Pustelnik/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Pustelnik
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Polska T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Burza zerwała się nagle i szła. Zaciekawiła, lecz nie przerażała obawą kataklizmu. Rozpętała się szybko; niosła z sobą pomruk grozy a zarazem jakąś, jakby tęczę, nadzieję, że rychło umilkną huczące już gromy, że huragan zwinie rozwiane już skrzydła i po krótkiej wrzawie nowa zapanuje cisza. Słuchano grzmotów hen, z oddali, z tym dreszczem niepokoju, z jakim się słucha ponurego pomruku nadciągającej chmury gradowej i widzi cień rudo-szary jej cielska. Obawy rosły, bo jęk ziemi, bo huk gromów wzmagał się, serca drżały, bo wieści były już krwawe. W duszach budził się zapalny wyrw męstwa, wiara się ocknęła z omdlenia i z inną znowu nadzieją, że to potęga, że to nie przelot huraganu, lecz, że to wzburzony szalenie pęd jego, przodujący rydwanowi, na którym nadciąga Nemezis! Pewność ta utrwalała się, różne budząc uczucia. Jedni biegli zdyszani na spotkanie zagadkowego rydwanu, by podążyć za nim, drudzy nie ufali w jego tajemniczą moc.
Ci pierwsi skierowany mieli wzrok płonący na Zachód, oczekując stamtąd wymarzonego, wyśnionego blasku zorzy, a drudzy utkwili mętne oczy we Wschodzie, tam widząc jedyny ratunek, ostoję, przyszłość z nim jeno łącząc. Spodziewali się nawet z tej strony świtu jutrzenki.
Obie wiary i te różne nadzieje ścierały się, spychały wspólnie, ale w istocie, nieświadome przyszłości, śledziły przebieg chmur, obliczały odległość grzmotów z napiętą ciekawością, z trwogą, w podnieceniu wielkiem. A mgłą ukryta Nemezis, sobie tylko znanym gościńcem, zbliżała się ku celom jej wiadomym, trzymając wagi o obciążonych nadmiernie szalach. Wypadki następowały po sobie gwałtownie. Odmęt światowy porywał swój wir, krew płynęła obficie, łącząc się z posoką wroga i z krwią brata w bratobójczych walkach. Nawałnica rozszalała się; tytaniczne śmigi jej obalały ludzi jak muchy, coraz większe ich zastępy zagarniając w swój młyn piekielny. Pierwszym podmuchem wichury przygnany z zagranicy do Jarowa, książę Krystyn nasłuchiwał głuchego echa surm bojowych z ironicznym uśmieszkiem na ustach. I on mętne oczy wlepił we Wschód, wierząc głęboko, że tam jeno zbawienie, ratunek, że stamtąd padnie cios, kończący jednym zamachem całą zawieruchę wszechświatową. Ufał bezwzględnie i heliotropicznie, obracając się w stronę świetlistego gmachu swojej wiary. Widział to, bo widzieli wszyscy, ale spokoju swego nie zakłócał. Dysputował tylko z ludźmi tych samych pojęć co i on i już ostatecznie znienawidził pustelnika i Orzęckiego, gdyż oni odczuwali w tym zamęcie pogrom jego ideałów, wierzyli w pochód bogini sprawiedliwości i płonące stare serca byłych męczenników nieśli tam, gdzie jeno szczupła garstka młodych serc, dawała w ofierze własną, kipiącą, bujnym temperamentem krew. Książę Krystyn nie pojmował takich wzlotów, dziwiły go, nawet oburzały; on ironizował z zapałów takich, wiarę tamtych nazywał utopią, ich miłość brakiem zdrowego rozsądku i przesadą, ich czyny szaleństwem, a objawy radonych uczuć — szopką dziecinną. Gniewały go te, jak nazywał buntownicze ruchy i sam z poczuciem swej wyższości duchowej giął się lojalnie w stronę przeciwną. Chciał i żonę napoić odwarem własnych przekonań, lecz znowu trafił na opór, wprawdzie nie zdecydowany jeszcze, ale z grubym podkładem wątpliwości w doktryny męża. Księżna skłoniła się raczej ku zapalnym pojęciom, pociągnięta ich urokiem. Wszelka utylitarność była dla niej obcą, legalność wstrętną. Księciu imponowała siła, jego żonie zaś bohaterstwo. Coś ją intuicyjnie rwało ku tym szeregom, które jak hufiec złotopiórych ptaków leciały ku zorzy, otoczone ze wszech stron wrzącymi bałwanami oceanu wściekłych namiętności.
