Rodzina Połanieckich/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Rodzina Połanieckich
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom XXIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Kresowski spóźnił się nazajutrz blizko o godzinę. Był to, według znanego u nas określenia, jeden z administratorów świeżego powietrza w mieście, to jest jeden z ludzi nie robiących nic. Miał dość znane nazwisko i stracił dość znaczny majątek. Na tych dwóch podstawach stał, żył, bywał wszędzie i uznawany był powszechnie za porządnego człowieka. Jak powyższe tytuły mogą na to wszystko wystarczyć, to jest tajemnica wielkich miast, dość, że nietylko stanowisko Kresowskiego było uznane i zapewnione, ale uważano go nadto za człowieka, do którego w delikatnych sprawach można się bezpiecznie udać. W sądach honorowych używano go za arbitra, w pojedynkach na świadka. Wysokie sfery finansowe zapraszały go rade na obiady, śluby, chrzciny i tym podobne uroczystości, albowiem miał patrycyuszowską łysinę i bardzo polską fizyognomię, doskonale więc stół ubierał.
Był to człowiek w gruncie rzeczy ogromnie rozczarowany do ludzi, trochę suchotnik i bardzo zgryźliwy; posiadał jednak pewną dozę humoru, która pozwalała mu widzieć śmieszne strony rzeczy zwłaszcza bardzo drobnych, w czem przypominał nieco Bukackiego — i drwić z własnej zgryźliwości. Pozwalał także żartować z niej innym, ale pod miarę. Gdy ją przebrano, wyprostowywał się nagle i przyciskał ludzi aż nadto, wskutek czego uważano go za niebezpiecznego. Opowiadano o nim, że w kilku wypadkach znalazł odwagę tam, gdzieby wielu jej brakło i że wogóle umiał „wysoko nos nosić“. Nie szanował nikogo i niczego, prócz swojej, istotnie bardzo szlachetnej fizyognomii, nie szanował zwłaszcza czasu, albowiem spóźniał się zawsze i wszędzie.
Wszedłszy obecnie do Połanieckiego, począł też zaraz po przywitaniu tłómaczyć swoje opóźnienie.
— Czy pan nie zauważył — rzekł — że jeśli się człowiekowi bardzo śpieszy i bardzo na pośpiechu zależy, wówczas najniezbędniejsze do wyjścia rzeczy giną umyślnie, jakby w wodę wpadły. Służący szuka kapelusza — niema kapelusza, szuka kaloszy — niema kaloszy; szuka się portmonetki, niema portmonetki. O zakład, zawsze!
— Bywa tak — rzekł Połaniecki.
— Ja nawet wynalazłem na to sposób. Gdy mi coś tak jak w wodę wpadnie, siadam, uśmiecham się i mówię głośno: „Pasyami lubię tak coś zgubić; człowiek szuka, ożywia się, rusza, zapełnia czas — to niezmiernie zdrowe i przyjemne“. I co pan powiesz? Wtedy od razu znajduje się to, co zginęło.
— Możnaby wziąć patent na taki wynalazek — odpowiedział Połaniecki. — Ale mówmy o sprawie Maszki.
— Mamy iść do radcy Jamisza. Maszko przysłał mi cyrograf, który napisał dla Gątowskiego. Nie chce ani słowa zmienić — ale to niemożliwe, zbyt ostre — to nie może być przyjęte... Rozumiem, że czeka nas pojedynek, nic więcej — innego wyjścia nie widzę.
— Gątowski zdał się ze wszystkiem na pana Jamisza i zrobi wszystko, co mu pan Jamisz każe, a pan Jamisz jest, naprzód, także oburzony na Gątowskiego, a powtóre człowiek chory, łagodny, spokojny, tak, że kto wie, czy nawet takich warunków nie przyjmie.
— Pan Jamisz jest safanduła — odparł Kresowski — ale chodźmy, bo późno.
I wyszli. Po chwili sanki zatrzymały się przed Saskim hotelem. Pan Jamisz czekał na nich, ale przyjął ich w szlafroku, był bowiem istotnie niezdrów. Kresowski, patrząc na jego twarz inteligentną, ale pognębioną i nalaną, pomyślał:
— Ten istotnie gotów się zgodzić na wszystko.
— Siadajcież panowie — rzekł pan Jamisz. — Przyjechałem dopiero od trzech dni — i choć nie czuję się dobrze, rad jestem, bo może się uda awanturę załagodzić. Wierzcie mi, że pierwszy natarłem uszu mojemu paliwodzie.
