Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Rilla ze Złotego Brzegu
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Księgarnia Czesława Kozłowskiego
Data wyd. 1933
Druk Salezjańska Szkoła Rzemiosł
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rilla of Ingleside
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XII.
LISTA POLEGŁYCH.

„Jak może nadejść wiosna i jak może być piękna podczas dni takiego okrucieństwa?“ pisała Rilla w swym pamiętniku. „Gdy słońce świeci i delikatne pączki rozwijają się na drzewach nad strumykiem, a ogród zaczyna się powoli zielenić, nie mogę sobie zdać sprawy, że tak straszne rzeczy dzieją się we Flandrii. A jednak tak jest!
„Ostatni tydzień był okropny dla nas wszystkich, od chwili, gdy nadeszły wiadomości o bitwach w okolicy Ypres i walkach pod Langemarck i St. Julien. Nasi kanadyjscy chłopcy spisali się wyśmienicie, Francuzi twierdzą, że „uratowali sytuację“, gdy Niemcy zgotowali nową ofensywę. Ja osobiście nie odczuwam jednak dumy, ani podniecenia, bo dręczy mnie wciąż niepokój o Jima, Jurka i pana Granta. Codziennie odczytujemy listy poległych w gazetach, a listy te są coraz obszerniejsze. Nie mogę ich czytać z obawy, że znajdę tam nazwisko Jima, zdarzały się bowiem już takie wypadki, że ludzie z tych list dowiadywali się o śmierci swych najbliższych, zanim jeszcze nadeszły oficjalne depesze. Od kilku dni wolę nie podchodzić do telefonu, gdyż sądzę, że nie przeżyłabym tej chwili od wypowiedzianego przeze mnie samą „hallo“ do odpowiedzi czyjegoś głosu. Chwila ta wydawałaby mi się wiekiem i byłabym pewna, że usłyszę odpowiedź: „Przybyła depesza dla doktora Blythe“. Po głębszem zastanowieniu się jednak doszłam do wniosku, że nie mam prawa narażać na tę przykrość mamy, czy Zuzanny i wolę już teraz sama przyjmować telefon. Za każdym jednak razem przychodzi mi to z wielką trudnością. Gertruda wykłada w szkole, przegląda wypracowania, podpisuje arkusze egzaminacyjne, jak zwykle, lecz jestem pewna, że myślami wciąż przebywa we Flandrji. Mówią mi o tem jej pełne tragizmu oczy.
„Krzysztof jest już także w mundurze. Został przyjęty na komisji i przewiduje, że go wyślą za morze latem, tak mi pisał. Nic więcej nie było w tym liście, widocznie wszystkie myśli skierował tylko w stronę wyjazdu. Nie zobaczę go już przed wyruszeniem na front, a może nigdy go nie zobaczę. Czasami zapytuję samą siebie, czy ów wieczór w przystani Czterech Wiatrów był tylko snem. Prawdopodobnie. Zdawać się może, że to wszystko działo się w jakiemś innem życiu, które istniało przed laty. Wszyscy już o tem zapomnieli oprócz mnie.
„Władek, Nan i Di przyjechali do domu z Redmond. Gdy Władek wysiadał z pociągu, Wtorek wybiegł mu na spotkanie z szaloną radością. Przypuszczam, że miał wrażenie, iż to Jim wraca. W pierwszej chwili nie zwracał uwagi na Władka, stojąc przed nim i kręcąc nerwowo ogonem. Spoglądał wciąż na innych wysiadających ludzi wzrokiem pełnym nadziei, a mnie wtedy przyszło na myśl, że może biedne psisko nigdy już nie zobaczy Jima wysiadającego z pociągu. Gdy wszyscy pasażerowie wysiedli, Wtorek spojrzał na Władka, polizał jego rękę, jakby chciał powiedzieć: „Wiem, że to nie twoja wina, że nie przyjechał. Wybacz mi, iż odczuwam rozczarowanie“. Potem wrócił wolnym krokiem do swej budy i ułożył się na zwykłem swem miejscu.
„Chcieliśmy zabrać go do domu — Di nawet pocałowała go między oczy i rzekła: „Wtorek, stary przyjacielu, czy nie zechciałbyś pójść z nami choć na dzisiejszy wieczór?“ A Wtorek spoglądał na nią i zdawał się mówić: „Bardzo mi przykro, ale nie mogę. Umówiłem się, że tutaj będę czekać na Jima. Przecież o ósmej przyjdzie następny pociąg“.
