Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W którą stronę?
— W stronę od Algieru....
Sierżant zrobił sobie z obu dłoni rodzaj lunety i popatrzał we wskazanym kierunku.
— A co! sierżancie, co tam widzicie? — spytał żołnierz.
— Widzę, że kłąb kurzu się posuwa... to jakiś od działek kawaleryi....
Sierżanie, ich tam jest tylko trzech ludzi....
— No, więc i cóż! to oficer z dwoma żołnierzami, ordynans....
— Nie, sierżancie ten co jedzie przodem ma pod sobą białego konia a ubrany jest niebiesko..— Ty... to ztąd widzisz, Pacot?
— Tak jak was widzę, sierżancie.
— No, proszę! to ty możesz się chlubić z takich oczu!
— Tak, sierżancie, to też się niemi szczycę....
— Zawszeć to takim cywilnym lepiej jest, mają przynajmniej szansę, że ich nie napotkają beduini i że wyniosą całą głowę z takiej wyprawy!
— Takie jest też i moje zdanie, skoro wy tak I utrzymujecie, sierżancie....
— Pacot, ty się kształcisz!
— Dziękuję, sierżancie.
— Co to może być, ci trzej jeźdźcy?
— Niezadługo się dowiemy, sierżancie, bo pędzą tak jakby ich konie miały, z przeproszeniem waszem, pod ogonami zarzewie.
W istocie trzej jeźdźcy oznajmieni przez fizylera Pacot zbliżali się szybko.
Wkrótce i oczy sierżanta nawet, które nie mogły iść w zawody z bystrym wzrokiem młodego żołnierza, rozróżniły wyraźnie maść koni i barwy ubioru nowo przybyłych jeźdźców.
Tak jak mówił Pacot, ten co wyprzedzał dwu i innych jechał na białym koniu i miał na sobie niebieskie ubranie, opatrzone metalowemi guzami. Był i to wysoki i piękny młodzieniec.
Towarzysze jego, którzy jechali za nim o jakie i dwadzieścia kroków wydawali się podwładnemi jeśli I nie lokajami jego nawet; nie mieli jednak na sobie liberyi.
Przybywszy pod blokhauz młodzieniec w niebieskiem ubraniu zatrzymał konia i skłoniwszy się uprzejmie sierżantowi, który wiedziony ciekawością zbliżył się ku nadjeżdżającym, zapytał go:
— Czy nie należysz pan do kompanii kapitana Marcelego de Labardès?
— Tak, panie.
— Czy kapitan znajduje się w blokhauzie w tej chwili?
— Tak, panie.
— A może zechciałbyś sierżancie, poprowadzić mnie do niego? — dodał młodzieniec zsiadając z konia, — albo przynajmniej zawiadomić go, że jeden z jego przyjaciół przybywa z Erancyi umyślnie, aby się z nim zobaczyć?...
— Ja sam pana zaprowadzę do kapitana, — odpowiedział sierżant.
I poszedł przodem ku blokhauzowi a przeprowadziwszy gościa przez obszerną izbę, w której ustawioną była broń w kozły i która zastępowała tu kordegardę oraz wspólną salę kompanii, wprowadził go następnie do małego pokoiku niskiego i ciemnego, gdzie Marceli zmęczony bezsenną nocą i upałem spal na obozowem łożu.
Otwierające się drzwi zbudziły młodego oficera.
Przez parę sekund przecierał on sobie oczy, zadając sobie pytanie czy się zbudził, czy nie śni jeszcze; potem zerwał się z okrzykiem szczerej radości:
— Jerzy!! jak to? to ty?... Ty tutaj! Czy ja nie śnię?...
— Nie, mój kochany, nie śnisz ani trochę! to ja, to ja najrzeczywiściej i ja szczęśliwy nad wyraz z tego, że cię widzieć mogę! — odpowiedział Jerzy Herbert ściskając Marcelego w swych objęciach z żywą radością. — Spodziewam się, — dodał po chwili, — że będziesz mi wdzięcznym za moje odwiedziny... boć przybywam z dość daleka po to jedynie tylko...
— A, ty to wiesz dobrze, że jeśli nie wyrażam ci mej radości jakby należało, to dla tego wyłącznie, że zdziwienie i wzruszenie odejmują mi władzę....
— Będziesz miał czas przyjść do siebie, mój drogi chłopcze, bo ja cię nie tak prędko opuszczę....
— Więc rzeczywiście przepędzisz tu czas jakiś ze mną? To coś tak uroczego, że ani śmiem się spodziewać....
— Źle robisz w takim razie.... Ja ci poświęcę bowiem miesiąc cały... a może i więcej, jeśli mnie zechcesz tu zatrzymać....
Marceli w miejsce odpowiedzi uścisnął tylko gorąco dłoń przyjaciela.
— Kiedyż przybyłeś do Algieru? — spytał następnie.
— Wczoraj. Wysiadłem na ląd o dziesiątej wieczorem....
— Jakżeż ty odkrył, że ja tu jestem?
— Udałem się do biura sztabu. Odesłano mnie natychmiast tu do ciebie, radząc mi wszakże, abym zaczekał i udał się dopiero tu pod protekcyą oddziału, który miał być wysłany z Algieru do Sidi-Ferruch dla konwojowania transportu żywności. W innym razie, jak dodawano, beduini najniezawodniej utną mi głowę gdzie w drodze. Na pytanie moje co do czasu, w którym ów konwój w drogę wyruszy, poczęto coś mówić o jakichś pięciu czy sześciu dniach. To mi było za długo! Wołałem narazić się na wielce prawdopodobne niebezpieczeństwo, a zobaczyć cię o jakie kilka dni wcześniej... Tego rana przeto kupi-