Rajski ptak (Bandrowski)/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Znowu była burza w nocy.
Tym razem Polata chichotów żadnych nie słyszał, bo wogóle nie słyszał nic. Spał jak zabity. Ale gdy na drugi dzień wstał, wszędzie pod płotami krze były zielone.
Coś tam przez dzień pisał, popołudniu zaś wyszedł się przejść w stronę kościoła i Zakładu. Stary Brat tytoniu dla braku kapitału nie trzymał, trzeba było go kupować gdzieindziej — w kolonjalce — było ich w Różewie kilka — albo też już niedaleko Zakładu, w drugim gościńcu z „radjem“.
Wracając rozmyślał Polata nad tem, że jednak nieobecność w Różewie Żydów nietylko wychodzi wiosce na korzyść, ale nawet jemu daje się przyjemnie odczuwać. Nigdzie tego specjalnego niechlujstwa wędrownej, nomadzkiej gospodarki, nieliczącej się nigdy z otoczeniem, nigdzie szwargocących wrzasków, czarnych chałatów... Pocóż wyliczać?
— To istotnie ogromna ulga dla nerwów! — stwierdził Polata — Żydzi niewątpliwie źle wpływają na stan nerwowy ludności... Są zbyt niespokojni, zawsze psychicznie rozgorączkowani, podnieceni... Te sklepiki naprzykład. Wszędzie sami katolicy, więc proszę: okna wystawowe aż miło spojrzeć — takie czyste, szyby jak lustra, a tu, u rzeźnika, zamiast krwią ociekających gnatów czy kawałów jakiegoś trupa bydlęcego — olbrzymia donica z prześlicznemi kwiatami! Gdzieżby się to Żydowi chciało!
Tak sobie rozmyślając, szedł powoli do domu — nie wszystkie kałuże jeszcze wyschły! — gdy wtem zauważył parę koni, łbami radośnie za każdym krokiem kiwających — wracały do domu! — a za niemi żółtą budę dyliżansu.
Serce mu żywiej zabiło. Kasieńka! Nie myśl o niej, lecz ona sama! — Ale dyliżans — przejechał... zatrzymywać go Polata nie mógł... I w tej chwili przypomniał sobie o zwyczaju Piekarskiego odprowadzania córki do Zakładu. Zatem wkrótce ich spotka.
Spotkał w połowie drogi.
Prócz mowy oczu wszystko było banalne w tem spotkaniu, ale oczy — mówiły.
Była to nie rozmowa, lecz niezwyciężona niczem wymowa oczu.
Ani jedno ani drugie — nic nie wiedziało, ani jedno ani drugie nic nie wyznało, a jednak, gdy teraz spojrzeli sobie w oczy, wiedzieli wszystko. I ogarnęła ich niewypowiedziana radość, a zarazem niewypowiedziana trwoga, bo — cóż będzie teraz, cóż będzie — dalej?
Stało się! Stało się!
Szli powoli — ze względu na starszego pana! — w stronę Zakładu — nie patrząc na siebie, lecz w ziemię — było jeszcze błoto! — i odzywając się niewiele. Kasieńka opowiadała coś o jakiemś przedstawieniu, które miano w Zakładzie urządzić spowodu czyichś imienin — czy pan Polata jako znany poeta filmowy nie miałby może jakiego pomysłu szczęśliwego?
— Imieninowy pomysł? — Nie, nie mam imieninowych pomysłów! A jeszcze — dla panienek!
— Nie — to nie, obejdzie się! Nie trzeba się zaraz tak obrażać! Wiem, że pańska wielka Muza — a my —
— Panno Kasiu! Niech pani nie będzie złośliwa i niech pani mi, proszę, uwierzy, że naprawdę, ale to naprawdę bardzo mi przykro, iż ta moja wielka — jak pani powiedziała — i do tego Muza! — nie jest w stanie zdobyć się na dobry pomysł imieninowy i to w dodatku — dla miłych, młodych i ładnych panienek. Powinienbym — a nie potrafię. Jakiż program?
— Będzie się pan śmiał.
— Nie będę się śmiał! — prawie gwałtownie zaprzeczył wieszcz — Ach, przepraszam panią, pani nie wie, nie może zrozumieć — tej — tej — tej bezsilności — tej nędzy!
Tu Polata stanął, spojrzał na pana Piekarskiego i rzekł z gorzkim uśmiechem:
— Żongluję słońcami, światami i księżycami — pańska córeczka prosi mnie o malutki promyczek słońca — mogę jej dać światło „jupitera“, ale słońca — ani nawet niteczki, choćby cienkiej jak pajęczyna.
— Zły humor! — odparł spokojnie pan Piekarski — Przejdzie!
