Przejdź do zawartości

Rodzina de Presles/Tom I/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
DWAJ PRAWDZIWI PRZYJACIELE ŻYLI W MONOMOTAPA LA FONTAINE.

Od dnia, w którym Marceli Labardès otrzymał owe dwa listy, powtórzone przez nas w poprzednim rozdziale, ubiegło trzy miesiące.
Wielkie zdarzenia przebiegły nad światem.
Dni 27-go, 28 go i 29-go lipca 1830 roku zesłały na ziemię wygnanie sędziwego monarchy i dziedzica tronu, a włożyły koronę na czoło popularnego wielce księcia Orleańskiego, zamienionego w Ludwika Filipa I.
Na wieżach Kazauby, na murach Algieru, na masztach okrętów, sztandar trójbarwny ustąpił miejsca białej chorągwi posianej kwiatami złotej lilii.
Marceli nie znajdował się już w Algierze; zajmował on wraz z kompanią odłączoną od jego pułku blokhauz, położony o pięć mil drogi od miasta.
Blokhauz ten otoczony był wałem krzaków i drzew mastyksowych; na lewo widać było kępkę zieleni, z pośród której wystrzelała biała wieżyca, opustoszała siedziba muzułmańskiego zakonnika, strzegącego jak ów z Siedi-Ferruch jakiegoś świętego grobowca. Grób nie był zburzony, wielkie figowe drzewa osłaniały go swym cieniem. Płoty agawy, po których przeszły bataliony w bojowej szarży, służyły za ogrodzenie kilku kwadratowym sążniom ziemi, stanowiącym niegdyś ogród. Tu i owdzie rosły klomby drzew pomarańczowych, osypując ziemię wonnym śniegiem swego kwiecia.
Blokhauz ten strzegł poniekąd wejścia do pięknej doliny Bakhe-Derre, która poczyna się u stóp wzgórzy Bujarea.
Było to w drugiej połowie października; słońce osuwało się w dół widnokręgu, a skośne jego promienie łamały się niby płomienne strzały na powierzchni pól piaszczystych i na wielkich białych skałach otaczających pagórków. Kilku żołnierzy, w koszulach tylko i pantalonach z grubego szarego płótna, drzemało rozciągniętych na piasku, w cieniu budynku i oczekiwało z niecierpliwością, łatwą do pojęcia, zachodu słońca i nadejścia wieczornej mgły morskiej, która przynosi tu nieco chłodu po nieznośnym upale dziennym.
Wierne otrzymanym rozkazom czuwały dwie warty, jedna przed, druga po za blokhauzem, ale zamiast przechadzać się tam i napowrót wedle nieodmiennego obyczaju wszystkich wart przeszłych, obecnych i przyszłych, stały nieporuszone wsparte na broni i wielce zajęte ocieraniem potu, który im ściekał strumieniem w grubych kroplach po twarzach już jak spiż ogorzałych.
Nagle uwagę jednej z nich zwrócił na siebie mały obłoczek kurzu, wznoszący się na drodze, nakreślonej przez nasze wojska, między półwyspom Sidi-Feoruch a Algierem. Obłok ten dążył w kierunku blokhauzu i zbliżał się szybko.
— He! sierżancie!... — zawołał żołnierz.
Jeden z ludzi leżących w cieniu podniósł się wpół na ten odzew i wsparty na łokciu spytał z wyraźnym odcieniem złego humoru:
— No, i cóż tam?.,. Czegóż to chcesz odemnie, fizylierze Pacot i czemu przeszkadzasz mi tak nie w porę, kiedy miałem oczy zamknięte i śniłem sobie w najlepsze o mojej wiosce i o mojej kobiecie... nawet zdawało mi się, że mnie całuje i teraz czuję jeszcze wrażenie tego całusa na mojem lewem oku i pewnie byłaby z kolei pocałowała mnie teraz w prawe oko kiedyś mnie zbudził nagle, jak głupiec!
