Radykał/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Radykał
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. Jacques Damour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Tam, w Noumei, zapatrzony w pusty horyzont morski, doświadczał Jakób Damour niejednokrotnie wrażenia, że ma przed oczyma całą historyę swego życia: nędzę oblężenia, szały komuny, i to nagłe wywiezienie, które go przerzuciło tak daleko, rozbitego, jakby stratowanego tylu przejściami. Wspomnienia te, w których grzebał z takiem upodobaniem, nie miały kształtów wizyi wyraźnej, były to raczej mgliste majaki przyćmionej inteligencyi, powracającej machinalnie do pewnych zdarzeń z przeszłości, co same jedne zdołały w duszy przetrwać nietknięte wśród gruzów reszty.
W dwudziestym szóstym roku życia Jakób zaślubił Felicyę, urodziwe dziewczę ośmnastoletnie, siostrzenicę owocarki z la Vilete, od której podnajmywał pokoik. Cyzeler z fachu, zarabiał do dwunastu franków dziennie. Ona była początkowo szwaczką, ale że mieli zaraz w pierwszym roku chłopaka, oddała się więc, rzecz prosta, całkowicie karmieniu dziecka i zajęła się domem. Mały Eugeniusz rozwijał się na podziw. W dziewięć lat po nim przyszła na świat córka, której dano imię Ludwiki; dziecię to było jednak przez długi czas tak wątłe, że sporo grosza poszło z jego powodu na lekarzy i lekarstwa. Mimo tego w małżeńskiem pożyciu stadła nie brakło szczęścia. Damour musiał wprawdzie od czasu do czasu odbyć blaumontag, był jednak w podobnych razach na tyle roztropny, że szedł zaraz spać, przebrawszy miarkę w piciu, a stając nazajutrz o zwykłej porze najprzykładniej do roboty, nazywał się bez ogródek nicponiem.
Gdy Eugeniusz skończył lat dwanaście, oddano go do rzemiosła. Bęben zaledwie umiał pisać i czytać, gdy już zarabiał na życie. Felicya, kobieta w całem słowa znaczeniu dzielna, w prowadzeniu domu okazywała wiele sprytu, choć z drugiej i skąpstwa, jak twierdził ojciec; na stole bowiem daleko częściej niż mięso zjawiały się jarzyny, gospodyni zaś za to skrzętnie ciułała grosze, od wypadku.
Najlepsze to były dla nich czasy. Zajmowali wtenczas w Menilmontant, przy ulicy des Envierges, mieszkanie, złożone z trzech pokoi: pokoju ojca i matki, pokoiku Eugeniusza i jadalni, gdzie umieszczono także warsztat, nie licząc kuchni i gabinetu Ludwiki. Apartament ten znajdywał się wprawdzie na tyłach podwórza, w nizkiej oficynce; mieli jednak pomimo tego podostatkiem powietrza, okna bowiem wychodziły na plac, zajęty pod składy drzewa z zburzonych budowli, gdzie zwożono od rana do wieczora stosy starych materyałów budowlanych i desek.
W chwili wybuchu wojny Damourowie zamieszkiwali przy ulicy des Envierges od lat dziesięciu. Felicya, choć jej się już zbliżała czterdziestka, nie straciła uroków młodości, utyła nawet nieco, awansując w swej dzielnicy na piękność! dzięki swym krągłym ramionom i biodrom. Natomiast Jakób jakby się zasuszył i wyglądał już przy niej staro, choć różnica wieku obojga wynosiła zaledwie lat ośm. Ludwika, wydarta niebezpieczeństwu, zawsze jednak delikatnego zdrowia, wdała się więcej w ojca swą szczupłością dziewczęcą, podczas gdy Eugeniusz, w tym czasie dziewiętnastoletni, posiadał słuszny wzrost i szerokie barki matki. Wyjąwszy pewną ilość poniedziałków, przepędzanych przez ojca i syna w winiarni, żyli w największej harmonii. Felicya gderała oczywiście na te wybryki, gdyż nic jej nie mogło doprowadzić do takiej furyi jak marnotrawstwo grosza. Dwa czy też trzy razy przyszło nawet o to między małżeństwem do bójki, bez żadnych wszakże poważniejszych następstw, albowiem całą winę zwalało się na trunek. Nie było w całej kamienicy stateczniejszej rodziny. Podawano ich sobie za wzór. — W chwili, kiedy Prusacy ruszyli na Paryż i kiedy się zaczęło straszliwe bezrobocie, mieli Damourowie w kasie oszczędności z górą trzy tysiące franków. Sumka wcale nieszpetna, jak na rodzinę rzemieślniczą, co odchowała nie bez trudu dwoje dzieci.
