Rodzina Połanieckich/Tom II/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Rodzina Połanieckich
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom XXIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

Lecz choroba pani Połanieckiej nie trwała długo i w tydzień później mogli już oboje pojechać do Bigielów, którzy tymczasem przenieśli się na letnie mieszkanie; pogoda bowiem, mimo wczesnej pory, uczyniła się piękna i w mieście zaczęły się prawie upały. Zawiłowski, który był się już oswoił, przyjechał także, wraz z ogromnym latawcem, którego mieli puszczać na współkę z Połanieckim i dziećmi. Bigielowie polubili Zawiłowskiego również, ponieważ był człowiekiem prostym i poza swoją dzikością wesołym, a chwilami nawet dziecinnym. Pani Bigielowa utrzymywała przytem, że ma szczególną głowę, co było o tyle prawdą, że posiadał bliznę na powiece i że wystająca broda nadawała mu wyraz energii, której całkowicie przeczyła górna część twarzy, tak delikatna, że prawie kobieca. Z początku pani Bigielowa doszukiwała się w nim oryginała, ale on zbyt uświadamiał wszystko, a zatem i samego siebie, by mógł być oryginałem. Był tylko nierównym przez nieśmiałość, wielkim entuzyastą i człowiekiem nie bez ukrytej pychy.
Przy obiedzie rozpowiadano mu o Osnowskich, o zamierzonych wieczorach ateńsko-rzymsko-florenckich, o pannie Castelli i o ciekawości, jaką w paniach wzbudził.
Usłyszawszy o tem, rzekł:
— No, to dobrze wiedzieć, to nie pójdę tam za nic w świecie.
— Naprzód pozna się pan z niemi u nas — rzekła Marynia.
A on złożył ręce:
— Pani, ucieknę z przedpokoju!
— Dlaczego? — spytał Połaniecki — trzeba mieć odwagę nietylko swoich przekonań, ale i swoich wierszy.
— A oczywiście — rzekła pani Bigielowa. — Co tu się wstydzić! Powinien pan śmiało ludziom w oczy patrzeć i mówić im: piszę, bo piszę!
— Piszę, bo piszę! — powtórzył rezolutnie Zawiłowski, podnosząc głowę i śmiejąc się.
Lecz Marynia mówiła dalej:
— Pozna się pan z niemi u nas, potem złoży im pan kartę, a następnie pojedziemy kiedy do nich wieczorem.
On zaś rzekł:
— Nie mogę schować głowy w śnieg, bo go niema, ale jednak wynajdę sobie jaką kryjówkę.
— A jeśli pana będę bardzo prosiła?
— To pójdę — odpowiedział po chwili Zawiłowski, czerwieniąc się zlekka.
I spojrzał na nią. Przybladłszy nieco przez dłuższe leżenie w łóżku, twarz jej zdrobniała jeszcze i wyglądała na twarz szesnastoletniej dziewczyny. Zawiłowskiemu wydała się tak cudną, że nie mógł jej niczego odmówić.
Wieczorem Połanieccy mieli go zabrać z powrotem do miasta, ale przedtem Marynia rzekła mu:
— Trzeba teraz używać z panem przemocy, bo pan nie widział Linety Castelli, a jak ją pan zobaczy, to się pan zakocha.
— Ja, pani!? — zawołał Zawiłowski, przyłożywszy dłoń do piersi. — Ja, w pannie Castelli?
I tyle było szczerości w jego pytaniu, że znów zmieszał się; ale tym razem zmieszała się również nieco i pani Połaniecka.
Tymczasem Połaniecki skończył z Bigielem rozmowę o niebezpieczeństwach lokaty kapitału w ziemi i pojechali. Marynia przypomniała sobie, jak niegdyś wracali tak z ojcem, panią Emilią, Litką i Połanieckim od Bigielów, w taką samą miesięczną noc. Jak wówczas ten „pan Stanisław“ kochał się w niej i jaki był nieszczęśliwy; jaka ona była dla niego surowa — i serce poczęło jej bić litością dla tego „pana Stanisława,“ który wówczas tyle wycierpiał. Chciało się jej teraz przytulić do niego i przeprosić za owe dawne złe chwile — i gdyby nie obecność Zawiłowskiego, byłaby to uczyniła.
Lecz ów dawny pan Stanisław siedział sobie teraz spokojny i pewny siebie koło niej, i palił cygaro. Przecie ona była jego, przecie ją wziął i miał, więc wszystko się skończyło.
— O czem ty tak rozmyślasz, Stachu? — spytała.
— O interesach, o których mówiliśmy z Bigielem.
I otrząsnąwszy popiół z cygara, włożył je do ust i pociągnął, tak, że czerwone światełko rozświeciło mu wąsy i część twarzy.
