Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

położył dłoń na kolanie Połanieckiego i, klasnąwszy językiem, zawołał:
— Wiesz co, chłopcze? Może w szczęśliwą godzinę powiedziałeś! A żebyśmy tak wypili buteleczkę Mouton-Rotschild, na rachunek tego kodycylku — co?
— Dalibóg, nie mogę — rzekł Połaniecki, który poczynał się trochę wstydzić swego konceptu — nie mogę i nie będę.
— Musisz.
— Pod słowem, nie mogę. Mam pełno roboty i nie będę sobie czupryny zaprószał za nic w świecie.
— Kozieł uparty — czysty kozieł! To ja sam wypiję pół na szczęśliwą godzinę.
I kazał podać, poczem spytał:
— Co ty masz takiego do roboty?
— Rozmaite rzeczy. Zaraz po obiedzie muszę być u profesora Waskowskiego.
— Co to za figura ten Waskowski?
— A prawda — rzekł Połaniecki — na tego także spadł po bracie, który był górnikiem, majątek, i to znaczny. Ale on wszystko biednym rozdaje.
— Biednym rozdaje, a chodzi do porządnej restauracyi — lubię takich filantropów! Ja, gdybym miał co biednym rozdawać, to sobie wszystkiegobym odmawiał.
— On długo chorował i doktor kazał mu zdrowo jadać. Ale on i tu jada tylko to, co tanio kosztuje. Mieszka w ciupie i hoduje ptaki, a obok ma dwa wielkie pokoje — i wie wuj, kto w nich nocuje? — oto dzieci, które zbiera po ulicach.
— Mnie się też od razu zdawało, że on ma coś tu!...