Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

może być przyjęte... Rozumiem, że czeka nas pojedynek, nic więcej — innego wyjścia nie widzę.
— Gątowski zdał się ze wszystkiem na pana Jamisza i zrobi wszystko, co mu pan Jamisz każe, a pan Jamisz jest, naprzód, także oburzony na Gątowskiego, a powtóre człowiek chory, łagodny, spokojny, tak, że kto wie, czy nawet takich warunków nie przyjmie.
— Pan Jamisz jest safanduła — odparł Kresowski — ale chodźmy, bo późno.
I wyszli. Po chwili sanki zatrzymały się przed Saskim hotelem. Pan Jamisz czekał na nich, ale przyjął ich w szlafroku, był bowiem istotnie niezdrów. Kresowski, patrząc na jego twarz inteligentną, ale pognębioną i nalaną, pomyślał:
— Ten istotnie gotów się zgodzić na wszystko.
— Siadajcież panowie — rzekł pan Jamisz. — Przyjechałem dopiero od trzech dni — i choć nie czuję się dobrze, rad jestem, bo może się uda awanturę załagodzić. Wierzcie mi, że pierwszy natarłem uszu mojemu paliwodzie.
Tu począł ramionami ruszać, a następnie, zwróciwszy się do Połanieckiego, spytał:
— Co tam u Pławickich? Nie byłem dotąd u nich, a tęskno mi do mojej złotej Maryni...
— Panna Marya zdrowa — odrzekł Połaniecki.
— A staruszek?...
— Umarła przed kilku dniami daleka jego krewna, bardzo bogata, więc liczy na spadek. Wczoraj mi to mówił, ale ja słyszałem, że cały majątek zapisała na dobroczynność... Testament dziś, albo jutro będzie otwarty...