieć i myśleć, Wanda postanowiła chwycić się ostatniego środka. Udać się do którego z dawnych znajomych wprost do mieszkania i prosić o pożyczkę.
Do kogo by tu pójść? — medytowała. Do Mikusia nie podobna, ożenił się... ten rudy — też teraz w biurze... Przypomniała sobie dentystę Finkla, wychrztę, który kilka miesięcy temu ofiarował jej w prezencie bransoletkę, a któremu kiedyś podczas szampańskiej kolacji w klubie niemieckim wylała na głowę szklankę wina. Już sama myśl o Finklu wprawiła ją w złoty humor.
— Ten mi napewno pożyczy, byle go tylko w domu zastać... — myślała, zbliżając się do mieszkania dentysty — a nie da, to mu wszystkie lustra w mieszkaniu potłukę!..
Podchodząc do drzwi mieszkania dentysty, miała już gotowy plan: wpadnie ze śmiechem wprost ze schodów do gabinetu i zażąda 25 rubli... Ale gdy dotknęła palcem dzwonka, plan ten jakoś sam przez się wypadł z głowy...
Wanda nagle stchórzyła, zawahała się, co naogół rzadko się jej zdarzało.
Przyzwyczajona do pijackich kompanji, odznaczała się śmiałością i czelnością, teraz jednak, ubrana w lichą suknię, znalazłszy się w roli zwykłej petentki, która może być nieprzyjętą, poczuła się nieśmiałą, uniżoną.
Ogarnął ją wstyd i lęk.
A może mnie już zapomniał?.. — myślała, nie decydując się przycisnąć dzwonka.. I zresztą, jak ja wejdę do niego w takim ubraniu? Jak jaka żebraczka albo podupadła mieszczka. Wreszcie zadzwoniła bardzo słabo.
Za drzwiami rozległy się kroki: ukazał się lokaj.
— Pan doktór w domu? — spytała.
Byłoby teraz dla niej prawdziwą przyjemnością, gdyby lokaj odparł „niema”, ale ten zamiast spowiedzi, wpuścił ją do przedpokoju i zdjął z niej paltocik. Przedpokój wydał jej się luksusowo urządzonym, a w tej wspaniałości przedewszystkiem rzuciło się jej w oczy wielkie zwierciadło, w którem ujrzała jakąś oberwanicę bez kapelusza, bez modnej salonki i bez pantofelków bronzowego koloru. I nie zdziwiła się wcale, że teraz, gdy jest biednie ubraną i podobną do szwaczki czy praczki — w duszy jej zrodził się wstyd, że pierzchła gdzieś czelność, odwaga i że nie czuje się naraz „rozkoszną Wandą”, ale tą dawną Nastką Postronek...
— Proszę panią, — rzekła pokojówka, wprowadzając ją do gabinetu. — Pan doktór zaraz przyjdzie... Pani będzie łaskawa usiąść.
Wanda opuściła się na miękkie krzesło.
— Odrazu powiem: „Daj pan pieniędzy!“ — myślała. To będzie najwłaściwsze, tembardziej, że przecież znamy się dobrze. Tylko ot, żeby ta pokojówka stąd wyszła. Przy pokojówce jakoś niewypada... I czego ona tu sterczy?..
Nie upłynęło nawet pięciu minut, gdy otwarły się drzwi i wszedł Finkel. Wysoki, śniady wychrzta, z wyłupiastemi oczami i zapadłemi policzkami. Twarz, oczy, brzuch, tęgie biodra — wszystko to u niego było grube, wstrętne, surowe. W Renaissansie i w klubie niemieckim bywał zazwyczaj w „humorze“, wiele tracił na szansonetki, z pokorą znosił ich wybryki (np. gdy Wanda wylała mu wino na głowę, on tylko uśmiechnął się i pogroził jej zlekka palcem), teraz zaś miał wyraz ponury, ospały, spoglądał ozięble, obojętnie, niby jaki szef biura i żuł coś w ustach...
— Czem mogę służyć? — pytał wręcz, nie patrząc na Wandę.
Ta spojrzała na poważną buzię pokojówki, na apatyczny wygląd dentysty, który, jak się zdawało nie poznawał jej wcale i sponsowiała.
— Czem mogę służyć? — powtórzył dentysta już trochę rozdrażniony.
— Zę... zęby bolą... — wyszeptała Wanda.
— Aha... zęby... Jaki ząb? Gdzie?
Wanda przypomniała sobie, że ma jeden ząb spróchniały.
— W dole, na prawo, — odrzekła.
— Hm... Proszę otworzyć usta.
Finkel zasępił się, zatrzymał oddech i począł obserwować chory ząb.
— Boli? — spytał, dłubiąc jakimś pręcikiem w zębie.
— Boli, — skłamała Wanda. — Wystarczy mu tylko przypomnieć się, — myślała — a zaraz mnie pozna... Cóż, kiedy ta pokojówka... I czemu ona tu sterczy?..
Naraz Finkel zasapał jak parowóz, wprost jej w usta i rzekł:
— Nie radzę go pani plombować... Z tego zęba nie będzie żadnej korzyści... to pewne!
Podłubawszy jeszcze trochę w zębie, i powalawszy Wandzie usta i dziąsła swemi zatabaczonemi palcami, Finkel znowu powstrzymał oddech i wlazł jej do ust z czemś chłodnem.
Wanda poczuła nagle straszny ból, krzyknęła i porwała dentystę za rękę.
— No, nic, nic... — mruczał tenże. Niech pani się nie boi... Z tego zęba i tak nicby nie było! Trzeba być mężną...
I zatabaczone, zakrwawione palce ukazały jej oczom wyrwany ząb, gdy tymczasem pokojówka podeszła i podała do jej ust kubeczek z wodą.
— W domu niech pani płucze ząb zimną wodą, — rzekł Finkel — zaraz krwotok ustanie.
Stanął przed nią, przybrawszy pozę człowieka, który niecierpliwie czeka, kiedy go gość opuści i zostawi samego.
— Do widzenia, — odezwała się pacjentka, kierując się ku drzwiom.
— Hm... a któż mi zapłaci za fatygę? — spytał pełnym śmiechu głosem pan Finkel.
— Ach, prawda!.. — przypomniała sobie Wanda, zarumieniła się, i podała wychrzcie ostatniego rubla, otrzymanego w lombardzie za pierścionek.
Wyszedłszy na ulicę, poczuła jeszcze większy wstyd niż przedtem, ale już teraz nie wstydziła się swojej biedy. Teraz już nie zważała na to, że niema na sobie modnej salopki, rażącego kapelusza. Szła ulicą, plując krwią, a każda krwawa plamka, mówiła jej o jej życiu, o jej haniebnem, ciężkiem życiu, i o tych zniewagach, które znosiła i jeszcze znosić będzie jutro — za tydzień — za rok — przez całe życie, do samej śmierci.
— O, jakież to straszne! — szepnęła, — Boże, jakie to straszne!
Jednakże już nazajutrz była w Renaissansie i tańczyła kankana. Znowu miała olbrzymi modny kapelusz, zgrabną salopkę i pantofelki bronzowego koloru. I kolacyjkę spożyła pospołu z jakimś kupcem bogatym...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.