„Przyjemnie jest mieć znowu Władzia w domu, chociaż jest on dziwnie milczący i smutny, mniej więcej tak samo, jak podczas świąt Bożego Narodzenia. Zdaje mi się, że z każdym dniem kocham go więcej i postaram się go rozweselić, aby śmiał się tak szczerze, jak niegdyś. Wydaje mi się, że Władek coraz większą rolę odgrywa w mojem życiu.
„Któregoś wieczoru Zuzanna zakomunikowała, że w Dolinie Tęczy rozkwitły już pierwiosnki. Spojrzałam wówczas na mamę. Twarz jej zmieniła się nagle i zasnuła mgłą smutku. Ostatniemi czasy mama przeważnie napozór jest wesoła i nikt nie odgadłby, co się dzieje w jej sercu. Teraz jednak nie zdołała już ukryć swojej rozpaczy. „Pierwiosnki!“ wyszeptała. „Jim zeszłego roku narwał mi pierwszych pierwiosnków!“ Wstała zaraz i wyszła z pokoju. Chętnie pobiegłabym do Doliny Tęczy i przyniosłabym jej pierwiosnków, lecz wiedziałam, że nie tego pragnęła. Gdy Władek wczoraj wrócił do domu, wymknął się natychmiast do Doliny i przyniósł mamie wszystkie pierwiosnki, jakie tylko tam znalazł. Nikt mu o tem nawet słowem nie szepnął. Sam sobie przypomniał, że Jim przynosił mamie pierwsze pierwiosnki, więc postanowił w tym roku zastąpić Jima. Najlepszy dowód, jaki Władek jest uczuciowy i milczący. A mimo to są jeszcze ludzie, którzy ośmielają się przysyłać mu okrutne listy!
„Dziwnem może się wydawać, że życie płynie swoim utartym trybem, jakby tam za morzami nic się nie działo i jakby każdego dnia nie oczekiwało się strasznych wiadomości. Jednak żyjemy i nawet śmiejemy się od czasu do czasu. Zuzanna pracuje w ogrodzie, obydwie z mamą sprzątają w domu, a my członkinie Młodego Czerwonego Krzyża urządzamy koncerty na cel nieszczęśliwych Belgów. Odbywamy już próby od miesiąca, a jeszcze wciąż końca nie widać i wciąż nadchodzą wieści o nieszczęściu biednych ofiar wojny. Maniusia Pryor przyrzekła wziąć udział w przedstawieniu i gdy się już doskonale wyuczyła roli, ojciec stanowczo jej tego zabronił. Nie mam pretensji do Maniusi, ale uważam, że mogłaby od czasu do czasu wykazać więcej energji. Powinna wpłynąć na ojca, wszakże ona jest w domu całą gospodynią i cóżby jej zrobił, gdyby się postawiła „sztorcem“? Gdybym była na miejscu Maniusi, znalazłabym już jakiś sposób na Księżycowego Brodacza, zbiłabym go, albo pogryzła, gdybym nie znalazła innej rady. Lecz Maniusia jest potulną i grzeczną córką, która znosi wszystko.
„Nie mogłam znaleźć nikogo na jej miejsce, więc wreszcie postanowiłam przyjąć na siebie tę rolę. Ola Keith jest członkinią komitetu koncertowego i w najdrobniejszych szczegółach występie przeciwko mnie. Nie radząc się jednak nikogo zaprosiłam z miasta panią Channing, aby na koncercie śpiewała. Jest ona doskonałą śpiewaczką i na pewno ściągnie takie tłumy słuchaczy, że warto jej będzie zapłacić nawet najwyższe honorarjum. Ola Keith uważa, że zupełnie powinny nam wystarczyć „miejscowe talenty“, a Mina Clow postanowiła nie śpiewać nawet w chórze, twierdząc, że ma tremę przed panią Channing. Mina jest jedynym dobrym altem, jaki posiadamy! Chwilami jestem tak zniechęcona do tego wszystkiego, że z radością wycofałabym się z całej imprezy, lecz, gdy pochodzę trochę po moim pokoju i ochłonę z pierwszego wrażenia, zaczynam myśleć nieco rozsądniej. Zmartwiona teraz jestem: Ignaś Reese dostał kaszlu. Wszyscy oni przeziębili się ogromnie, a jest ich aż pięcioro, biorących udział w programie. Jeżeli wszyscy zawiodą, to co my wtedy poczniemy? Solowa gra na skrzypcach Dicka Resse miała być jednym z głównych numerów. Kasia Reese ma tańczyć wraz z trzema młodszemi siostrzyczkami. Odbywałam z niemi próby od dłuższego czasu i teraz widzę, że wszystkie moje trudy pójdą na marne.