Panienka spojrzała na poetę z zaniepokojeniem, z żalem, z współczuciem.
— Czy pan dostał może jakie przykre wiadomości? — zapytała po chwili.
— Przykre wiadomości? Dlaczego?
— Wygląda pan, jakgdyby pan był czemś przygnębiony.
— Odgadła pani. Nie to o wiadomościach, lecz o przygnębieniu. Jestem istotnie trochę przygnębiony.
To chciał jej powiedzieć, ponieważ jednak nie chciał, aby się martwiła jakiemiś domysłami, dodał:
— W ostatnich czasach myślałem dużo o swem życiu duchowem.
Nie było to kłamstwem, ale wolałby był o tem nie wspominać — w związku z nią.
Uśmiechnęła się do niego i tu uśmiech mówił:
— Nie martw się! Bądź spokojny! Wszystko będzie dobrze! Wierz!
Ale on zanadto dobrze znał opłakany stan swych „interesów“ duchowych, więc nie dał się tak łatwo pocieszyć i tylko westchnął.
Tymczasem ona mówiła głośno:
— Człowiek się często zanadto przejmuje. Nigdy nie jest tak źle, jak myślimy.
— Natomiast często bywa gorzej! — przerwał jej Polata — Pani mocno wierzy w Boga?
— Tak! — odpowiedziała panienka.
— To pani bogata! — rzekł młody człowiek.
— A pan nie wierzy?
Nie odpowiedział. Zato po chwili westchnął:
— Człowiek czasem nawet sobie nie wyobraża, jak strasznym jest nędzarzem.
To pragnął jej powiedzieć. Musiał. I bardzo chciał, aby w to uwierzyła. Ona do pewnego stopnia może nawet i uwierzyła, snać jednak zrozumiała inaczej, po swojemu, bo znowu uśmiechnęła się do niego, zaś pan Piekarski dodał:
— Pan, mówiąc o nędzy, natrząsa się z niej tylko. Cóż pan o niej wie? Życie pan dopiero zaczyna. Nie układa się panu tak, jakby pan chciał? To może być chwilowo nieprzyjemne, zwłaszcza, gdy młody, samotny człowiek nudzi się na wsi, nie ma kawiarni ani odpowiedniego towarzystwa, ale —
Pan Piekarski moralizował, „ale“ — młodzi ludzie go nie słuchali.
Zato, kiedy się rozstawali, Kasieńka zwróciła się do Polaty.
— Coś panu powiem! — rzekła energicznie — Mam lekarstwo na ten pański smutek!
— Naprawdę, córuś? — wykrzyknął pan Piekarski — Możebyś i mnie dała receptę na ten cudowny środek. Mnie też niezawsze wesoło.
— Tatusiowi nie pomoże! — odpowiedziała panienka poważnie — Kiedy byłam małą dziewczynką, tu, tak przed jakiemi trzema — czterema laty, sama, wśród obcych, o tatusiu nieraz przez długie miesiące nic nie wiedziałam, bywało mi strasznie smutno, tak smutno, że nie potrafiłabym tego nikomu powiedzieć!
— Nie mów, dziecko! — błagalnie rzekł pan Piekarski.
— Otóż wtedy, w takich czarnych chwilach, pisywałam wiersze.
— Pani? — wykrzyknął Polata.
— Tak. Pisywałam wiersze — nie do druku, nie żeby się chwalić, pokazywać, tylko — dla siebie. I to mi przynosiło wielką ulgę. Pan — poeta, umie pan wiersze pisać, więc niech pan idzie do domu, niech pan sobie siądzie cicho w kąciku i niech pan napisze jaki ładny, ładny, śliczny wiersz. To panu pomoże.
To rzekłszy, uściskała ojca, uśmiechnęła się poczciwie do Polaty, podała mu rękę i poszła.
Pan Piekarski, który się trochę zadyszał, zdjął czapkę, podrapał się za uchem i wpatrzywszy się Polacie w oczy, stał i patrzał.
— Przetłumaczone na język ludzi myślących — zaczął — słowa tego dziecka znaczyłyby: „Chłopie, nie myśl wciąż o sobie, lecz rób porządnie, co do ciebie należy“. Przyzna pan, że rada dobra i — na całe życie. Nie trzeba jej lekceważyć. Z dobrego serca ta mądrość płynie.
— Przyznaję! — odpowiedział Polata — Najzupełniej przyznaję, wiem!
A podumawszy chwilę, dodał prawie pokornie:
— Zapamiętam to sobie i postaram się sumiennie spełnić. Pan świadkiem!
— Nacóż tu świadek! — burknął emeryt niechętnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.