A Zawiłowski, patrząc na twarz Maryni, pomyślał w swojej młodej duszy, że gdyby ona była jego żoną, toby nie palił teraz cygara, ani nie rozmyślał o interesach, o których się mówi z Bigielem, ale chyba klęczałby przed nią i adorował ją na kolanach.
I zwolna, pod wpływem nocy i tej słodkiej twarzy kobiecej, którą uwielbiał, poczęła go ogarniać egzaltacya. Po niejakiej chwili jął deklamować, z początku cicho, jakby sam do siebie, a potem coraz głośniej, swój wiersz, pod tytułem „Śniegi w górach.“ Była w tym wierszu jakby ogromna tęsknota za czemś niedostępnem i niepokalanem. Zawiłowski sam nie wiedział, kiedy znaleźli się w mieście i kiedy latarnie poczęły migać po obu stronach ulicy.
— Więc pojutrze, na „five o’clock?“
— Tak jest — odpowiedział, całując ją w rękę.
Pani Połaniecka była trochę rozmarzona pod wpływem przejażdżki, nocy, a może i wiersza. Lecz od czasu pobytu w Rzymie, oboje z mężem odmawiali razem pacierz wieczorny. I po tym pacierzu ogarnęła ją nagle wielka tkliwość, jakby przypływ uczucia, pokrytego przez chwilę innemi wrażeniami. Zbliżywszy się, objęła ramionami szyję Połanieckiego i poczęła szeptać:
— Mój Stachu! tak nam jednak ze sobą dobrze? Prawda?
On zaś przyciągnął ją do siebie i odpowiedział z pewną niedbałą chełpliwością:
— A czy ja się skarżę?
I ani w głowie mu nie postało, że w pytaniu jej był jakby odcień żalu i zwątpienia, którego nie chciała do duszy dopuścić — i że pragnęła, by ją uspokoił i upewnił.
Nazajutrz Zawiłowski oddał w biurze Połanieckiemu wycinek z jakiejś gazety ze „Śniegami w górach.“ Połaniecki przeczytał go przy obiedzie, ale przy brzęku widelców wiersz wydał się mniej piękny, niż wśród ciszy nocnej, przy świetle księżyca.
— Zawiłowski mówił — rzekł Połaniecki — że wkrótce wyjdzie tom, ale obiecał, że przedtem pozbiera wszystko, co było w różnych pismach, i przyniesie ci.
Marynia zaś odrzekła:
— Nie; trzeba, żeby to zachował dla Linety.
— Ach! jutro się mają spotkać po raz pierwszy. Chcecie koniecznie urządzić epokę w życiu Zawiłowskiego?
— Chcemy — odpowiedziała z pewną stanowczością Marynia. — Aneta z początku mnie zdziwiła — ale dlaczegóżby nie!
Jakoż spotkanie nastąpiło nazajutrz. Państwo Osnowscy, pani Broniczowa i panna Castelli przyjechali nader punktualnie o piątej, ale Zawiłowski przyszedł jeszcze wcześniej, by uniknąć wchodzenia do salonu przy całem towarzystwie. A i tak był nietylko nastraszony, ale niezgrabniejszy niż zwykle i nigdy własne nogi nie wydawały mu się tak długie. Była jednak pewna dystynkcya nawet w jego niezgrabności i pani Osnowska umiała się na tem poznać. Rozpoczęły się pierwsze sceny komedyi ludzkiej, w których te panie, jako osoby dobrze wychowane, wystrzegając się wszelkiej natarczywości w przypatrywaniu się Zawiłowskiemu, nie czyniły jednak nic innego; on zaś, udając, że tego nie widzi, nie myślał jednak o niczem innem, tylko, że mu się przypatrują i że go sądzą. Sprawiało mu to wielki przymus, który starał się pokryć przez sztuczną swobodę, miał bowiem tyle miłości własnej, że mu chodziło o to, by sąd wypadł dobrze. Ale panie te były tak z góry nastrojone, że sąd nie mógł wypaść źle, i gdyby nawet Zawiłowski okazał się głupim i płaskim, byłoby to wzięte za mądrość i poetyczną oryginalność. Najobojętniej zachowywała się panna Lineta, którą poniekąd dziwiło, że w tej chwili nie ona jest słońcem, a Zawiłowski księżycem, lecz że dzieje się odwrotnie. Pierwsze wrażenie, jakie na nią uczyniła twarz Zawiłowskiego, było: „Co za porównanie z tym głupcem Kopowskim!