— Sierżancie! — zawołał żołnierz zafukany tą długą perorą, — klnę się na wszystkie bogi, że wcale was nie uważam za głupca!... znam ja zanadto dobrze zasady subordynacyi, które są obowiązkiem żołnierza w obec sierżanta....
— Głupiec, to ty bydlaku!...
— A to tak, no to rozumiem....
— No i cóż to miałeś powiedzieć nareszcie?
— Obciąłem wam powiedzieć, żebyście popatrzyli ot tam, w tą stronę.
— W którą stronę?
— W stronę od Algieru....
Sierżant zrobił sobie z obu dłoni rodzaj lunety i popatrzał we wskazanym kierunku.
— A co! sierżancie, co tam widzicie? — spytał żołnierz.
— Widzę, że kłąb kurzu się posuwa... to jakiś od działek kawaleryi....
Sierżancie, ich tam jest tylko trzech ludzi....
— No, więc i cóż! to oficer z dwoma żołnierzami, ordynans....
— Nie, sierżancie ten co jedzie przodem ma pod sobą białego konia a ubrany jest niebiesko..— Ty... to ztąd widzisz, Pacot?
— Tak jak was widzę, sierżancie.
— No, proszę! to ty możesz się chlubić z takich oczu!
— Tak, sierżancie, to też się niemi szczycę....
— Zawszeć to takim cywilnym lepiej jest, mają przynajmniej szansę, że ich nie napotkają beduini i że wyniosą całą głowę z takiej wyprawy!
— Takie jest też i moje zdanie, skoro wy tak I utrzymujecie, sierżancie....
— Pacot, ty się kształcisz!
— Dziękuję, sierżancie.
— Co to może być, ci trzej jeźdźcy?
— Niezadługo się dowiemy, sierżancie, bo pędzą tak jakby ich konie miały, z przeproszeniem waszem, pod ogonami zarzewie.
W istocie trzej jeźdźcy oznajmieni przez fizyliera Pacot zbliżali się szybko.
Wkrótce i oczy sierżanta nawet, które nie mogły iść w zawody z bystrym wzrokiem młodego żołnierza, rozróżniły wyraźnie maść koni i barwy ubioru nowo przybyłych jeźdźców.
Tak jak mówił Pacot, ten co wyprzedzał dwu i innych jechał na białym koniu i miał na sobie niebieskie ubranie, opatrzone metalowemi guzami. Był i to wysoki i piękny młodzieniec.
Towarzysze jego, którzy jechali za nim o jakie i dwadzieścia kroków wydawali się podwładnemi jeśli I nie lokajami jego nawet; nie mieli jednak na sobie liberyi.
Przybywszy pod blokhauz młodzieniec w niebieskiem ubraniu zatrzymał konia i skłoniwszy się uprzejmie sierżantowi, który wiedziony ciekawością zbliżył się ku nadjeżdżającym, zapytał go:
— Czy nie należysz pan do kompanii kapitana Marcelego de Labardès?
— Tak, panie.
— Czy kapitan znajduje się w blokhauzie w tej chwili?
— Tak, panie.
— A może zechciałbyś sierżancie, poprowadzić mnie do niego? — dodał młodzieniec zsiadając z konia, — albo przynajmniej zawiadomić go, że jeden z jego przyjaciół przybywa z Erancyi umyślnie, aby się z nim zobaczyć?...
— Ja sam pana zaprowadzę do kapitana, — odpowiedział sierżant.
I poszedł przodem ku blokhauzowi a przeprowadziwszy gościa przez obszerną izbę, w której ustawioną była broń w kozły i która zastępowała tu kordegardę oraz wspólną salę kompanii, wprowadził go następnie do małego pokoiku niskiego i ciemnego, gdzie Marceli zmęczony bezsenną nocą i upałem spal na obozowem łożu.
Otwierające się drzwi zbudziły młodego oficera.
Przez parę sekund przecierał on sobie oczy, zadając sobie pytanie czy się zbudził, czy nie śni jeszcze; potem zerwał się z okrzykiem szczerej radości:
— Jerzy!! jak to? to ty?... Ty tutaj! Czy ja nie śnię?...
