Radykał/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Radykał
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. Jacques Damour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

W Noumei prowadził się Damour jaknajlepiej. Znalazł sobie zajęcie, robiono mu nadzieję ułaskawienia. Dobre bo z niego człeczysko było w gruncie rzeczy. Lubił się bawić z dziećmi. Przestał się obecnie zajmować polityką, niewiele się wdawał z towarzyszami, żyjąc samotnie, jedyną rzeczą, jaką można mu było zarzucić, było, że się upijał czasami; i wtenczas jednak zachowywał się spokojnie, płakał tylko, a potem z dobrej woli szedł spać. To też ułaskawienie jego nie ulegało najmniejszej kwestyi, gdy wtem pewnego dnia zniknął.
Wiadomość o ucieczce Damoura z czterema towarzyszami wzbudziła zdumienie powszechne. Od lat dwóch otrzymywał on wiele listów od Felicyi, zrazu regularnie, wkrótce jednak coraz rzadziej. Sam pisywał dość często; gdy naraz całe trzy miesiące przyszło mu spędzić bez wieści, rozpacz się go chwyciła na myśl, że może jeszcze drugie dwa lata czekać mu przyjdzie na obiecane ułaskawienie. Wówczas to zaryzykował za jednym zamachem wszystko w jednem z tych gorączkowych uniesień, których się tak żałuje nazajutrz. W tydzień potem znaleziono na wybrzeżu w oddaleniu mil kilku strzaskaną barkę i trupy trzech uciekinierów, obnażone i już nadpsute, między któremi obecni rozpoznawali z uporem ciało Damoura. Wzrost topielca był istotnie ten sam, i tak samo zarośnięta twarz. Po sumarycznem dochodzeniu zatem i dopełnieniu obowiązkowych w takich razach formalności, wystawiono akt zejścia, który przesłany został do Francyi na żądanie wdowy, zawiadomionej o wszystkiem przez władze. Cała prasa zajmowała się przez dni kilka tym wypadkiem, a dramatyczny opis ucieczki i tragicznego jej zakończenia przesunął się przez szpalty wszystkich dzienników całego świata.
Tymczasem Damour żył, pomieniany z jednym z swych zmarłych towarzyszy, co było tem dziwniejsze, że między obydwoma nie było ani śladu podobieństwa. Tyle tylko, że tak jeden, jak drugi, mieli duże brody. Damour i czwarty z jego towarzyszy, który także cudem pozostał przy życiu, rozstali się za przybyciem na jedno z terytoryów angielskich i nie spotkali się więcej. Zmarł pewno na żółtą febrę, która i Damoura również o mało nie sprzątnęła.
Pierwszą jego myślą obecnie było, rzecz prosta, zawiadomić Felicyę, że zbiegł. Wtem wpadła mu w ręce gazeta z opisem ucieczki i doniesieniem o utonięciu. Wobec tego pisanie zamierzonego listu wydało mu się rzeczą nieroztropną; mógł go ktoś przejąć, odczytać, wpaść tym sposobem na ślad prawdy. Nie byłoż lepiej pozostać nieboszczykiem dla całego świata? Przestaną się o niego troszczyć, dzięki czemu będzie mógł najspokojniej powrócić do Francyi i czekać, przycupnąwszy, na amnestyę, aby się wówczas dopiero dać poznać. W tym czasie straszliwy paroksyzm żółtej febry zatrzymał go na całe tygodnie w jakimś zajeździe zapadłym.