“ I nieporównana, cudna twarz tego „głupca“ — stanęła jej jak żywa przed oczyma, skutkiem czego powieki jej stały się jeszcze cięższe, a wyraz twarzy przypominał jeszcze bardziej niż zwykle Sfinxa... z porcelany. Drażniło ją to jednak, że Zawiłowski nie zwraca żadnej niemal uwagi ani na jej postać Junony, ani na „coś tajemniczego i poetycznego,“ co, jak utrzymywała pani Broniczowa, przykuwało od pierwszego rzutu oka. Zwolna też zaczęła na niego spoglądać i, mając, obok poetycznego usposobienia, rozwinięty silnie zmysł światowej obserwacyi, zauważyła, że wprawdzie on ma dużo wyrazu, ale że surdut na nim źle leży i że musi się ubierać u byle krawca, a szpilka w jego krawacie jest wprost „mauvais genre.“ On tymczasem, rzucając niekiedy spojrzenia na Marynię, jako na jedyną blizką i przyjazną duszę, rozmawiał z panią Osnowską, która, uważając za najwyższy takt nie mówić za pierwszym razem o poezyi, a dowiedziawszy się, iż Zawiłowski pierwsze lata dzieciństwa spędził na wsi, poczęła szczebiotać o swoim pociągu do życia wiejskiego. Mąż jej wolał zawsze miasto, mając w mieście swoje przyjemności i przyjaciół, ale co do niej!... „Och, ja jestem szczera i przyznam się od razu, że nie cierpię folwarku, gospodarstwa i rachunków, za które nieraz byłam łajaną... Przytem, trochę ze mnie próżniak, więc lubiłabym taką robotę, przy której można próżnować: zaraz! co to jabym lubiła?“
Tu rozłożyła swe wydłużone paluszki, żeby na nich łatwiej wyliczyć zajęcia, któreby jej przypadły do smaku:
— Naprzód, lubiłabym paść gęsi!
Zawiłowski roześmiał się; wydała mu się naturalną, a przytem zabawił go obraz pani Osnowskiej pasącej gęsi.
Jej fiołkowe oczy poczęły się także śmiać i wpadła w ton swobodnej i wesołej dziewczynki, która mówi o wszystkiem, co jej przez głowę przejdzie.
— A panby lubił? — spytała nagle Zawiłowskiego.
On zaś odpowiedział:
— Pasyami!
— A widzi pan!... Co to jeszcze? Aha! lubiłabym być rybakiem. Rano na wodzie muszą się zorze odbijać ślicznie... Przytem mokre sieci przed chatą, z błonkami wody w oczkach, to takie ładne... Chciałabym być przynajmniej, jeśli nie rybakiem, to czaplą i medytować na jednej nodze nad wodą, albo czajką nad łąkami. Ale nie! czajka to jakiś smutny ptak! — prawda? — jakby w żałobie!
Tu zwróciła się do panny Castelli:
— A ty, Linetko, czem chciałabyś być na wsi?
Panna Castelli podniosła powieki i po chwili rzekła:
— Pajęczyną.
Wyobraźnia Zawiłowskiego, jako poety, poruszyła się tą odpowiedzią. Nagle stanęły mu przed oczyma wielkie płowe przestrzenie rżysk i srebrne nitki, pławiące się w spokojnym błękicie i w słońcu.
— A jaki to ładny obraz! — rzekł.
I spojrzał uważniej na pannę Linetę, a ona uśmiechnęła się, jakby z podziękowaniem za to, że odczuł piękność obrazu.
Lecz w tej chwili nadeszli Bigielowie. Zawiłowskiego zaś wzięła w obroty pani Broniczowa i zastawiła go krzesłem tak, że się nie mógł poruszyć. Łatwo było odgadnąć, co stanowiło przedmiot ich rozmowy. Zawiłowski bowiem podnosił od czasu do czasu oczy na pannę Castelli, jakby chcąc sprawdzić, czy wygląda na to, co o niej słyszy. Wreszcie, jakkolwiek rozmowa prowadzona była przyciszonym głosem, obecni usłyszeli wkrótce słowa, jakby przecedzone przez kawałek cukru:
— Czy pan wie, że ją Napoleon... to jest, chciałam powiedzieć: Wiktor Hugo... błogosławił...
Wogóle Zawiłowski nasłuchał się tyle rzeczy niezwykłych, że mógł z pewną ciekawością przypatrywać się pannie Castelli. Była ona, według tych opowiadań, najdziwniejszem w świecie dzieckiem, zawsze bardzo łagodnem, ale nieobliczalnem. Mając lat dziesięć, była bardzo chora. Kazano jej oddychać morskiem powietrzem i te panie mieszkały długo na Stromboli...
— Dziecko patrzyło na wulkan, na morze i klaskało w rączęta, powtarzając: „ładnie! ładnie!“ Zajechałyśmy tam przypadkiem, błąkając się w najętym jachcie bez celu; trudno było zostać dłużej, bo to pusta wysepka i nie było gdzie mieszkać, i nie bardzo co jeść, ale ona za nic nie chciała wyjeżdżać, jakby w przeczuciu, że tam przyjdzie do zdrowia. Jakoż w miesiąc, a jeśli nie w miesiąc, to we dwa, poczęła do siebie przychodzić, i niech pan patrzy, że wyrosła mi, jak trzcina!