— Nie, mój kochany, nie śnisz ani trochę! to ja, to ja najrzeczywiściej i ja szczęśliwy nad wyraz z tego, że cię widzieć mogę! — odpowiedział Jerzy Herbert ściskając Marcelego w swych objęciach z żywą radością. — Spodziewam się, — dodał po chwili, — że będziesz mi wdzięcznym za moje odwiedziny... boć przybywam z dość daleka po to jedynie tylko...
— A, ty to wiesz dobrze, że jeśli nie wyrażam ci mej radości jakby należało, to dla tego wyłącznie, że zdziwienie i wzruszenie odejmują mi władzę....
— Będziesz miał czas przyjść do siebie, mój drogi chłopcze, bo ja cię nie tak prędko opuszczę....
— Więc rzeczywiście przepędzisz tu czas jakiś ze mną? To coś tak uroczego, że ani śmiem się spodziewać....
— Źle robisz w takim razie.... Ja ci poświęcę bowiem miesiąc cały... a może i więcej, jeśli mnie zechcesz tu zatrzymać....
Marceli w miejsce odpowiedzi uścisnął tylko gorąco dłoń przyjaciela.
— Kiedyż przybyłeś do Algieru? — spytał następnie.
— Wczoraj. Wysiadłem na ląd o dziesiątej wieczorem....
— Jakżeż ty odkrył, że ja tu jestem?
— Udałem się do biura sztabu. Odesłano mnie natychmiast tu do ciebie, radząc mi wszakże, abym zaczekał i udał się dopiero tu pod protekcyą oddziału, który miał być wysłany z Algieru do Sidi-Ferruch dla konwojowania transportu żywności. W innym razie, jak dodawano, beduini najniezawodniej utną mi głowę gdzie w drodze. Na pytanie moje co do czasu, w którym ów konwój w drogę wyruszy, poczęto coś mówić o jakichś pięciu czy sześciu dniach. To mi było za długo! Wołałem narazić się na wielce prawdopodobne niebezpieczeństwo, a zobaczyć cię o jakie kilka dni wcześniej... Tego rana przeto kupiłem konia, postarałem się nie bez trudności wprawdzie o dwóch żydów, którzy mi mocno wyglądają na łotrów, ale którzy znają wybornie okolice, włożyłem do olster dobre pistolety; wyjechałem i jak widzisz, dobiłem do portu nie spotkawszy ani kawałka beduina, co dowodzi raz jeden więcej niezaprzeczonej prawdy pomieszczonej w słowach klasyka: Audaces fortuna juvat!
— A jednak, mój kochany, — odparł Marceli, — wystawiałeś się z niewybaczona nieostrożnością na niebezpieczeństwo wielce realne, wielce prawdopodobne i to takie, że drżę o ciebie na samą myśl o tem!...
— Jakto, czyż beduini tak mordują!
— Codziennie kilku naszych żołnierzy, którzy zapuścili się zbyt daleko, znajdują zabitych lub rozstrzelanych. Bebuini i Kabyle ucinają im głowy i zabierają z sobą, nie robiąc sobie nawet ambarasu wrzucenia ciał w krzaki lub zarośla.... Dzicy ci i nieubłagani wrogowie krążą dniem i nocą dokoła naszych przednich straży, używając na wzór twej klasycznej cytacyi: Querenf leo quem devoret! Tylko, że to nie do lwa należałoby ich porównać!... raczej chyba do tygrysa, do jaguara, do pantery!...
— A! mój kochany chłopcze, Algier jest zdobyty, ale bynajmniej nie jest ujarzmionym!... I kto wie kiedy nim będzie?
— Czyż jesteś zniechęconym?
— Nie, bez wątpienia... ale drżę, myśląc o długim chrzcie krwi, którą zlać trzeba będzie ziemię afrykańską! Gdyby to moja tylko krew miała popłynąć, wierzaj mi, nie drżałbym....