Tu począł ramionami ruszać, a następnie, zwróciwszy się do Połanieckiego, spytał:
— Co tam u Pławickich? Nie byłem dotąd u nich, a tęskno mi do mojej złotej Maryni...
— Panna Marya zdrowa — odrzekł Połaniecki.
— A staruszek?...
— Umarła przed kilku dniami daleka jego krewna, bardzo bogata, więc liczy na spadek. Wczoraj mi to mówił, ale ja słyszałem, że cały majątek zapisała na dobroczynność... Testament dziś, albo jutro będzie otwarty...
— Bógby ją natchnął, żeby Maryni co zapisała. Ale przystąpmy do sprawy. Moi panowie, nie potrzebuję wam mówić, że naszym obowiązkiem jest skończyć ją, o ile można, zgodnie.
Kresowski skłonił się. Nudziły go podobne wstępy, które już słyszał Bóg wie ile razy w życiu, więc przerwał:
— Jesteśmy tym obowiązkiem głęboko przejęci...
— Tak się też spodziewałem — odrzekł dobrodusznie pan Jamisz. — Ja sam przyznaję, że pan Gątowski nie miał najmniejszego prawa postąpić, jak postąpił; uznaję nawet za słuszne, żeby był za to ukarany, więc skłonię go do wszelkich, nawet bardzo znacznych ustępstw, mogących zapewnić panu Maszce należytą satysfakcyę.
Kresowski wydobył z kieszeni złożony arkusik listowego papieru i podał go z uśmiechem panu Jamiszowi, mówiąc:
— Pan Maszko nie wymaga też niczego więcej, jak żeby pan Gątowski naprzód odczytał ten mały dokumencik wobec swoich i jego świadków, oraz wobec dependentów, obecnych przy awanturze, a następnie, by podpisał pod nim swoje szanowne nazwisko.
Pan Jamisz, znalazłszy między papierami okulary, nałożył je na nos i począł czytać. Lecz w miarę, jak czytał, twarz jego zaczerwieniła się, następnie pobladła, następnie zaczął sapać, następnie i Połaniecki i Kresowski prawie oczom nie chcieli wierzyć, że to jest ten sam pan Jamisz, który przed chwilą gotów był do wszelkich ustępstw.
— Moi panowie — rzekł przerywanym głosem — pan Gątowski postąpił jak paliwoda, narwaniec, ale pan Gątowski jest... szlachcic, i oto, co w jego imieniu odpowiadam panu Maszce.
To rzekłszy, przedarł arkusik na cztery części i rzucił go na ziemię.
Rzecz nie była przewidziana. Kresowski począł się namyślać, czy pan Jamisz postępkiem swym nie ubliżył jego godności, jako świadka — i twarz poczęła mu w jednej chwili lodowacieć i ściągać się, jak u złego psa; ale Połanieckiemu, który pana Jamisza lubił, podobało się to jego oburzenie.
— Panie radco — rzekł dobitnie — pan Maszko jest pokrzywdzony w tak niebywały sposób, że nie może mniej wymagać, ale i ja, i pan Kresowski, przewidywaliśmy pańską odpowiedź, i zwiększa ona tylko szacunek, jaki dla pana mamy.
Radca Jamisz usiadł — i będąc nieco astmatykiem, oddychał czas jakiś ciężko; poczem uspokoił się i rzekł:
— Mógłbym panom zaofiarować przeproszenie ze strony pana Gątowskiego, ale całkiem w innych wyrazach; widzę jednak, że tracilibyśmy tylko czas, więc mówmy po prostu o zadośćuczynieniu z bronią w ręku. Za chwilę przyjdzie tu pan Wilkowski, drugi świadek Gątowskiego, i jeśli możecie poczekać, to ułożymy zaraz warunki.
— To się nazywa iść prosto do celu — rzekł Kresowski, całkiem pogodzony z panem Jamiszem.
— Ale się idzie z konieczności i ze smutnej konieczności — odpowiedział pan Jamisz.
Połaniecki spojrzał na zegarek.
— Ja muszę o jedenastej być w biurze — rzekł — ale jeśli pan radca pozwoli, wpadnę tu koło pierwszej, dla przejrzenia i podpisania warunków.
— Dobrze. Z góry pana uprzedzam, że rozumiem, iż warunki nie mogą być ułożone tak, by budziły śmiech ludzki, ale liczę też na to, że i pan Kresowski i pan, panie Połaniecki, nie zechcecie ich posuwać do ostateczności.
