Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale jeśli pan radca pozwoli, wpadnę tu koło pierwszej, dla przejrzenia i podpisania warunków.
— Dobrze. Z góry pana uprzedzam, że rozumiem, iż warunki nie mogą być ułożone tak, by budziły śmiech ludzki, ale liczę też na to, że i pan Kresowski i pan, panie Połaniecki, nie zechcecie ich posuwać do ostateczności.
— Nie; możesz pan być pewny, że nie myślę być nadto zapalczywy kosztem cudzej skóry.
To rzekłszy, Połaniecki wyszedł i udał się do biura, gdzie istotnie czekało go kilka spraw dość ważnych, o których pod niebytność Bigiela musiał stanowić własną głową. W południe podpisał warunki, które były poważne, ale nie nadto ostre, następnie udał się na obiad, spodziewał się bowiem zastać w restauracyi Maszkę.
Maszko jednak widocznie musiał być u pań Krasławskich, natomiast pierwszą osobą, jaką Połaniecki ujrzał, był pan Pławicki, przybrany jak zwykle starannie, ogolony, opięty, wyświeżony, ale posępny, jak noc.
— Co tu szanowny wujaszek porabia? — spytał Połaniecki.
— Jak mam jakie zmartwienie, nie jadam zwykle w domu, by nie zasmucać Maryni — odparł pan Pławicki. — Idę gdziekolwiek i ot — skrzydełko kapłona, łyżeczka kompotu — to wszystko, czego mi potrzeba. Siadaj, jeśli nie znajdziesz weselszego towarzystwa.
— Co się stało? — pytał Połaniecki.
— Giną stare tradycye — to się stało!
— Ba! to nie osobiste wujaszka nieszczęście.