Doczekawszy się dni rekonwalescencyi, uczuł się jednak Damour opanowanym przez nieprzezwyciężone lenistwo, tak go choroba wyniszczyła. Długie miesiące jeszcze trwało to osłabienie i ten brak woli. Zdawało się przytem, że gorączka strawiła w nim wszystkie dawne namiętności. Nie pragnął obecnie niczego, zapytując sam siebie co chwila: po co?... Nawet wizerunek Felicyi i Ludwisi zatarł się w jego pamięci. Miał wprawdzie obiedwie i dziś jeszcze przed oczyma, lecz w bardzo wielkiem oddaleniu, za mgłą, z po za której trudno je było czasem rozeznać. Bezwątpienia, wyzdrowiawszy zupełnie, pojedzie do nich. Lecz kiedy wrócił ze wszystkiem do siebie, inny plan go pochłonął całkowicie. Począł marzyć o zrobieniu majątku, zanim pójdzie odszukać żonę i córkę. Cóż go obecnie czekać mogło w Paryżu? Śmierć głodowa. Trzeba będzie powrócić do warsztatu a łatwo się zdarzyć może, że nie zdoła już znaleźć pracy, gdyż czuł się, po prawdzie, starym. Natomiast wybrawszy się do Ameryki, mógłby w kilku miesiącach, jeźli szczęście dopisze, zebrać jakie sto tysięcy franków — skromna kwota, na której poprzestawał w chaosie nadzwyczajnych historyj o deszczu milionów, jakie szumiały mu w uszach. W jednej z kopalń złota, jakie mu polecono, każdy pracownik, aż do najlichszych kopaczy ziemi, miał wszelkie szanse jeździć we własnej karecie przed upływem pół roku. Obmyślał już naprzód, jak sobie urządzi życie; powróciwszy do Francyi z swemi stu tysiącami, nabędzie przedewszystkiem mały domek w stronach Vincennes i z trzema albo czterema tysiącami renty będzie w nim żył z Felicyą i Ludwisią, zapomniany ale szczęśliwy, zerwawszy ze wszystkiem, co się zowie polityką. W miesiąc potem był w Ameryce.
Zaczęła się opłakana egzystencya na łasce i niełasce przygód i zdarzeń dziwnych i pospolitych zarazem. Poznał po kolei wszystkie nędze i widział wszystkie uśmiechy szczęścia. Trzy razy zdawało mu się, że już, już ma owe wyśnione sto tysięcy; wszystko jednak znikało mu z rąk jak dym za każdym razem; ograbiano go, niszczył sam siebie w ostatnim wysiłku. W rezultacie dużo przecierpiał, dużo się napracował i ciągle był bez koszuli. Nawłóczywszy się na wszystkie cztery strony świata, ujrzał się wreszcie zapędzonym wypadkami aż do Anglii. Stąd pognało go znów do Brukseli, nad samą granicę francuską. Ale nie myślał już teraz o powrocie. Przybywszy do Ameryki, zdecydował się był napisać do żony, lecz kiedy na trzy listy nie otrzymał żadnej odpowiedzi, począł kombinować: albo listy zostały przejęte, — albo Felicya umarła — albo wreszcie i ona wyniosła się z Paryża. Po upływie całego roku przedsięwziął jednę jeszcze próbę, również bezowocną. Aby się nie zdradzić na wypadek, jeźliby listy przejmowano, pisywał pod przybranem nazwiskiem, zmyślając przed Felicyą jakąś niebywałą historyę, w tej myśli, że poznawszy jego pismo, zrozumie podstęp. Absolutne milczenie Felicyi jak gdyby uśpiło jego wspomnienia. Umarł; nie miał odtąd nikogo na świecie; nic go od tej chwili nie obchodziło. Rok cały blizko pracował w pewnej kopalni węgla pod ziemią, nie oglądając wcale słońca, złamany zupełnie, obojętny na wszystko prócz jadła i snu.
Pewnego wieczora usłyszał w gospodzie jakiegoś człowieka, opowiadającego, że amnestya dla przestępców politycznych z 1871 została przez parlament francuski uchwaloną i że wszyscy komunardzi, skazani na deportacyę, wracają do ojczyzny. Wstrząśniony potężnie doniosłą wieścią, uczuł Jakób naraz niepowściągnioną chęć powrotu wraz z innymi do kraju, ujrzenia miasta, ulicy, domu, w którym mieszkał. Zrazu miało to formę instynktownego jakiegoś parcia. Wszelako w wagonie, który go unosił, mózg jego począł pracować i zajaśniała przed nim myśl radosna, iż będzie teraz mógł napowrót zająć należne sobie miejsce w pełnem świetle dnia, bez ukrywania się, jeżeli tylko zdoła odszukać Felicyę i Ludwisię. W sercu jego poczęła zakwitać nadzieja. Będąc wolnym, zwróci się do nich całkiem otwarcie, nie wątpił zaś, że je zastanie w tem samem, co dawniej, mieszkanku przy ulicy des Envierges, siedzące najspokojniej u nakrytego stołu, jakby czekały na niego. Wszystko się wówczas wyjaśni, usunięte zostaną nieporozumienia. Następnie uda się do mera, powie kim jest, i potoczy się życie jak dawniej...