— Jednakże wierzysz w przyszłość tej zdobyczy?
— Z pewnością! Trzeba by było być bezrozumnym, aby wątpić o tej przyszłości! Tylko, że zanim Algier będzie ujarzmionym całkowicie, upłynie czasu niemało i niemało kości naszych dzielnych żołnierzy bielić będzie na ziemi, użyźnionej krwią ich! Daruj mi, że cię witam temi złowieszczemi słowy, mój drogi Jerzy, ta myśl, żeś się narażał na takie niebezpieczeństwo straszne napędziła mi do głowy wszystkie te czarne poglądy.... A teraz starać się będę o ile w mojej możności spełnić obowiązki gościnności, którą pragnąłbym uczynić ci przyjemną.... Musisz być zmęczony podróżą i gorącem....
— Podróżą, nie; gorącem, tak....
— Pić ci się chce, nieprawdaż?
— Tak jakbym od dwóch tygodni nie miał kropli żadnego napoju w ustach... natomiast połknąłem kurzu niemało... kurzu bez liku.
— Nie mogę ci wcześniej przyrzekać chłodu jak za dobrą dopiero godzinę, kiedy mgła morska nastanie.... Ale napić się możesz natychmiast...
Marceli w wielką czarę polewaną glinianą o arabskich rysunkach wlał nieco cytrynowego soku, wrzucił cukru, a następnie napełnił tę czarę wodą przechowywaną w dużem naczyniu z gliny porowatej wielce podobne z kształtu do naczyń maurytańskich i lemoniadę tę podał Jerzemu, który ją wypił chciwie.
— No i cóż o niej mówisz? — spytał Marceli z uśmiechem.
— Przewyborna i niemal mrożona! — odparł Prowansalczyk. — A! mój drogi, co to za rozkoszne wrażenie! Taki napój dla gardła spieczonego na afty kańskich piaskach; to lepsze niż sorbety samego Tortoniego. W tej chwili nie czuję już najmniejszego znużenia, to mnie orzeźwiło od stóp do głowy!
— W takim razie możemy gawędzić....
— Spodziewam się, boć nie po co innego przybyłem do Afryki....
— Naprzód proszę cię, powiedz mi cokolwiek o moim ojcu.... Nie pisze do mnie... Czy dotąd jest jeszcze w Tulonie?
— Nie. Wyjechał już od miesiąca, ukończywszy poprzednio, dzięki twemu pełnomocnictwu, wszystkie sprawy sukcesyi. Poodnawiał kontrakty z dzierżawcami; osadził administratora w willi Labardès... Nakoniec zrobił w twem imieniu akt kompletnego wejścia w posiadanie.... Pośród wszystkich tych zajęć i całego ich chaosu był rozpromienionym, zachwyconym widocznie... nigdym nie widział weselszej żałoby; co nie przeszkadzało mu jednak ilekroć w obec niego wymówiono imię nieszczęśliwego stryja twego, wzdychać ciężko i przysłaniać ręką oczu, ku otarciu łez... Rękę widziałem, ale winienem wyznanie w prawdzie, łez nie widziałem nigdy... uważam je wszakże za połknięte i jako takie tobie podaję.... Człowiek to dobry zresztą i bardzo zacny ten twój ojciec; tylko, między nami mówiąc, zdaje mi się, że ten wielki majątek, którego używalność tak nagle mu przyznana, zawrócił mu trochę głowę....
— Co ty chcesz?... mój ojciec zaznał niedostatek... po dziś dzień żyć był zmuszony pośród oszczędności graniczącej niemal ze skąpstwem. Pojmuję, że w pierwszej chwili bogactwo go upaja... ale to przejdzie szybko....
— Jeśli jego upaja to ciebie pozostawia niezwykle chłodnym, drogi mój Marceli.
— A cóż może obchodzić mnie czym bogaty lub ubogi? Mam moją szpadę, to i wszystko co mi potrzeba...
