Rajski ptak (Bandrowski)/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Poeta wstał na drugi dzień spokojny, z słabym tylko szmerem w głowie, przypomniał sobie hałas w nocy, ale od jednego spojrzenia w okno domyślił się, że to była burza; wogóle nie przejmował się nocnemi przywidzeniami, choć — jako wrażenie pozostał mu w uszach piekielny chichot, przykry, dziki, szyderczy. Ani na chwilę nie wątpił, że to był wicher, jednakże — wspomnienie silne w duszy zostało.
— Nie jestem święty — żartował z siebie — więc nie zasługuję na tak wielkie względy szatańskie. Djabli mają coś więcej do roboty, niż wyprawianie serenad pod memi oknami. Ale — zapamiętamy to sobie. Nigdy więcej ani nawet w myśli Kasieńce żadnej krzywdy — ba! — przedewszystkiem ani nawet w myśli... Jeśli się nie umiem modlić, nie będę przynajmniej bluźnił.
I nagle zbudziła się w nim jakaś tęsknota, żałość, niepokój, wyrzut sumienia.
— Nie umiem się modlić! — pomyślał — To prawda! Jestem poetą. A modlić się nie umiem. Kasieńka z pewnością się modli i te jej modlitwy są prawdziwemi modlitwami, a ja — nie umiem. Nie chodzi mi o to, abym potrzebował, jednakże kiedyś, gdy umiałem, to było przyjemne... Niby — każdy artysta, poeta chwali Boga swemi utworami... Jednakże modlitwa — to wspaniała, głęboka poezja, gdy moja poezja... nie jest, nie jest modlitwą! Ba! Gdyby nią była, byłaby też prawdziwą poezją. Ale gdzież my dziś? I poco? Poco? Nie wystarczy wiedza?
Tu poeta zasmucił się.
— A jednak — ona z pewnością modli się, a jeśli przypadkiem, któż wie, myśli o mnie, to i modli się za mnie, a ja się jej za to modlitwą odwdzięczyć nie mogę. Biedniejszy jestem od tego dziewczęcia, poeta — piekielnie natchniony!
Była znów piękna pogoda, zaczęło się robić ciepło. Polata wstawał wcześniej i wypiwszy swoje dwie szklanki mleka, wychodził na przechadzkę zaraz po szóstej. W wiosce ludzie już nie spali, ale rzemieślnicy nie zaczynali jeszcze pracy, więc było cicho. W uroczystej ciszy złotego poranka sennie jeszcze leżał gościniec, ledwo tu i owdzie stopą ludzką tknięty, nocą spokojną wygładzony. Połyskiwały czyste szyby okien. Gdzieniegdzie trzasnęły drzwi i na ulicy pojawiała się jakaś czarno ubrana postać, kobieta lub starszy jegomość, idący na ranną mszę do kościoła. Polacie zdarzało się spotykać idących rankiem do kościoła ludzi nietylko z Różewa, ale też z wiosek sąsiednich.
Były to przeważnie wieśniaczki w sukniach czarnych, luźnych, wiejskim krojem szytych, kobiety mocne, o poważnych, kościstych, czerwonych twarzach. Pozdrawiały go pięknie wyraźnie powiedzianem: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — a on odpowiadał chętnie, z przyjemnością, nawet jakgdyby z wdzięcznością, że go tem powitaniem honorują. A byli to wszystko ludzie ciężkiej pracy fizycznej i obowiązku, którzy czas na modlitwę kradli sobie samym z czasu niezbędnego odpoczynku i wygody.
Zastanowił się nad tem młody człowiek i powiedział sobie:
— Muszą jednak ci ludzie naprawdę Boga kochać i mieć Go w sercu, skoro trudu swego dla Niego nie żałują. I znowu: Prawda, że chłopów w Polsce będzie z pewnością 80 proc. całej ludności i że lud ten jest głęboko wierzący. To pewne. Więc z tego jednak wynika niezbicie, że nie ma się prawa narzucać ludowi temu niczego, czego mu wiara jego zabrania, zaś kto postępuje inaczej, ten go krzywdzi i fałszuje mu jego prawdę i rzeczywistość.
Wnikliwie ale łagodnie, uprzejmie odzywał się na wieży kościoła dzwonek, wzywający na nabożeństwo poranne.
Wieś wogóle żyła religijnie, bez bigoterji, bez świętoszkostwa, lecz nabożnie.
W Polacie coś jakgdyby zaczęło odnajdywać grunt pod nogami.
Przypomniał sobie, że jest Wielki Post i że wkrótce już nadejdzie Wielki Tydzień.
— W Polsce, gdziekolwiek się jest, zawsze się to jakoś odczuwa! — myślał o okresie Wielkiego Tygodnia — Czy się chce, czy nie — zawsze! Jakgdyby jakaś ciepła fala ducha szła przez cały kraj. Nigdy nie można całkowicie zapomnieć, że to okres pokuty, żalu za grzechy i nadziei na odpuszczenie, zmartwychwstanie. Sama wiosna zdaje się to przypominać.
Młody człowiek stanął nagle na szosie, stuknął się w czoło (miał odwagę gestykulowania i mówienia głośno do siebie) i rzekł:
— Słuchaj, poeto, artysto! Człowieku, który masz prawo wierzyć i czuć — bo uczonym niezawsze wolno — dlaczego ty nie chcesz wierzyć i czuć? Różni żydzi, byle kantory z małomiasteczkowych bóżnic czy z szkół rabinackich, wdzierają ci się na twój teren i w asonancjach obrabiają ci na swój cebulowy sposób twoich własnych świętych. Ci ludzie nie wierzą, lecz szukają dla pustych swych serc a także dla powodzenia — życia w twych własnych ogrodach, ty zaś mijasz je obojętnie, nie, nie obojętnie, lecz nawet z wrogą, wyniosłą pogardą, nie chcesz widzieć ich wspaniałego bogactwa i udajesz, że go nie uznajesz! Skąd dla ciebie, który uczonym nie jesteś i który istotnie sercem krzyczysz o serce, ideałem ma być tegoż serca oschłość i martwota? Dlaczego nie masz wierzyć wiarą umarłych i żywych miljonowych mas swego Narodu, lecz koniecznie posłusznym być podszeptom jakiegoś pana profesora, który dziś „wie“ czy „umie“ tak, jutro inaczej... I w dodatku ty sam pozytywnie wiesz, do jakiego stopnia ci „uczeni w swych własnych pismach“ są ograniczeni a nieraz tępi. Nie przypominasz sobie, jak powiedziałeś raz w żywe oczy twym uczonym profesorom uniwersytetu, że gadają o literaturze jak szewcy? Człowieku — zastanów się!
— Przepraszam! — odpowiedział sobie poeta — Zastanowić się można i nawet należy, ale — nie tak zaraz znów — na szosie. Mamy czas!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.