Dworzec północny w Paryżu przepełniony był tłumem i wrzawą. Raz wznosiły się pełne entuzyazmu okrzyki na widok przybyszów, wyciągnięte w górę ramiony potrząsały kapeluszami, rozwarte usta wykrzykiwała imię czyjeś. Na chwilę owładnął Damourem strach; nie pojmował, co by to wszystko mogło znaczyć; miał wrażenie, że cała ta ciżba zebrała się, by mu urągać swoim wrzaskiem, gdy będzie szedł. Po dłuższej chwili dopiero zrozumiał dźwięk nazwiska będącego na ustach wszystkich, nazwiska jednego z przywódców komuny, przybyłego tym samym co i on pociągiem, znakomitości, dla której lud urządzał owacyę. Damour poznał go w przechodzie; utył, miał łzy w oczach, uśmiechał się, wzruszony tem przyjęciem. Kiedy bohater wsiadł do fiakra, zaczęto wołać w tłumie, aby wyprządz konie. Ludzie zaczęli się wzajemnie tratować, fala tłumu przewaliła się w ulicę Lafayette i utworzyła tam morze głów, ponad któremi długo było widać dorożkę, posuwającą się zwolna jak wóz tryumfalny.
Tymczasem Damour, zgnieciony, z potłuczonymi bokami, zdołał się, acz z nielada mozołem, wydostać na bulwary zewnętrzne. Nikt nań nie zwracał uwagi. I oto wszystkie przebyte cierpienia, Wersal, przeprawa do Noumei, deportacya, przesunęły się teraz przed jego oczyma w wezbraniu goryczy.
Atoli na bulwarach zewnętrznych owładło nim rozrzewnienie. Zapomniawszy o wszystkiem, uległ naraz złudzeniu, że odniósł właśnie robotę do Paryża i wraca oto z zarobkiem spokojnie na ulicę des Envierges. Dziesięć minionych lat egzystencyj spłynęło się już po za nim we mgle pamięci tak, że były jakby tylko dalszym ciągiem trotoaru, którym kroczył. Pomimo tego dziwiły go trochę te wszystkie dawne rzeczy, do których oto powracał tak łatwo jakoś. Wydało mu się na przykład, że bulwary zewnętrzne powinnyby być trochę szersze; stawał dla odczytania napisów, dziwiąc się ich widokiem. Nie było to w nim samo rozradowanie tem, że znów stąpa po tym zakątku ziemi, za którym tak tęsknił; była to mięszanina czułości o romantycznych refrenach, z głuchą obawą, obawą przed nieznanem, w obliczu tych rzeczy starych i znajomych, jakie odnajdywał. Wzruszenie jego spotęgowało się jeszcze, kiedy się zbliżał do ulicy des Envierges. Uczuł, że słabnie. Miał ochotę nie iść dalej, jakby go tam czekało nieszczęście. Po co wracać? I cóż tam będzie robił?
Znalazłszy się nakoniec przed swym domem, przeszedł przed bramą trzykrotnie, nie mając siły wejść. Sklepiku węglarza naprzeciwko nie było, miejsce jego zajęła grajzlernia, stojąca zaś w progu tejże kramarka wydała mu się tak opływającą we wszystko osobą, tak na swych śmieciach pewną siebie, że nie miał odwagi zwrócić się do niej z pytaniem, jak w pierwszej chwili zamierzał. Wolał, ryzykując wszystko, udać się odrazu do loży odźwiernego. Ileż to razy w życiu skręcał na końcu alei w lewo, aby pociągnąć za dzwonek.
