Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I nagle zbudziła się w nim jakaś tęsknota, żałość, niepokój, wyrzut sumienia.
— Nie umiem się modlić! — pomyślał — To prawda! Jestem poetą. A modlić się nie umiem. Kasieńka z pewnością się modli i te jej modlitwy są prawdziwemi modlitwami, a ja — nie umiem. Nie chodzi mi o to, abym potrzebował, jednakże kiedyś, gdy umiałem, to było przyjemne... Niby — każdy artysta, poeta chwali Boga swemi utworami... Jednakże modlitwa — to wspaniała, głęboka poezja, gdy moja poezja... nie jest, nie jest modlitwą! Ba! Gdyby nią była, byłaby też prawdziwą poezją. Ale gdzież my dziś? I poco? Poco? Nie wystarczy wiedza?
Tu poeta zasmucił się.
— A jednak — ona z pewnością modli się, a jeśli przypadkiem, któż wie, myśli o mnie, to i modli się za mnie, a ja się jej za to modlitwą odwdzięczyć nie mogę. Biedniejszy jestem od tego dziewczęcia, poeta — piekielnie natchniony!
Była znów piękna pogoda, zaczęło się robić ciepło. Polata wstawał wcześniej i wypiwszy swoje dwie szlanki mleka, wychodził na przechadzkę zaraz po szóstej. W wiosce ludzie już nie spali, ale rzemieślnicy nie zaczynali jeszcze pracy, więc było cicho. W uroczystej ciszy złotego poranka sennie jeszcze leżał gościniec, ledwo tu i owdzie stopą ludzką tknięty, nocą spokojną wygładzony. Połyskiwały czyste szyby okien. Gdzieniegdzie