Pierwsze miesiące oblężenia nie były tedy zbyt przykre. W jadalni, obok drzemiących warsztatów, spożywano jeszcze chleb biały i mięso. Z litości nad nędzą jednego z sąsiadów, malarza pokojowego, nazwiskiem Berru, który formalnie ginął z głodu, zapraszali go Damourowie nawet do siebie na objad od czasu do czasu. Przyjaciel ten zaczął oczywiście niebawem przychodzić rano i wieczór. Był to jeden z tych dowcipnisiów, co to mają na zawołanie wesołe słówka, któremi udawało mu się rozbrajać Felicyę, buntującą się w duchu na widok przepaścistej gęby gościa, co pochłaniała u ich stołu niezmordowanie najlepsze kęski.
Wieczorami, przy kartach, drwiąc ile wlazło z Prusaków, Berru, zażarty patryota, rozprawiał o wierceniu min i podkopów za miastem, któremi dałoby się podejść pod same nieprzyjacielskie baterye w Chatillon i Montretout, i powysadzać je w powietrze. Przechodząc z kolei na rząd, tę zgraję tchórzów, gotowych każdej chwili otworzyć Bismarkowi bramy Paryża, aby osadzić napowrót na tronie Henryka V-go, wzruszał ramionami na rzeczpospolitą tych zdrajców. Ach! ta republika!... I rozparłszy się na stole obu łokciami, z fajką na krótkim cybuszku w ustach, roztaczał przed Damourem ustrój państwowy swojego pomysłu: wszyscy braćmi — wszyscy wolnymi — bogactwo dla wszystkich — sprawiedliwość i równość wszędzie, tak u góry, jak i na dole.
— Jak w roku dziewięćdziesiątym trzecim! — dorzucał mężnie, nie bardzo wiedząc, co plecie.
Damoura w czasie tych rozpraw powaga nie opuszczała ani na chwilę. I on przecie był republikaninem; zapewnienia, że rzeczpospolita będzie dniem tryumfu robotnika, dniem powszechnego szczęścia, obijały mu się o uszy od kolebki. Nie umiejąc jednak wyobrazić sobie sposobu, w jakiby rzeczy te mogły oblec się w ciało, przysłuchiwał się uważnie wywodom Berru, ponieważ znajdywał jego rozumowania nader trafnemi, przekonany, że rzeczpospolita zawita do Francyi tym właśnie sposobem, jaki koleżka kreślił. Zapalając się stopniowo, poczynał nawet wierzyć niewzruszenie, że gdyby cały Paryż, mężczyźni, kobiety i dzieci, wyruszyli na Wersal, z marsylianką na ustach, wyrzuconoby bez żadnego trudu za dziesiątą górę Prusaków, a podawszy sobie rękę z prowincyą, utworzonoby z łatwością rząd ludowy, to znaczy obowiązany płacić wszystkim obywatelom rentę.
— Uważaj no ty, — powtarzała mężowi ze swej strony niedowierzająco Felicya, — bo to się gotowo niedobrze skończyć z tym twoim Berru. Karm go sobie ostatecznie, kiedy ci to sprawia przyjemność, ale mu pozwól, niech sobie sam, bez ciebie, idzie kark skręcić.
I ona pragnęła rzeczypospolitej. W czterdziestym ósmym ojciec jej zginął na barykadach. Wspomnienie to jednak, miast drażnić, czyniło ją roztropną. „Gdybym ja była ludem — mówiła — wiedziałabym, jak zmusić rząd do sprawiedliwości: postępowałabym jaknajprzykładniej.“ Wywody Berru raziły ją i przestraszały, ponieważ wydawały się jej niegodziwemi. Widziała wszakże, że Damour staje się pod ich wpływem innym niż dawniej, że nabiera manier i poczyna używać słów, które nie podobały się jej wcale. Jeszcze bardziej jednak trwożyła ją pałająco-ponura mina syna Eugeniusza, kiedy się przysłuchiwał gadaninie Berru. Wieczorami, przy stole, po zaśnięciu Ludwiki, Eugeniusz, popijając zwolna z kieliszka wódki, wpatrywał się, bez jednego słowa, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, w malarza, który przynosił codzień nową historyę jakiejś niebywałej zdrady z Paryża: to o Bonapartystach, dających Niemcom znaki z wzgórza Montmartre — to o zatapianiu na dnie Sekwany worów z mąką i beczek prochu, by miasto wcześniej zmusić do poddania.