— Pani Damour, jeźli łaska?
— Dani Damour?... Nie znam. Nie ma tu nikogo takiego.
Stanął bez ruchu. W miejsce dawnej odźwiernej, kobiety-olbrzyma, miał przed sobą małą, suchą babinę z miną kłótnicy, która patrzyła nań podejrzliwie.
— Pani Damour mieszkała w oficynie dziesięć lat temu... — ponowił.
— Dziesięć lat!... wykrzyknęła odźwierna. — Ba! ba! niemało wody upłynęło tymczasem... My tu zresztą jesteśmy od stycznia dopiero.
— Musiała przecie zostawić swój adres?
— Nie. Nie wiem o niczem.
A kiedy nie przestawał wracać ciągle do swego, zniecierpliwiona burknęła nań wreszcie, że pójdzie zawołać męża, jeżeli nie przestanie jej nudzić.
— Cóż to za jakieś szpiegowanie po domu?... Także moda, wkręcać się gwałtem, gdzie nie trza...
Zaczerwieniony odszedł spiesznie, bełkocąc coś pod nosem, wstydząc się stanu swoich podartych spodni, swej starej, steranej bluzy. Z zwieszoną głową powlókł się trotoarem, wnet jednak zawrócił, nie mając siły odejść w ten sposób. Tożby to było niby pożegnanie na zawsze, jakże rozdzierające duszę!... Zlituje się przecie może kto nad nim, zdobędzie jakieś wskazówki?... I podniósłszy wzrok, zaczął się rozglądać po oknach, przypatrywać się sklepom, starając się je rozpoznać. W tych domach dla biednych ludzi, gdzie wypowiedzenia sypią się jak deszcz, dziesięciu lat było aż nadto by zmienić co do jednego wszystkich czynszowników. Pozostała w nim zresztą szczypta roztropności, zmięszanej z wstydem, rodzaj lękliwego zdziczenia, pod których wpływem uczuwał dreszcze na myśl, że mógłby zostać przez kogoś poznanym. Zawróciwszy napowrót w ulicę, zauważył nakoniec parę znajomych twarzy: trafikantkę, właściciela korzennego sklepu, praczkę, piekarkę, u których się niegdyś zaopatrywali w towary. Cały kwadrans się jeszcze wahał, defilując tam i napowrót przed sklepami i nie mogąc się zdecydować, do którego z nich wejść, a walka, jaką wśród tego w duszy staczał, oblewała go potem. Z zamierającem już sercem odważył się wreszcie wstąpić do sklepiku piekarki, trochę zaspanej, bielutkiej zawsze kobiety, jakby co tylko wyszła z woru z mąką.
Rzuciwszy wzrokiem na wchodzącego, nie ruszyła się nawet za ladą. Z pewnością musiała go nie poznać, zważywszy jego opaloną cerę, wyłysiałą czaszkę i brodę długą, kłaczastą, która mu pochłaniała pół twarzy. To mu jednak wróciło pewność siebie, to też płacąc za dwusousowy bochenek, zdobył się na odwagę zapytania:
— Nie bierze tutaj u pani pieczywa pewna kobieta, mająca przy sobie córeczkę: pani Damour?...
Piekarka zamyśliła się, poczem odrzekła miękko:
— Ach, dawniej... tak jest... Ale to już bardzo dawno... Ledwie sobie coś, coś przypominam... Widzi się tyle ludzi...
Musiał się zadowolnić tą odpowiedzią. Jednego z najbliższych dni wrócił śmielszy, rozpytywać ludzi; wszędzie jednak napotykał tę samą obojętność, to samo zapomnienie i sprzeczność informacyj, która go w jeszcze większy wprawiała ambaras. W rezultacie okazało się rzeczą prawie pewną, że Felicya wyprowadziła się z tej dzielnicy mniej więcej w dwa lata po jego odjeździe do Noumei, to znaczy w chwili, kiedy stamtąd uciekł. Nikt nie znał jej adresu. Jedni wymieniali Gros-Caillou, inni Bercy. Małej Ludwisi nikt prawie nie pamiętał. Było więc po wszystkiemu. Usiadłszy jednego wieczora na ławce, na bulwarach zewnętrznych, rozpłakał się i powiedział sobie, że więcej szukać nie będzie.