„Jasiowi wyrósł dzisiaj pierwszy ząbek. Ogromnie się cieszę, bo skończył już prawie dziewięć miesięcy, a Mary Vance ciągle utrzymywała, że stanowczo za mało jest rozwinięty. Zaczął już trochę chodzić, lecz nie czołga się po ziemi, jak inne dzieci. Chodzi przeważnie na czworakach, nosząc po pokoju w buzi różne przedmioty, niby mały psiak. Jest taki rozkoszny, że szkoda, iż go własny ojciec nigdy nie widział. Włoski mu także ślicznie odrastają. Mam nawet nadzieję, że będą trochę kędzierzawe.
„Podczas tych kilku chwil, kiedy pisałam o Jasiu i koncercie zapomniałam chociaż o Ypres, gazach trujących i listach poległych żołnierzy. Teraz znowu wspomnienie to wróciło jeszcze silniej. Och, żebyśmy wiedzieli chociaż, że Jim jest zdrowy! Zawsze wpadałam w pasję, gdy nazywał mnie „Pająkiem,“ a teraz gdybym usłyszała ciche gwizdnięcie z hallu i wołanie: „Hallo, Pająk“, jak to zwykle czynił, uważałabym ten przydomek za najpiękniejszy na świecie“.
Rilla odłożyła pamiętnik i wyszła do ogrodu. Wieczór wiosenny był prześliczny. Chłodnawe morskie powietrze pachniało świeżą zielenią, a w dali zachodziło słońce. Tafla morza gdzie niegdzie była purpurowa, gdzie niegdzie błękitna, gdzie niegdzie przybierała opalowe barwy. W dolinie ukazywała się już młodziutka trawka. Rilla rozglądała się dokoła zadumanym wzrokiem. Kto powiedział, że wiosna jest najradośniejszą porą roku? Była ona raczej najsmutniejszą. Te chłodnawe poranki, rozkwitające kwiaty i wiatr szemrzący w starych sosnach, wszystko to sprawiało dziwny ból w sercu. Czy życie kiedyś znowu będzie spokojne i pogodne?
— Przyjemnie jest patrzeć na zmrok zapadający nad Wyspą Księcia Edwarda, — odezwał się Władek, zbliżając się do niej. — Naprawdę nie pamiętam, żeby kiedykolwiek morze było tak błękitne, ścieżki tak białe, a lasy tak zielone i tajemnicze. Tak, czar na nowo owładnął naszą wyspę. Lękam się, że znalazłbym mnóstwo dawnych duszków leśnych w Dolinie Tęczy.
Rilla przez chwilę była zupełnie szczęśliwa. Słowa te przypomniały jej dawnego Władzia, pogodnego i pełnego sentymentu. Miała nadzieję, że zapomniał wreszcie o pewnych rzeczach, które go dręczyły.
— A czy niebo nie jest błękitne nad Doliną Tęczy? — wyszeptała, przyłączając się do jego nastroju. — Błękitne, błękitne, musiałbyś ze sto razy powtórzyć to słowo, żeby określić ten prawdziwy błękit.
Podeszła do nich Zuzanna z głową owiniętą szalem i rękami pełnemi ogrodowych chwastów. Doc dzikim wzrokiem obserwował jej kroki z poza krzewów puszczających pąki.
— Niebo jest błękitne, — rzekła, — lecz to kocisko znowu przez cały dzień jest Mr. Hyde‘em i prawdopodobnie w nocy będzie padał deszcz, bo reumatyzm okropnie mi dokucza.
— Może będzie padał, ale nie myśl o swoim reumatyzmie Zuzanno, myśl raczej o fiołkach, — zawołał Władek wesoło, nawet jakoś za wesoło, jak pomyślała Rilla.
Zuzanna spojrzała nań z dziwną niechęcią.
