Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziecko patrzyło na wulkan, na morze i klaskało w rączęta, powtarzając: „ładnie! ładnie!“ Zajechałyśmy tam przypadkiem, błąkając się w najętym jachcie bez celu; trudno było zostać dłużej, bo to pusta wysepka i nie było gdzie mieszkać, i nie bardzo co jeść, ale ona za nic nie chciała wyjeżdżać, jakby w przeczuciu, że tam przyjdzie do zdrowia. Jakoż w miesiąc, a jeśli nie w miesiąc, to we dwa, poczęła do siebie przychodzić, i niech pan patrzy, że wyrosła mi, jak trzcina!
Rzeczywiście panna Castelli, lubo kształtna i nie rażąca wzrostem, wyższą była nieco nawet od pani Osnowskiej. Zawiłowski patrzył na nią ze wzrastającem zajęciem. Przed rozejściem się gości, wypuszczony wreszcie z niewoli, zbliżył się do niej i rzekł:
— Nie widziałem nigdy wulkanu i nie mam pojęcia, jakie to może sprawiać wrażenie.
— Ja znam tylko Wezuwiusz — odpowiedziała — ale jakeśmy go widziały, nie było wybuchu.
— A Stromboli?
— Nie znam.
— Tom się tylko przesłyszał, bo — ciotka pani...
— Tak — odpowiedziała panna Castelli — nie pamiętam! Byłam widocznie zbyt mała.
I na twarzy jej odbiła się przykrość i zmieszanie.
Pani Osnowska, nie wychodząc do końca z roli czarującej terkotki, zaprosiła przed wyjazdem Zawiłowskiego do siebie, „któregokolwiek wieczora, bez ceremonii i bez fraka, bo taką wiosnę można uważać za lato, a w lecie najprzyjemniejsza swoboda.“ Oświadczyła przytem, iż rozumie, że ludzie tacy, jak on, nie lubią no-