Lecz co teraz pocznie! Paryż wydał mu się tak pusty!... Odrobina grosza, o której zdołał wrócić do Francyi, była na wyczerpaniu. Czas jakiś nosił się z zamiarem powrotu do Belgii, do swojej kopalni węgla, gdzie było tak czarno, gdzie przeżywał dnie bez wspomnień, w bezmyślnem zadowoleniu zwierzęcia, jakby przygnieciony wieczystym snem ziemi. Pozostał jednak w Paryżu, skazany na nędzę i głód, nie mogąc w żaden sposób znaleźć pracy, odprawiany zewsząd z niczem, ponieważ się wydawał za stary. Miał wprawdzie dopiero pięćdziesiąt pięć lat, wyglądał jednak na siedmdziesiąt, wychudły na szczapę po dziesięciu latach tylu przejść bolesnych. Tułał się niby wilk; chodził pod rusztowania monumentów zburzonych przez komunę, chwytał się robót, powierzanych kalekom i dzieciom. Kamieniarz, zajęty w magistracie, przyrzekł mu był miejsce nocnego dozorcy narzędzi, spełnienie jednak obietnicy odwlekało się a on tymczasem z głodu przymierał.
Jednego dnia na moście Notre Dame, kiedy się właśnie w płynące nurty wpatrywał z osłupieniem nędzarzy, kuszonych myślą samobójstwa, cofnął się naraz raptownie od poręczy i o mało nie przewrócił tym ruchem jakiegoś przechodnia, kolosalnego dryblasa w białej bluzie, który nie zaniedbał sypnąć klątwami.
— Cóż za bestya...
Damour jednakże rozdziawił gębę w tej chwili, wpijając oczy w krzykałę, aż, pozbywszy się wszelkiej wątpliwości, zawołał:
— Berru!
Był to Berru w rzeczy samej, zmieniony wprawdzie, ale zmieniony na korzyść, z obliczem kwitnącem, rzeźki, odmłodniały. Od czasu swego powrotu myślał o nim Damour często, jak tu jednak odszukać towarzysza, który się przeprowadzał co dwa tygodnie? Tymczasem malarz pokojowy wybałuszył nań oczy a kiedy mu Damour głosem drżącym przypomniał swoje nazwisko, nie chciał zrazu uwierzyć.
— To być nie może!... Blaga!
Poznał go jednak wreszcie i wśród okrzyków, które wznieciły formalny popłoch na trotoarze, wrzasnął:
— Toż ty przecie umarłeś!... No! nigdybym się był czegoś podobnego nie spodziewał... Ale — wiesz, — tak sobie zakpić z ludzi... Tylko czy ty naprawdę żyw jesteś?...
A kiedy go Damour szeptem poprosił, by mówił nieco ciszej, Berru, któremu się to wszystko w gruncie rzeczy dyabelnie komicznem wydało, ujął starego druha pod ramię i zaciągnąwszy do winiarni przy ulicy St. Martin, zasypał go tam pytaniami, spragniony wszystkiego się dowiedzieć.
— Natychmiast — pohamował go Damour, skoro usiedli obaj za stołem w gabinecie. — Wpierw jednak powiedz mi: co się dzieje z moją żoną?
Berru spojrzał na niego zdumiony.
— Jakto: z twoją żoną?
— Gdzie jest? — Znasz jej adres?
Zdumienie malarza rosło. Odrzekł zwolna:
— Ma się rozumieć, że znam... Czyż tobie w rzeczy samej zupełnie nie wiadoma jej historya?
— Co takiego? Jaka historya?...
Wówczas Berru jak nie wybuchnie:
— Nie!... to przecież kapitalne!... Jakto?... To ty nic nie wiesz?!... Ależ twoja baba poszła drugi raz za mąż, mój stary!