— Co za banialuki! — odzywała się Felicya do syna, skoro Berru poszedł sobie wreszcie do domu. — Tylko też sobie nie daj w głowie przewracać. Wiesz przecie, że ten człowiek łże jak najęty.
— Mama wie swoje a ja swoje — odpowiadał Eugeniusz z pełnym grozy giestem.
Około połowy grudnia oszczędności Damourów były zjedzone do szczętu. Co godzinę jednakże nadchodziły wieści o klęskach Prusaków na prowincyi, to o zwycięzkim wypadzie, który miał nakoniec wybawić Paryż. To też małżeństwo nie martwiło się zrazu zbytnio swem położeniem, spodziewając się lada chwila wznowienia pracy po warsztatach. Ponieważ Felicya umiała wśród tego ciągle jeszcze dokazywać cudów gospodarności, więc żyli tak z dnia na dzień czarnym chlebem miesięcy oblężenia, którego jedna tylko Ludwisia nie była w stanie strawić. Wtenczas to jednak w głowie Damoura i Eugeniusza przewróciło się do reszty — jak mówiła matka. Próżnując przymusowo od rana do wieczora, wyrwani z koła swych zajęć i nawyknień, z rękoma osłabłemi, odkąd przestały się imać warsztatu, żyli obadwaj w stanie niezdrowego podniecenia, pełnego wizyj krwawych i dzikich. Zaciągnęli się obaj do oddziału piechurów, — cóż kiedy oddział ten, jak wiele innych zresztą, nie przekroczył ni razu nawet fortyfikacyj, ugrzązłszy na jednem z stanowisk, gdzie żołnierze spędzali dnie na grze w karty lub guziki. Tutaj to Damour, z próżnią w żołądku i z sercem ściśniętem myślą o domowej nędzy, przysłuchując się nowinom, znoszonym przez tego i owego, nabrał przekonania, że rząd musiał sobie chyba poprzysiądz wytępić lud, w celu zawładnięcia rzecząpospolitą. Berru miał racyę! nikomu przecie nie było tajnem, iż Henryk V. znajduje się w Saint Germain, w domu, nad którym powiewa biała chorągiew. Lecz to się musi raz skończyć. Któregokolwiek ranka pójdzie się i wystrzela tych opojów i obżartuchów, co ogładzali i pozwalali bombardować lud roboczy, poprostu, aby przestrzeniej było księżom i szlachcie.
Kiedy wracał na noc do domu z synem, obaj, w gorączce szału, unoszącego się w powietrzu, nie mówili o niczem więcej jak tylko o uśmiercaniu ludzi, wobec bladej i niemej Felicyi, pielęgnującej Ludwisię, która skutkiem złego pożywienia rozchorowała się obłożnie.
Tymczasem przyszedł kres oblężeniu, zawarto zawieszenie broni i wojsko pruskie przedefilowało przez Pola Elizejskie. Przy ulicy des Envierges ukazał się nakoniec znowu chleb biały, po który Felicya chodziła aż na Saint-Denis. Nastrój tego obiadu wszakże był posępny. Eugeniusz, który się uparł był zobaczyć koniecznie Prusaków, kreślił właśnie poczynione przy tej okazyi spostrzeżenia, gdy naraz Damour zawołał, że wszyscy jenerałowie powinni by pójść na gilotynę. Wymachiwał zaś przy tych słowach widelcem tak wojowniczo, że Felicya, zgorszona, widziała się zmuszoną mu go odebrać.
W dniach następnych, kiedy po warsztatach ciągle jeszcze nie podejmowano pracy, zdecydował się rozpocząć robotę na własny rachunek i zaczął naprawiać kilka połamanych przedmiotów metalowych, lichtarzy i tym podobnych gratów, w nadziei spieniężenia ich po dokonanej reparacyi. Eugeniusz, nie mogąc wytrzymać w jednem miejscu, rzucił warsztat już po upływie godziny. Co się tyczy Berru, zniknął on od chwili zawieszenia broni; najprawdopodobniej trafił mu się gdzieś lepszy wikt. Jednego ranka wszakże zjawił się bardzo ożywiony, opowiadając epizod z armatami na Montmartre. Na wszystkie strony wznoszono barykady, nakoniec miał zawitać dzień tryumfu ludu, przyszedł zatem po Damoura, gdyż, jak oświadczył, w podobnej chwili obecność wszystkich dobrych obywateli była niezbędną. Damour wstał od warsztatu, pomimo wyrazu wzburzenia na twarzy Felicyi; — była to komuna.