— Czyż nie zrobisz żadnych na przyszłość planów?
— Żadnych.
— Po ukończeniu kampanii porzucisz przecież wojskową służbę?
Marceli wstrząsnął głową.
— Czy nie takie są twe zamiary? — spytał Jerzy.
— Nie, z pewnością!!
— Cóż więc myślisz zrobić z sobą?
— Żołnierzem jestem, żołnierzem.... Piękna to i szlachetna kariera ten mój czegóż chciałbyś, abym ją porzucił?...
— Ależ zdaje mi się, że nowa twa poezya....
Marceli przerwał swemu przyjacielowi:
— Mój drogi Jerzy, pozwól mi powiedzieć sobie, że ci się źle zdaje.... Wczoraj byłem oficerem ubogim, dziś jestem oficerem bogatym, oto cała różnica; mnie ona wydaje się bardzo małoznaczną. Jedyną ambicyą moją jest służyć o ile mogę najlepiej Francyi na tej ziemi, którą w drobniuchnej mej cząsteczce pomogłem jej zdobyć.... Tu żyć będę uczciwie; a może i znajdę grób opromieniony chwałą.... Oto życie moje, oto moja przyszłość...
— Wszystko to obmyślane jest wielce pięknie i wzniosie, — odpowiedział mu Jerzy; — mówisz równocześnie z punktu widzenia mędrca i bohatera. Zapominasz tylko o jednej rzeczy....
— Jakiej?
— Tej, że twe poglądy, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, ulegną zmianie zupełnej w dniu, w którym pomyślisz o tem, co chyba więcej niż sława oręża jest rzeczywistym życia celem.
— Cóż to?
— Małżeństwo.
Marceli ściągnął brwi chmurnie i westchnął z lekka.
— Ja nie ożenię się nigdy, — odpowiedział następnie.
— Co za szaleństwo! — zawołał Jerzy. — Frazesy młodzieńca rozmiłowanego w huku dział, niebezpieczeństwach i złotych epoletach!! Tak się to mówi... ale czas mija, a gusta, jak wiadomo, są zmienne... i człowiek się żeni... Ileż ja to znałem takich dumnych zuchów w dwudziestym piątym roku, który dla wszelkiego rodzaju powodów tak jak ty zarzekali się małżeństwa: — nie ożenię się nigdy — a którzy dziś są wzorem małżonków i ojców rodziny!! Pewien jestem, że za lat kilka zmienisz zdanie i pragnę tylko być jednym ze świadków na twoim ślubie i chrzestnym twego pierwszego dziecka....
Kapitan milczał przez kilka sekund, potem powtórzył głosem poważnym i stanowczym, który nie dopuszczał żadnych objekcyj:
— Ja się nigdy nie ożenię!!
Było coś przejmującego, coś uroczego niemal w tem twierdzeniu tak stanowczem, tak prosto sformułowanem i tak pewnem samego siebie. Był to, jeśli można powiedzieć, poniekąd pewien rodzaj zobowiązania, równającego się niemal ślubowi celibatu, który czyni młody kapłan u stóp ołtarzy.
Jerzy, nie pojmując motywów tej dziwnej determinacyi, patrzał na Marcelego ze zdziwieniem i niezawodnie począłby był go wypytywać, ale kapitan nie pozostawił mu na to potrzebnego czasu.
— Mój kochany chłopcze, — powiedział z humorem, który jeśli nie byt szczerym absolutnie, to przynajmniej był znakomicie udanym, — dość to już, aż nadto nawet zajmowaliśmy się mną..... Teraz na ciebie przyszła kolej... mówmy o tobie... o tem wszystkiem co ciebie obchodzi... Nie obrażę cię przecież po tem, coś mi pisał, jeśli cię spytam, czy zawsze jesteś zakochany w pannie de Presles?...
Wzrok Jerzego zabłysnął.
— Czym w niej zakochany zawsze!! — zawołał, — a, mój drogi Marceli, sto razy więcej jeszcze niż byłem!! Powiedziałem ci już i teraz powtarzam, że ta miłość będzie mojem życiem lub moją śmiercią!!