— Nie; możesz pan być pewny, że nie myślę być nadto zapalczywy kosztem cudzej skóry.
To rzekłszy, Połaniecki wyszedł i udał się do biura, gdzie istotnie czekało go kilka spraw dość ważnych, o których pod niebytność Bigiela musiał stanowić własną głową. W południe podpisał warunki, które były poważne, ale nie nadto ostre, następnie udał się na obiad, spodziewał się bowiem zastać w restauracyi Maszkę.
Maszko jednak widocznie musiał być u pań Krasławskich, natomiast pierwszą osobą, jaką Połaniecki ujrzał, był pan Pławicki, przybrany jak zwykle starannie, ogolony, opięty, wyświeżony, ale posępny, jak noc.
— Co tu szanowny wujaszek porabia? — spytał Połaniecki.
— Jak mam jakie zmartwienie, nie jadam zwykle w domu, by nie zasmucać Maryni — odparł pan Pławicki. — Idę gdziekolwiek i ot — skrzydełko kapłona, łyżeczka kompotu — to wszystko, czego mi potrzeba. Siadaj, jeśli nie znajdziesz weselszego towarzystwa.
— Co się stało? — pytał Połaniecki.
— Giną stare tradycye — to się stało!
— Ba! to nie osobiste wujaszka nieszczęście.
Pan Pławicki spojrzał na niego zarazem ponuro i uroczyście i rzekł:
— Dziś było otwarcie testamentu.
— No i co?
— I co? I gadają teraz po Warszawie: „Pamiętała o najdalszych krewnych!“ Ładnie pamiętała! Marynia ma zapis — tak? — a wiesz jaki? Czterysta rubli dożywotnie. I to milionerka!! Pannie służącej się taki legat zostawia — nie krewnej.
— A wujaszek?
— A ja nic. Rządcy zapisała piętnaście tysięcy rubli, a o mnie ani dudu.
— Cóż robić?
— Giną stare tradycye! Ilużto ludzi dawniej dochodziło przez testamenta do majątków, a dlaczego? Bo istniała miłość i solidarność w rodzinach.
— I dziś jeszcze znam takich, którym tysiące spadły na głowę z zapisów.
— Tak. Są tacy, są! Jest takich pełno, ale ja do nich nie należę.
Pan Pławicki wsparł głowę na ręku i z ust jego wyszło coś w rodzaju monologu:
— Że też zawsze i wszędzie gdzieś, komuś, ktoś, coś...
Tu westchnął i po chwili dodał:
— A mnie nigdy i nigdzie, nikt, nic...
A Połanieckiemu przyszła nagle równie okrutna jak pusta myśl do głowy, by rozweselić pana Pławickiego, więc rzekł:
— E, ona umarła w Rzymie, a tutejszy testament dawniej pisany, przedtem zaś także istniał, jak słyszałem, całkiem inny. Kto wie, czy z Rzymu nie nadejdzie jaki kodycylek i czy się wujaszek nie obudzi którego dnia milionerem.
— Nie przyjdzie! — odpowiedział pan Pławicki.
Lecz słowa Połanieckiego poruszyły go; począł na niego spoglądać, począł się kręcić, jakby krzesło, na którem siedział, było łożem madejowem — wreszcie rzekł:
— I ty uważasz, że to jest możliwe?
A Połaniecki odrzekł z prawdziwie szelmowską powagą:
— Nie widzę w tem nic niepodobnego.
— Gdyby wola Opatrzności...
— I to być może.
Pan Pławicki spojrzał po sali: byli sami; nagle odsunął krzesło i rzekł, wskazując na kamizelkę:
— Chłopcze! chodź tu...
Połaniecki pochylił głowę, którą pan Pławicki dwukrotnie ucałował, mówiąc przytem ze wzruszeniem:
— Dodałeś mi otuchy, pokrzepiłeś mnie... Niech będzie, jak Bóg chce, ale pokrzepiłeś mnie. Przyznam ci się teraz, żem do niej pisał. Nic, tylko żeby się przypomnieć, że żyjemy. Pytałem, kiedy się kończy termin dzierżawy jednego folwarku. Nie miałem, rozumiesz, zamiaru brać tej dzierżawy, ale pozór był dobry... Niech ci Bóg zapłaci za to, żeś mnie pokrzepił... Ten testament mógł być zrobiony przed moim listem, potem pojechała do Rzymu, po drodze musiała myśleć o moim liście, a więc i o nas — i — powiadasz że to być może? — niech ci Bóg zapłaci.