Rzeczywiście panna Castelli, lubo kształtna i nie rażąca wzrostem, wyższą była nieco nawet od pani Osnowskiej. Zawiłowski patrzył na nią ze wzrastającem zajęciem. Przed rozejściem się gości, wypuszczony wreszcie z niewoli, zbliżył się do niej i rzekł:
— Nie widziałem nigdy wulkanu i nie mam pojęcia, jakie to może sprawiać wrażenie.
— Ja znam tylko Wezuwiusz — odpowiedziała — ale jakeśmy go widziały, nie było wybuchu.
— A Stromboli?
— Nie znam.
— Tom się tylko przesłyszał, bo — ciotka pani...
— Tak — odpowiedziała panna Castelli — nie pamiętam! Byłam widocznie zbyt mała.
I na twarzy jej odbiła się przykrość i zmieszanie.
Pani Osnowska, nie wychodząc do końca z roli czarującej terkotki, zaprosiła przed wyjazdem Zawiłowskiego do siebie, „któregokolwiek wieczora, bez ceremonii i bez fraka, bo taką wiosnę można uważać za lato, a w lecie najprzyjemniejsza swoboda.“ Oświadczyła przytem, iż rozumie, że ludzie tacy, jak on, nie lubią nowych znajomości, ale jest na to prosty sposób, a mianowicie: uważać ich za starą. Najczęściej siedzą sami: Linetka coś czyta, albo mówi, co jej przez głowę przechodzi, a jej takie różne rzeczy przez głowę przechodzą, że warto je słyszeć, zwłaszcza komuś, kto jest w stanie lepiej je odczuć i zrozumieć, niż kto inny.
Panna Castelli uścisnęła na pożegnanie dość silnie jego rękę, jakby potwierdzając, że mogą i powinni się zrozumieć. Zawiłowski, nieprzywykły do ludzi, był trochę odurzony: słowami, szelestem sukien, oczyma i zapachem irysowym, który te panie zostawiły po sobie. Czuł przytem trochę zmęczenia, bo w tej rozmowie, jakkolwiek swobodnej i pozornie pełnej prostoty, brakło takiego spokoju, jaki był zawsze w słowach pani Połanieckiej i pani Bigielowej; Zawiłowskiemu zostało poniekąd wrażenie bezładnego snu.
Bigielowie mieli zostać na obiedzie, więc Połaniecki zatrzymał i Zawiłowskiego. Tymczasem poczęli mówić o tych paniach.
— Cóż panna Castelli? — spytała Marynia.
— Obie mają dużo wyobraźni — odpowiedział po chwili zastanowienia Zawiłowski. — Czy pani zauważyła, jak im łatwo mówić obrazami?
— Ale prawda, jaka Lineta interesująca panna?
Połaniecki, na którym panna Castelli nie czyniła wielkiego wrażenia, a który był głodny i pilno mu było do obiadu, odezwał się z pewną niecierpliwością:
— Co wy tam upatrujecie! Interesująca, dopóki nie spowszednieje.
Pani Połaniecka zaś odrzekła:
— Nie! Lineta nie spowszednieje... Powszednieją tylko takie zwyczajne, proste istoty, które nie umieją nic innego, tylko kochać.
Zawiłowskiemu, który spojrzał na nią w tej chwili, wydało się, iż dostrzegł w niej odcień smutku. Była może przytem jeszcze osłabiona, bo twarz jej miała tony po prostu liliowe.
— Pani się zmęczyła? — spytał.
— Trochę — odpowiedziała, uśmiechając się.
Jego zaś młode, wrażliwe serce zabiło dla niej wielkiem współczuciem. „To jest naprawdę lilia“ — pomyślał — i, w porównaniu z jej słodkim urokiem, pani Osnowska przedstawiła mu się jak krzykliwa sójka, a panna Castelli, jak martwa głowa posągu. Poprzednio, po każdem widzeniu pani Połanieckiej, marzył, bywało, o takiej kobiecie, jak ona; tego wieczora począł marzyć nie o takiej jak ona, ale o niej samej. A ponieważ uświadamiał szybko wszystko, co się w nim działo, więc spostrzegł, że ona zaczyna mu być kwiatem nietylko „polnym“, ale i kochanym.
Połaniecki zaś, spotkawszy go na drugi dzień w biurze, pytał:
— Cóż, śpiąca królewna? Śniła się panu? co?
— Nie! — odpowiedział Zawiłowski, czerwieniąc się.
Połaniecki, spostrzegłszy jego rumieniec, począł się śmiać i rzekł:
— Ha! trudno! każdy musi przez to przejść: przeszedłem i ja!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.