Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Na jak długo?
— Nic wiem tego....
— A dokądże wyjechali?
— I tego nie wiem... Generał oznajmił mi swój odjazd z miną smutną i pognębioną. Widocznem było, że jakaś myśl ukryta nurtowała go i zasmucała podczas gdy ściskając mi rękę mówił: — «Kochany mój sąsiedzie, ku memu szczeremu żalowi, będziemy na przeciąg kilku miesięcy pozbawieni przyjemności widywania ciebie....» Hrabina obecną była temu pożegnaniu i widziałem łzy w jej oczach.... Pojmiesz, że nie śmiałem pytać generała dokąd wyjeżdżają. W tej chwili weszła Dianna. Była okropnie blada, wydawała się cierpiącą jakąś i dziwnie roztargnioną... Nazajutrz rano cała rodzina była już w drodze... Ja pozostałem sam w tej pustyni.... Wtedy (a rumienię się, przyznając ci się do tego) naprawdę zabrałem się do szpiegowskiego rzemiosła... rozpytywałem służbę, pozostałą w zamku Presles, aby przez nich dowiedzieć się coś o powodach wyjazdu generała i o tem dokąd wyjechał.... Chciałem biedź za mojem sercem, które zabierała mi z sobą Dianna.... Upokarzające to szpiegowstwo nie przyniosło żadnych rezultatów!... Służba nie wiedziała nic, albo też posłuszną była wyższym rozkazom... wszyscy odpowiedzieli mi, że równie jak ja nie wiedzą zupełnie nic o celu podróży państwa.... Przeżyłem tak z pięć czy sześć dni w okropnem zniechęceniu, w rozpaczy niemal, o której trudnoby mi było dać ci wyobrażenie, potem błysk rozsądku rozświecił nagle ciemności mej duszy.... Powiedziałem sobie: Prowancya w tej chwili jest nieznośną dla mnie, nie mogę w niej wyżyć.... A więc opuszczę Prowancyę!... Pojadę do Marcelego i u niego zaczerpnę rady i odwagi, których mi tak bardzo potrzeba.... Decyzya została natychmiast powziętą. Wydałem rozkaz memu kamerdynerowi, żeby natychmiast sam, osobiście przybył zawiadomić mnie do Algieru, gdyby wypadkiem, wielce mało prawdopodobnym coprawda, rodzina generała miała podczas mej nieobecności powrócić do zamku Presles. Nazajutrz siadłem na okręt i masz mnie.... Teraz wiesz wszystko, kochany mój Marceli i znasz głębie mego serca tak jakbyś dokonał jego sekcyi.... Widzisz, że powiedziałem ci wszystko z bezwarunkową szczerością, która może zmniejszy w twych oczach zasługę mej wizyty nieco przymusowej.... Wierzaj mi jednak, że jeśli miłość zatrzymywała mnie gdzieindziej, przyjaźń najżywszą i najszczersza gnała mnie zawsze tutaj ku tobie!...
Kiedy tak mówił Jerzy, Marceli ujął obie jego ręce i uścisnął je gorąco; potem powiedział mu:
— Wszystko co zależnem będzie odemnie, abyś nie żałował, że tu przybyłeś, wierzaj mi, uczynię, kochany mój Jerzy....
Podczas rozmowy obu młodzieńców, podniosła się już była mgła od morza i niezliczone gwiazdy afrykańskiej nocy świeciły już na niebie pociemniałem nagłym zwrokiem.
Marceli i Jerzy weszli po rodzaju drabiny na taras blokhauzu i zasiedli obok siebie, po turecku na poduszkach z grubego płótna, napchanych owsianą słomą.
— Któż ośmieliłby się utrzymywać, — zawołał kapitan, śmiejąc się i zaciągając dymem z długiego cybucha, — kto ośmieliłby się utrzymywać, że francuzcy żołnierze nie pojmują sybarytyzmu wschodniego życia? Oto poduszki, które zadałyby kłam temu parodoxowi w zupełności!!...
Z każdą minutą wymagały się ciemności; w dali słychać było monotonny szum fal morskich, rozbijających się o piaski półwyspu Sidi-Ferruch.
Chwilami po przez przestrzenie dobiegał ucha złowieszczy krzyk szakala, wietrzącego trupy.
Na prawo i na lewo od blokhauzu rozlegały się miarowe kroki dwóch wart. Konie przybyłe z Jerzym biły kopytem w stajni, a fizylier Pacot pośpiewywał z cicha rodzinną piosenkę, czyszcząc z niemałą starannością mosiężną rękojeść szabli swego sierżanta.
Jerzy i Marceli słuchali w milczeniu tych odgłosów pustyni, pomięszanych z gwarem świata. Obaj pogrążeni byli w niemem marzeniu.
Serce jednego z nich przepełnione było miłością.
Serce drugiego przejęte było bólem i wyrzutami sumienia....
Marceli palił zwolna długą swą fajkę. Jerzy zapalił cygaro.
Nagle w bardzo nieznacznej odległości błysk podwójny rozświecił ciemności; podwójny huk wystrzału dał się słyszeć. W tym samym czasie u stóp blokhauzu rozległ się okrzyk głuchy, po którym natychmiast nastąpił łoskot upadającego ciała, a na tarasie cygaro Jerzego pobiegło w powietrze wyrwane nagle z ust jego.
Z dwóch arabskich kul, jedna położyła trupem żołnierza odbywającego wartę, druga trafiła w cygaro, którego płonący koniec posłużył prawdopodobnie za cel strzelcowi.
— Do broni!! — krzyknął zrywając się Marceli i rzucił się ku drabinie, prowadzącej z platformy do wnętrza budynku.
— Do bronił! — powtórzyli żołnierze, strzelając całkiem bezpotrzebnie w kierunku zkąd wyszły strzały.
Zapalono pochodnie, przeszukano okolicę, ale wszystko nadaremnie.
— A co! mój drogi, — ozwał się kapitan do Prowansalczyka, — teraz widzisz, że Beduini istnieją i że czasami są daleko bliżej nas, niżbyśmy przypuszczać mogli... Gdyby tak ten łotr był celował do ciebie wprost, a nie jak to było z profilu, miałbyś w tej chwili kulę w pośrodku czaszki i panna Dianna