Damour, który trzymał właśnie szklankę w ręce, postawił ją na stole, trzęsąc się tak mocno, że wino spłynęło mu na palce. Wycierając je o bluzę, powtórzył głucho:
— Co ty powiadasz?... Wyszła drugi raz za mąż? Czy jesteś tego pewny?...
— Do dyabła!... ty zadarłeś kopyta, ona miała prawo wyjść za mąż!... I co tu tak dziwnego?... Tylko że teraz rzecz staje się śmiechu wartą przez twoje zmartwychwstanie...
I począł opowiadać szczegóły nieborakowi, który siedział przed nim w milczeniu, blady, z drżącemi usty. — Felicya była teraz bardzo szczęśliwa. Wyszła za rzeźnika przy ulicy de Moines, na Batignolles, wdowca, któremu bardzo porządnie prowadzi interes. Rzeźnik ów zwie się Sagnard, grubas lat sześćdziesięciu, ale doskonale zakonserwowany. Jatka przy ulicy Nollet należy do najliczniej w całej dzielnicy odwiedzanych, ma czerwono malowane kraty i pozłacane łby wołowe na obu narożnikach szyldu.
— Cóż wobec tego zamierzasz uczynić? — pytał Berru po każdym opowiedzianym szczególe.
Biedaczysko, zgnębiony opisem wspaniałej jatki, w miejsce odpowiedzi czynił nieokreślone ruchy ręką. Zobaczy jeszcze.
— A Ludwika? — zapytał naraz.
— Mała?... Ach! nie wiem... Pewno ją gdzieś umieścili, żeby się jej pozbyć, bo przestałem ją widywać z nimi... Prawda, mogliby ci teraz oddać to dziecko, skoro się niem sami nie zajmują. Tylko znowu... cóż tybyś począł z dziewczyną dwudziestoletnią, nie śmierdząc, jak się zdaje, groszem?... Bo, wiesz bracie, bez urazy, ale wyglądasz tak, że człowiek gotów ci dać dwa sous na ulicy...
Damour zwiesił głowę, zgnębiony, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Berru zadysponował jeszcze litr wina, aby go trochę pocieszyć...
— E! co tam... do stu dyabłów... Skoro jesteś przy życiu, rozruszajże się przecie... Nie wszystko jeszcze stracone, urządzisz się jakoś... Co myślisz robić?
Zabrnęli teraz w gawędę bez końca, w której te same argumenty co chwila wracały na stół. Jednę tylko rzecz malarz przemilczał, a mianowicie, że zaraz po odjeździe skazanego na deportacyę starał się zawiązać stosunek z Felicyą, której pełne ramiona pociągały go mocno. Zachował też ku niej głuchą urazę z tego powodu, że przeniosła nad niego rzeźnika Sagnarda, naturalnie dla jego majątku. Zamówiwszy jeszcze jeden litr, wykrzyknął:
— Na twojem miejscu poszedłbym, nie wiele się namyślając, do nich, rozgościłbym się tam jak u siebie, a jegomość pana Sagnarda wyrzuciłbym jeszcze za drzwi, jeżeliby mi się spróbował stawiać!... Koniec końców ty jesteś górą... Prawo przy tobie!
Damour był coraz więcej pijany. Wino rozpaliło ognie na jego bezkrwistych policzkach. Powtarzał ciągle: „Zobaczę jeszcze...“ Berru nie przestawał go jednak zagrzewać, klepiąc kamrata raz w raz po łopatce i pobudzając jego ambicye pytaniem: czy nie jest mężczyzną?! — Oczywiście, że jest mężczyzną... Tak przytem tę kobietę kochał — kocha ją jeszcze dzisiaj — że gotów podpalić Paryż, aby ją ujrzeć... Lecz w takim razie na cóż zamyśla czekać?... „Ponieważ jest twoja, odbierz mu ją i basta.“ Pijaniuteńcy obadwaj nos w nos sobie ciskali te słowa, wśród gwałtownej intonacyi.
— Idę tam! — ozwał się naraz Damour, dźwigając się od stołu z trudnością.
— Doskonale!... Boby też było tchórzostwem... — wycharczał Berru. — Ja z tobą!
Ruszyli obaj na Batignolles.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.