— Naprawdę, Władziu nie wiem, co chcesz powiedzieć, każąc mi myśleć o fiołkach, — rzekła chłodno. — A reumatyzm nie jest rzeczą, z której się można śmiać, jak sam zresztą przekonasz się kiedyś, gdy będziesz starszy. Nie należę do tych ludzi, którzy wmawiają sobie choroby, szczególnie teraz, kiedy wiadomości z wojny przychodzą coraz straszniejsze. Reumatyzm jest rzeczą nieprzyjemną, ale jednocześnie jest niczem w porównaniu z trującemi gazami Hunnów.
— Och, mój Boże, na pewno! — zawołał Władek, odwrócił się i poszedł w stronę domu.
Zuzanna pokiwała głową. Nie lubiła u Władka takiego zachowania.
— Mam nadzieję, że swej matce nie będzie bredził o takich rzeczach, — pomyślała, odchodząc wolnym krokiem.
Rilla stała wśród rozkwitających narcyzów ze łzami w oczach. Cały wieczór miała zepsuty. Nienawidziła teraz Zuzanny za te słowa zwrócone do Władka. Czy Jim też został zatruty? Czy umierał w męczarniach?
— Dłużej chyba nie zniosę tej niepewności, — wyszeptała Rilla z rozpaczą.
Lecz zniosła ją, jak zresztą i inni znosili przez cały następny tydzień. Potem przybył list od Jima. Był zdrowy.
„Wyszedłem jakoś z tej opresji, ojcze. Sami nie wiemy, jak to się stało. Dowiecie się wszystkiego z gazet, ja pisać nie mogę o tem. Niemcy jednak zostali odparci. Jurek był porażony szrapnelem, ale okazało się, że to tylko lekka kontuzja. Po kilku dniach czuł się już zupełnie dobrze. Grant także ocalał“.
Nan otrzymała list od Jurka Mereditha.
„Wróciłem do przytomności o świcie“, pisał. „Nie umiem opowiedzieć, co się ze mną działo. Byłem zupełnie sam i straszny lęk mnie ogarnął. Dookoła mnie były trupy, leżące na szarem opuszczonem polu. Czułem szalone pragnienie i myślałem o Dawidzie i wodzie betlejemskiej, a także o starem źródełku w Dolinie Tęczy. Zdawało mi się, że widzę je przed sobą i widzę ciebie stojącą po przeciwnej stronie, a w chwili owej byłem pewny, że już jest po mnie. Nie martwiłem się. Uczciwie nie odczuwałem najmniejszego lęku. Bałem się tylko po dziecinnemu samotności i tych wszystkich trupów leżących dokoła, a potem zacząłem się zastanawiać, co się właściwie ze mną działo. Znaleźli mnie wreszcie i zabrali z pola, później dopiero przekonałem się, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Jutro wracam do okopów. Każdy oddzielny żołnierz może przynieść pożytek“.
— Śmiech zniknął z powierzchni świata, — mówiła Flora Meredith, która przyszła na Złoty Brzeg, aby się dowiedzieć o listy. — Pamiętam jak niegdyś stara pani Taylor powiedziała, że świat był światem śmiechu. Teraz już tak nie jest.
— Jest jednym wielkim okrzykiem cierpienia, — odparła Gertruda Oliver.
— Musimy zachować odrobinę śmiechu, dziewczynki, — rzekła pani Blythe. — Szczery śmiech jest czasami równie dobry, jak modlitwy, — dorzuciła z zapartym oddechem.
I ona przekonała się, jaką trudną rzeczą jest śmiech podczas ostatnich trzech tygodni, które przeżyła, ona, Ania Blythe, dla której śmiech był zawsze rzeczą tak łatwą i ożywczą. A jak ją bolało, że i Rilla śmiała się tak rzadko, Rilla, która dawniej nie była do niczego innego zdolna, tylko do śmiechu. Czyż młodość tego dziecka aż do tego stopnia zasnuły ołowiane chmury? Jednakże na jaką silną i rozumną dziewczynę wyrosła! Jak cierpliwie szyła, szydełkowała i opiekowała się Czerwonym Krzyżem! Jak nadzwyczajnie wychowała małego Jasia!
— Nawet rodzona matka nie robiłaby tego zręczniej, pani doktorowo, — chwaliła Zuzanna uroczyście. — Nigdy nie zapomnę tego dnia, kiedy przyjechała na Zloty Brzeg i wniosła ostrożnie do kuchni tę wielką niebieską wazę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.