Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A Zawiłowski, patrząc na twarz Maryni, pomyślał w swojej młodej duszy, że gdyby ona była jego żoną, toby nie palił teraz cygara, ani nie rozmyślał o interesach, o których się mówi z Bigielem, ale chyba klęczałby przed nią i adorował ją na kolanach.
I zwolna, pod wpływem nocy i tej słodkiej twarzy kobiecej, którą uwielbiał, poczęła go ogarniać egzaltacya. Po niejakiej chwili jął deklamować, z początku cicho, jakby sam do siebie, a potem coraz głośniej, swój wiersz, pod tytułem „Śniegi w górach.“ Była w tym wierszu jakby ogromna tęsknota za czemś niedostępnem i niepokalanem. Zawiłowski sam nie wiedział, kiedy znaleźli się w mieście i kiedy latarnie poczęły migać po obu stronach ulicy.
— Więc pojutrze, na „five o’clock?“
— Tak jest — odpowiedział, całując ją w rękę.
Pani Połaniecka była trochę rozmarzona pod wpływem przejażdżki, nocy, a może i wiersza. Lecz od czasu pobytu w Rzymie, oboje z mężem odmawiali razem pacierz wieczorny. I po tym pacierzu ogarnęła ją nagle wielka tkliwość, jakby przypływ uczucia, pokrytego przez chwilę innemi wrażeniami. Zbliżywszy się, objęła ramionami szyję Połanieckiego i poczęła szeptać:
— Mój Stachu! tak nam jednak ze sobą dobrze? Prawda?
On zaś przyciągnął ją do siebie i odpowiedział z pewną niedbałą chełpliwością:
— A czy ja się skarżę?
I ani w głowie mu nie postało, że w pytaniu jej był jakby odcień żalu i zwątpienia, którego nie chciała