Potoczyły się teraz dni marca, kwietnia i maja. Kiedy Damoura opadło znużenie a Felicya poczęła go zaklinać, aby w domu pozostał, odpowiadał:
— A moje trzydzieści sous?... Jeżeli je stracę, kto nam da jeść?
Felicya musiała to przyjąć milczącem spuszczeniem głowy. Nie mieli w rzeczy samej na życie ani grosza prócz owych trzydziestu sous ojca i trzydziestu syna, stanowiących żołd gwardyi narodowej, do którego dodawano niekiedy porcyę wina i solonego mięsa. Zresztą Damour był najszczerzej przeświadczony o słuszności swej sprawy; strzelał na Wersal, jak byłby strzelał do Prusaków, w przekonaniu, że zbawia przez to rzeczpospolitą i wywalcza ludowi szczęście. Po trudach i nędzy oblężenia wskutek wstrząśnień wojny domowej, nad życiem jego zawisł, jak zmora, upiór tyranii, pod którego wpływem bił się z heroizmem bohatera z gminu, gotowego życie oddać w obronie wolności. Nie wchodził on w teoretyczne komplikacye idei komunistycznych. W jego oczach komuna była poprostu ziszczeniem wróżb złotego wieku, zadatkiem powszechnego szczęścia; równocześnie zaś wierzył z jeszcze większym uporem, że gdzieś, w Saint Germain czy też w Wersalu, znajduje się w tej chwili król, gotów zaprowadzić we Francyi inkwizycyę i wskrzesić wszystkie bezprawia władców, jeśliby się go tylko wpuściło w bramy Paryża. I tenże sam Damour, który u siebie w domu nie potrafiłby zabić muchy, na stanowisku uśmiercał żandarmów bez skrupułu. Ile razy powrócił zmordowany, czarny od prochu, zlany potem, przepędzał całe godziny u łóżeczka małej Ludwisi, wsłuchując się w jej oddech. Felicya, przekonawszy się, że próby zatrzymania go w domu do niczego nie doprowadzą, z spokojem kobiety roztropnej poczęła wyczekiwać końca strasznego przewrotu.
Pomimo to dnia pewnego nie potrafiła się wstrzymać od uwagi, że ten hultaj Berru, chociaż tak dużo wykrzykiwał, nie głupi był jednak narażać się teraz na kule karabinowe. Miał tyle sprytu, że się postarał o niezgorsze miejsce w intendenturze, co swoją drogą nie przeszkadzało mu wcale, gdy przyszedł, cały lśniący od galonów i piór, do Damourów, rozdmuchiwać pożar w zapalnej głowie Jakóba hałaśliwemi dyskursami, w których była mowa o rozstrzelaniu ministrów, Izby, całej budy, w niedalekim dniu szturmu i wzięcia Wersalu.
— Dlaczego on sam nie pójdzie, zamiast innych namawiać? — mówiła potem Felicya.
Damour jednak na to:
— Cicho bądź!... Ja spełniam moją powinność. Tem gorzej dla tych, co swojej nie spełniają.
Pewnego ranka pod koniec kwietnia przyniesiono na ulicę des Envierges, na noszach Eugeniusza, ugodzonego kulą, pod Moulineaux, w sam środek piersi. W chwili, gdy go na schody wnoszono, wyzionął ducha.
Kiedy Damour wieczorem wrócił z miasta, zastał Felicyę strażującą w milczeniu przy zwłokach syna. Cios to był straszny; pod jego obuchem upadł Damour na ziemię, a żona, słowa nie rzekłszy, nie przeszkadzała mu szlochać, skurczonemu cierpieniem, pod ścianą, bo i cóż mogłaby mu innego powiedzieć, jak tylko: — „Twoja to wina!“ Zawarłszy drzwi sąsiedniej izdebki, zachowywała się jak najciszej, aby nie niepokoić Ludwisi. Kiedy po chwili poszła zajrzeć, czy się dziecko nie przebudziło na odgłos ojcowskiego płaczu, Damour, podniósłszy się, wziął w rękę fotografię Eugeniusza w mundurze gwardyi narodowej i długo się w nią wpatrywał. Następnie ujął za pióro i nakreślił u spodu kartonu: „Ja cię pomszczę!“ — dodając obok datę i podpis własny. Sprawiło mu to dużą ulgę.