Po chwili twarz jego rozjaśniła się zupełnie; nagle położył dłoń na kolanie Połanieckiego i, klasnąwszy językiem, zawołał:
— Wiesz co, chłopcze? Może w szczęśliwą godzinę powiedziałeś! A żebyśmy tak wypili buteleczkę Mouton-Rotschild, na rachunek tego kodycylku — co?
— Dalibóg, nie mogę — rzekł Połaniecki, który poczynał się trochę wstydzić swego konceptu — nie mogę i nie będę.
— Musisz.
— Pod słowem, nie mogę. Mam pełno roboty i nie będę sobie czupryny zaprószał za nic w świecie.
— Kozieł uparty — czysty kozieł! To ja sam wypiję pół na szczęśliwą godzinę.
I kazał podać, poczem spytał:
— Co ty masz takiego do roboty?
— Rozmaite rzeczy. Zaraz po obiedzie muszę być u profesora Waskowskiego.
— Co to za figura ten Waskowski?
— A prawda — rzekł Połaniecki — na tego także spadł po bracie, który był górnikiem, majątek, i to znaczny. Ale on wszystko biednym rozdaje.
— Biednym rozdaje, a chodzi do porządnej restauracyi — lubię takich filantropów! Ja, gdybym miał co biednym rozdawać, to sobie wszystkiegobym odmawiał.
— On długo chorował i doktor kazał mu zdrowo jadać. Ale on i tu jada tylko to, co tanio kosztuje. Mieszka w ciupie i hoduje ptaki, a obok ma dwa wielkie pokoje — i wie wuj, kto w nich nocuje? — oto dzieci, które zbiera po ulicach.
— Mnie się też od razu zdawało, że on ma coś tu!...
Tu pan Pławicki począł się stukać palcem w czoło.
Waskowskiego Połaniecki nie zastał, więc po widzeniu się poprzedniem z Maszką, koło piątej po południu wpadł do Maryni, bo jednak sumienie go gryzło z powodu bzdurstw, których nagadał Pławickiemu. „Stary — mówił sobie — będzie spijał wysokie wina na rachunek tego kodycylu, a oni podług mnie i tak nad stan żyją. Nie trzeba, żeby żart trwał zbyt długo“.
Marynię zastał w kapeluszu. Miała iść do Bigielów, ale zatrzymała go, on zaś, ponieważ i tak nie przyszedł na długo, więc został.
— Winszuję pani spadku — rzekł.
— I ja rada jestem — odpowiedziała — bo to coś pewnego, a w naszem położeniu, to ważna rzecz. Zresztą chciałabym być jak najbogatsza.
— Dlaczego?
— A pamięta pan, co pan raz mówił, że chciałby mieć tyle, żeby założyć fabrykę i nie prowadzić domu handlowego. Ja to zapamiętałam, a że każdy ma jakieś swoje pragnienia, więc i ja chciałabym mieć dużo, dużo pieniędzy.
Tu, myśląc, że może powiedziała zbyt wiele i zbyt wyraźnie, poczęła rozprostowywać fałdy sukni, bo to pozwalało schylić jej głowę.
— Ja przychodzę jeszcze, żeby panią przeprosić — rzekł Połaniecki. — Dziś przy obiedzie nagadałem głupstw panu Pławickiemu, że panna Płoszowska może zmieniła testament i zapisała mu cały majątek. Nad moje spodziewanie wziął to poważnie. Nie chciałbym, żeby się łudził, i jeśli pani pozwoli, to zaraz pójdę do jego pokoju, by jakoś mu to wytłómaczyć.
A Marynia poczęła się śmiać.
— Ja już to tłómaczyłam — i wyłajał mnie, i to bardzo! Widzi pan, co pan nabroił. Naprawdę, ma pan za co przepraszać.
— Więc przepraszam.
I chwyciwszy jej rękę, począł ją okrywać pocałunkami, a ona zostawiła mu ją zupełnie, powtarzając niby żartobliwie, ale ze wzruszeniem:
— A niedobry pan Stach, niedobry pan Stach!
Połaniecki dnia tego czuł na ustach, aż do chwili snu, ciepło ręki Maryni i nie myślał ani o Maszce, ani o Gątowskim, powtarzał sobie natomiast z wielką uporczywością:
— Czas to rozstrzygnąć...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.