Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! Lineta nie spowszednieje... Powszednieją tylko takie zwyczajne, proste istoty, które nie umieją nic innego, tylko kochać.
Zawiłowskiemu, który spojrzał na nią w tej chwili, wydało się, iż dostrzegł w niej odcień smutku. Była może przytem jeszcze osłabiona, bo twarz jej miała tony po prostu liliowe.
— Pani się zmęczyła? — spytał.
— Trochę — odpowiedziała, uśmiechając się.
Jego zaś młode, wrażliwe serce zabiło dla niej wielkiem współczuciem. „To jest naprawdę lilia“ — pomyślał — i, w porównaniu z jej słodkim urokiem, pani Osnowska przedstawiła mu się jak krzykliwa sójka, a panna Castelli, jak martwa głowa posągu. Poprzednio, po każdem widzeniu pani Połanieckiej, marzył, bywało, o takiej kobiecie, jak ona; tego wieczora począł marzyć nie o takiej jak ona, ale o niej samej. A ponieważ uświadamiał szybko wszystko, co się w nim działo, więc spostrzegł, że ona zaczyna mu być kwiatem nietylko „polnym“, ale i kochanym.
Połaniecki zaś, spotkawszy go na drugi dzień w biurze, pytał:
— Cóż, śpiąca królewna? Śniła się panu? co?
— Nie! — odpowiedział Zawiłowski, czerwieniąc się.
Połaniecki, spostrzegłszy jego rumieniec, począł się śmiać i rzekł:
— Ha! trudno! każdy musi przez to przejść: przeszedłem i ja!