Nazajutrz karawan, udekorowany ogromnemi chorągwiami z szkarłatu, odwiózł ciało na cmentarz Père Lachaise, odprowadzony przez wielki tłum ludzi. Ojciec kroczył za ciałem z obnażoną głową, a serce jego wzbierało od srogich myśli na widok czerwonych sztandarów, których krwawa purpura jeszcze posępniejszemi czyniła kiry karawanu. Felicya pozostała na ulicy des Envierges, przy Ludwisi. Wieczorem Damour wrócił między przednie straży strzelać do żandarmów.
Nakoniec zawitały dni maja. Armia wersalska była w Paryżu. Damour nie pokazywał się w domu od dwóch dni, nie odstępując na krok swego oddziału, broniąc barykad w samem zarzewiu walki. Przestawszy sobie zupełnie zdawać sprawę, co się z nim dzieje, strzelał na oślep w dym, ponieważ taki był jego obowiązek. Trzeciego dnia wreszcie zjawił się w domu, zataczając się, cały obszarpany i osłabły, jak opój. Felicya, zdjąwszy zeń ubranie, umyła mu ręce serwetą umaczaną w wodzie, gdy wtem jedna z sąsiadek wpada do nich z wieścią, że komunardzi trzymają się jeszcze na Père-Lachaise, skąd Wersalczycy w żaden sposób nie są w stanie ich wyprzeć!
— Idę tam! — zawołał w tejże chwili Jakób, zrywając się.
Zarzucił na siebie odzież i ujął za strzelbę. Ale ostatnich obrońców komuny nie było na równinie, wśród tych smutnych pól, gdzie Eugeniusz spoczywał. W duszy Damoura zamajaczyła nadzieja śmierci na grobie syna. A nie mógł dotąd ani razu odwiedzić mogiły. Granaty padały naokół, otłukując nagrobki. Wśród wiązów garstka gwardzistów narodowych, ukrytych za grobowcami, których marmur bielił się w słońcu, strzelała jeszcze do żołnierzy, rzucających się w oczy pałającym kolorem czerwonych spodni. Damour stanął na miejscu akurat w chwili, w której nie mogło go minąć aresztowanie. Trzydziestu siedmiu jego towarzyszy rozstrzelano, on sam cudem tylko uszedł masowemu wymiarowi kary. Ponieważ miał ręce umyte przez żonę i ponieważ nie strzelał, ułaskawiono go. Zresztą oszołomiony z utrudzenia, zdruzgotany tylu okropnościami, nie zdołał sobie nigdy później przypomnieć dokładnie dni, które teraz nastąpiły. Pozostałe one dlań widmem zamglonem: i te długie godziny spędzone w ciemnych miejscach, i te męczące marsze wśród najdokuczliwszego skwaru, wrzawa, razy, rozdziawiający gęby tłum, środkiem którego przechodził, wszystko. Kiedy się zdołał nareszcie otrząsnąć z tego stanu ogłupienia, ujrzał się w Wersalu jeńcem.
Felicya przyszła go raz odwiedzić, zawsze spokojna i blada, ale po oznajmieniu Jakóbowi, że Ludwisi się polepszyło, zamilkli oboje, nie mając sobie nic więcej do powiedzenia. Na odchodnem dorzuciła jeszcze, dla dodania mu odwagi, że sprawa jego jest na dobrej drodze i że wkrótce wolność odzyska.
— A Berru? — spytał.
— O! — odrzekła — Berru jest w bezpiecznem miejscu. Drapnął na trzy dni przed wkroczeniem wojsk; nie będzie miał najmniejszych kłopotów.
W miesiąc później Damour odpłynął do Nowej Kaledonii, skazany na deportacyę. Ponieważ nie miał żadnej szarży, sąd wojenny byłby go prawdopodobnie uwolnił zupełnie, gdyby nie był z całym spokojem zeznał, że strzelał od pierwszego dnia. Widząc się po raz ostatni z Felicyą, oświadczył jej:
— Czekaj mnie z naszą małą. Powrócę.
Oto były słowa, najwyraźniejszem rozbrzmiewające echem w zamazanych wspomnieniach Damoura, gdy z ciężką smutkami głową pogrążył się w zadumie w obliczu niedosiężnego wzrokiem widnokręgu morza. Zapadająca noc zastawała go często tak. W dali majaczyła na powierzchni morza długa jasna smuga, niby ślad statku, przebijającego się przez mrok coraz grubszy, jemu się zaś zdawało, że powinien wstać i pójść przez tę świetlaną drogę wierzchem fal do kraju, skoro doń przyrzekł powrócić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.