— Czy masz jaką nadzieję?
— Żem kochany?
— Tak.
— Nic o tem niewiem.... nic, słowo honoru ci daję, że nic nie wiem tej mierze!! Przyjmowany jestem bardzo serdecznie w zamku przez wszystkich. Dianna jest dla mnie bardzo uprzejma, bardzo mila, bardzo serdeczna tak, że mogłoby mi się zawrócić w głowie, gdyby mi w niej pozostała była jeszcze bodaj odrobina mózgu... ale w gruncie nie wiem najzupełniej, co się kryje pod tą uprzejmością i życzliwością... Czy panna de Presles widzi we mnie człowieka obojętnego, przyjaciela czy zakochanego? tego nie mogę domyślać się nawet; a jednak przysięgam ci, że, aby się tego dowiedzieć, dałbym z całego serca połowę mego życia!!
— Jednakże zdaje mi się, że istnieje środek bardzo prosty dowiedzenia się tego, co cię obchodzi tak bardzo....
— Środek? Na miłość boską wskażże mi go... co to za środek?
— Najprostszy: zapytać pannę de Presles.
Spojrzenie, którem Jerzy obrzucił Marcelego, wyrażało najkompletniejsze zdumienie.
— Zapytać! — powtórzył — czy ty na seryo tak myślisz?...
— Zdaje mi się, że skoro chce się otrzymać jakąś odpowiedź, trzeba rozpocząć od zrobienia zapytania.
— Pomyślże jednak, że wówczas trzebaby było powiedzieć Diannie, że ją kocham....
— Bez wątpienia.
— I ty myślisz, że to tak łatwo!! Widać doskonale, żeś nigdy przez to nie przechodził!! I ja niegdyś tak jak ty sądziłem, a dziś dopiero widzę jak bardzo byłem w błędzie.... Zaprzysięgać miłość wieczną kobiecie, której się nie kocha, to rzecz najprostsza w świecie... ale uczynić pierwsze wyznanie tej, którą kocha się rzeczywiście, to rzecz niesłychanie trudna!... prawie niemożliwa!... Ze dwadzieścia razy puszczałem się w drogę do zamku Presles, mówiąc sobie; Dziś z nią pomówię! — Przybywałem, zobaczyłem Diannę, zaczynałem z nią rozmowę... znajdowałem tysiąc przedmiotów zajmujących do dyskusyi, takich jak pogoda lub niepogoda, stan nieba lub plotki okoliczne ale czułem najwyborniej, że prędzej przy — schnie mi język do podniebienia, niżbym się odważył na wypowiedzenie tych dwu słów: — kocham cię... A jednak nie jestem nieśmielszym niż każdy inny, tylko jestem więcej zakochany....
— Rozumiem cię, mój drogi i czuję wielki szacunek dla uczucia, które się w ten sposób przejawia.. Ale pytam cię, jeżeli nigdy nie znajdziesz odwagi mówienia, jakże chcesz, aby panna Dianna odgadła twoją miłość?
— Alboż nie może jej wyczytać w mojem spojrzeniu? alboż nie może dosłyszeć jej wyznania w samem milczeniu mojem nawet?...
— Î odpowiedzieć ci w tenże sam sposób, nieprawdaż? duet milczący, w którym choć usta będą nieme, dusze się porozumieją....
— Wybornie oddajesz myśl moją!! Tego to właśnie ja pragnę i pewien jestem, że wystarczyłoby mi jedno Dianny spojrzenie, abym mógł czytać w głębi jej serca, czy to serce jest mi oddane.... Ale niestety, lękam się bardzo, że to nie nastąpi nigdy i że panna de Presles ma dla mnie tylko najzwyklejszą, chłodną życzliwość....
— Przypuściwszy nawet, że obecnie tak rzeczy stoją jeszcze, nic nie przeszkadza, aby żywsze uczucie zbudziło się w przyszłości....
— Tą też nadzieją ja żyję, kochany mój Marceli, bo gdyby Dianna miała kiedy pokochać innego i oddać mu swą rękę, czuję, że tego nie zdołałbym przeżyć!...
— Pozwól mi zadać sobie jedno pytanie....
— Jedno! dziesięć! sto!... ile tylko żądasz....
— Wiesz jak szczęśliwym czyni mnie obecność twa tutaj... nieobecność ta, muszę ci wyznać, tyle niemal mnie dziwi co cieszy... Jak się to dzieje, że w podobnem usposobieniu serca i umysłu, w jakiem ty się obecnie znajdujesz, mogłeś przemódz na sobie, aby opuścić Prowancyę, a przeto oddalać się od przedmiotu twej miłości? To dowodzi, jak mi się zdaje, siły nadludzkiej ducha, do której chyba zakochani, jak sądziłem dotąd, nie bywają zdolni....
Jerzy uśmiechnął się mimowolnie.
— A tej siły ducha, — odpowiedział, — i ja nie byłbym miał niezawodnie....
— Jednakże jesteś tu....
— Tak, ale jestem ponieważ ukochana moja jest teraz nieobecną w Prowancyi....
— To rzecz wyjaśnia! — zauważył Marceli, uśmiechając się.
— Tak, — podjął Jerzy, — generał i żona jego wraz z panną Dianną i Gontranem, kompletuje już wyleczonym z rany, opuścili zamek Presles w zeszłym tygodniu....
— Na jak długo?
— Nic wiem tego....
— A dokądże wyjechali?
— I tego nie wiem... Generał oznajmił mi swój odjazd z miną smutną i pognębioną. Widocznem było, że jakaś myśl ukryta nurtowała go i zasmucała podczas gdy ściskając mi rękę mówił: — «Kochany mój sąsiedzie, ku memu szczeremu żalowi, będziemy na przeciąg kilku miesięcy pozbawieni przyjemności widywania ciebie....» Hrabina obecną była temu pożegnaniu i widziałem łzy w jej oczach.... Pojmiesz, że nie śmiałem pytać generała dokąd wyjeżdżają. W tej chwili weszła Dianna. Była okropnie blada, wydawała się cierpiącą jakąś i dziwnie roztargnioną... Nazajutrz rano cała rodzina była już w drodze... Ja pozostałem sam w tej pustyni.... Wtedy (a rumienię się, przyznając ci się do tego) naprawdę zabrałem się do szpiegowskiego rzemiosła... rozpytywałem służbę, pozostałą w zamku Presles, aby przez nich dowiedzieć się coś o powodach wyjazdu generała i o tem dokąd wyjechał.... Chciałem biedź za mojem sercem, które zabierała mi z sobą Dianna.... Upokarzające to szpiegowstwo nie przyniosło żadnych rezultatów!... Służba nie wiedziała nic, albo też posłuszną była wyższym rozkazom... wszyscy odpowiedzieli mi, że równie jak ja nie wiedzą zupełnie nic o celu podróży państwa.... Przeżyłem tak z pięć czy sześć dni w okropnem zniechęceniu, w rozpaczy niemal, o której trudnoby mi było dać ci wyobrażenie, potem błysk rozsądku rozświecił nagle ciemności mej duszy.... Powiedziałem sobie: Prowancya w tej chwili jest nieznośną dla mnie, nie mogę w niej wyżyć.... A więc opuszczę Prowancyę!... Pojadę do Marcelego i u niego zaczerpnę rady i odwagi, których mi tak bardzo potrzeba.... Decyzya została natychmiast powziętą. Wydałem rozkaz memu kamerdynerowi, żeby natychmiast sam, osobiście przybył zawiadomić mnie do Algieru, gdyby wypadkiem, wielce mało prawdopodobnym coprawda, rodzina generała miała podczas mej nieobecności powrócić do zamku Presles. Nazajutrz siadłem na okręt i masz mnie.... Teraz wiesz wszystko, kochany mój Marceli i znasz głębie mego serca tak jakbyś dokonał jego sekcyi.... Widzisz, że powiedziałem ci wszystko z bezwarunkową szczerością, która może zmniejszy w twych oczach zasługę mej wizyty nieco przymusowej.... Wierzaj mi jednak, że jeśli miłość zatrzymywała mnie gdzieindziej, przyjaźń najżywszą i najszczersza gnała mnie zawsze tutaj ku tobie!...
Kiedy tak mówił Jerzy, Marceli ujął obie jego ręce i uścisnął je gorąco; potem powiedział mu:
— Wszystko co zależnem będzie odemnie, abyś nie żałował, że tu przybyłeś, wierzaj mi, uczynię, kochany mój Jerzy....
Podczas rozmowy obu młodzieńców, podniosła się już była mgła od morza i niezliczone gwiazdy afrykańskiej nocy świeciły już na niebie pociemniałem nagłym zmrokiem.
Marceli i Jerzy weszli po rodzaju drabiny na taras blokhauzu i zasiedli obok siebie, po turecku na poduszkach z grubego płótna, napchanych owsianą słomą.
— Któż ośmieliłby się utrzymywać, — zawołał kapitan, śmiejąc się i zaciągając dymem z długiego cybucha, — kto ośmieliłby się utrzymywać, że francuzcy żołnierze nie pojmują sybarytyzmu wschodniego życia? Oto poduszki, które zadałyby kłam temu parodoxowi w zupełności!!...
Z każdą minutą wymagały się ciemności; w dali słychać było monotonny szum fal morskich, rozbijających się o piaski półwyspu Sidi-Ferruch.
Chwilami po przez przestrzenie dobiegał ucha złowieszczy krzyk szakala, wietrzącego trupy.
Na prawo i na lewo od blokhauzu rozlegały się miarowe kroki dwóch wart. Konie przybyłe z Jerzym biły kopytem w stajni, a fizylier Pacot pośpiewywał z cicha rodzinną piosenkę, czyszcząc z niemałą starannością mosiężną rękojeść szabli swego sierżanta.
Jerzy i Marceli słuchali w milczeniu tych odgłosów pustyni, pomięszanych z gwarem świata. Obaj pogrążeni byli w niemem marzeniu.
Serce jednego z nich przepełnione było miłością.
Serce drugiego przejęte było bólem i wyrzutami sumienia....
Marceli palił zwolna długą swą fajkę. Jerzy zapalił cygaro.
Nagle w bardzo nieznacznej odległości błysk podwójny rozświecił ciemności; podwójny huk wystrzału dał się słyszeć. W tym samym czasie u stóp blokhauzu rozległ się okrzyk głuchy, po którym natychmiast nastąpił łoskot upadającego ciała, a na tarasie cygaro Jerzego pobiegło w powietrze wyrwane nagle z ust jego.
Z dwóch arabskich kul, jedna położyła trupem żołnierza odbywającego wartę, druga trafiła w cygaro, którego płonący koniec posłużył prawdopodobnie za cel strzelcowi.
— Do broni!! — krzyknął zrywając się Marceli i rzucił się ku drabinie, prowadzącej z platformy do wnętrza budynku.
— Do bronił! — powtórzyli żołnierze, strzelając całkiem bezpotrzebnie w kierunku zkąd wyszły strzały.
Zapalono pochodnie, przeszukano okolicę, ale wszystko nadaremnie.
— A co! mój drogi, — ozwał się kapitan do Prowansalczyka, — teraz widzisz, że Beduini istnieją i że czasami są daleko bliżej nas, niżbyśmy przypuszczać mogli... Gdyby tak ten łotr był celował do ciebie wprost, a nie jak to było z profilu, miałbyś w tej chwili kulę w pośrodku czaszki i panna Dianna de Presles byłaby została wdową nie wyszedłszy za mąż jeszcze!...
Jerzy uśmiechnął się i nic nie odpowiedział.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.