Burza stała się już orkanem potwornie ryczącym, kanonady wstrząsały ziemią, szły klęski, pogromy przelały się, znacząc po barbarzyńsku ślady swoje krwawe. I jak rzeka rozhukana występuje z brzegów, tocząc spienione wody, wciągając pod siebie ląd, niszcząc, łamiąc, druzgocząc, aż dokona zagłady, tak orkan ten straszliwy rozlewał się dalej i dalej, miażdżył, niweczył, zatratę i śmierć za sobą wlokąc. Coraz bliżej, bliżej, nadciąga grzmot. Jak słychać nasuwającą się trąbę powietrzną i widać słupy czarne na horyzoncie, skąd ona idzie, a las, a przyroda cała drży, przeczuciowym lękiem; dreszczem zgrozy przeniknięta, w trwodze ruiny i skonu, tak samo ludzie, słysząc zbliżający się huk, widząc dalekie jeszcze łuny, przerażeni byli i niepewni. Coraz nowe hasła i sygnały, że to idzie, że to przyjdzie i, tratując, przejdzie i pogna dalej okrutne cielsko. Oczekiwano w natężeniu. Groza już wiała. Powstał niesłychany popłoch, ludzie wpadali w obłęd strachu. Panika! Uciekają, uciekają, brzmiało dokoła, zwiększając zamieszanie.
Uciekają!... powtarzało coraz więcej głosów, niebywale spłoszonych. Biją, pędzą, wypędzają, precz, fala płynie wartko, zbałwaniona, rozbuchana, hucząca.
Wieści nadlatują z szumem ptasich stad; dla jednych są czarne jak złowieszcze kruki, w krwiożerczości swej nieprzewidziane, dla innych, niby białe gołębie, witane radośnie, z weselem i łzą wzruszenia w oku. Nadciąga Nemezis, nadciąga! Idzie!... a przed nią żagwie płonące, a za nią dymy popiołów. Idzie i pochłania i oczyszcza kraj z zakały najeźdźców i spycha ich dalej i dalej. Szlak jej pochodu śmiało pędzi naprzód, bezwględnie, zaborczo.
Czują wszyscy, iż tą ognistą rózgą wielka mścicielka oswobadza, wyzwala. Że ta rózga to jej narzędzie zemsty, a gdy czas próby się spełni, złamie się ją i usunie, by już jeno gałązka oliwna kwitła swobodnie. Szał w duszach potężniał, serca paliły się jasnym płomieniem widocznej już dla wszystkich nadziei.
Ci, dla których wieści o tryumfalnym pochodzie mścicielki były stadem kruków, ci wierzyli w odwet, w raptowne odwrócenie się huraganu, oczekiwali, ufając, iż moment ten blizki. A Nemezis szła i szła.
Stolica wolna!... załopotała wieść na orlich niesiona skrzydłach.
Wolna! wolna!... bo to już arjergarda pochodu wolności, — te jej obecne więzy. To już jeno rózga pozostała po wygnaniu knuta krwawego.
Pustelnik, stary marszałek Orzęcki i księżna żyli niby w blaskach jutrzni. Książę miał wrażenie, że mu ziemia usuwa się z pod nóg. Irytowała go żona i cała jej partja, widoczna już w pałacu, drażniły go złowrogie wieści, gniew jego dochodził do pasji; przestał czytać gazety, zabronił opowiadania sobie nowin. Przeżywał swe strapienia, dygocząc wewnętrznie. Aż oto nowy łopot kruczych skrzydlisk.
Twierdze graniczne złamane. To już zbyt blizko.
Nawałnica jest tuż... tuż. Krwisty wieniec pożogi otoczył horyzont Jarowa, jakby cały palił się dokoła świat. Noce widne od łun, a dnie dymami wokół owiane i grzmot, nie ustający ani na chwilę. W okolicy panika dosięgła punktu kulminacyjnego. W Jarowie zgiełk od uciekających. Drogi zapchane; tłumy piesze, bryki, wozy, ekwipaże. Uciekać!... Uciekać! — wołano z brawurą obudzoną nagle i żywotną. Hasło ucieczki poruszyło i księcia Krystyna. Wstąpiła w niego nagła energja. Był u hrabiostwa Eustachów, tam spotkał Mussin-Puszczewa, ten przyklasnął i pochwalił zamiar.
— Wyjeżdżają Eustachowie i Ponieccy i Dobruccy. No... cała śmietanka okoliczna — mówił książę do żony.
— Ucieka również i nieśmietanka, mój drogi, bo zastępy miejskich urzędników, polaków, razem z czynownikami...
— Tych tam... ja nie zauważam.
— I razem z nami — dorzuciła księżna,. — Za to ten i ów „szarak“ szlachecki, jak ich nazywasz, nie rusza się z miejsca.
— Tym się również nie dziwię. Arystokracja wyjeżdża i to mi wystarcza.
— Stryj Salezy zostanie, za to ręczę!
— No, Salezy! odwieczny maniak!
— A ty jesteś nowoczesny szermierz, idei... zmykania.
— Ena!...
— Czy wiesz, jak profesor Hruda nazywa ten ruch?... On mówi, że to nie wędrówka narodów, to wędrowanie narodu ze swego kraju do cudzego, to ucieczka od swego boga do obcego bałwana, bo przed nim przywykło się pokłony bić bałwochwalcze. Więc nie spostrzega się agonji ginącego olbrzyma, byle własną ratować bezradność.
— Co mówi ten twój profesor, to jest dla mnie obojętne. Ale ty Ena, nie powinnaś ani słuchać, ani powtarzać jego insynuacji.
— Wierzę w niego bardziej niż w wasze złudy bez żadnych podstaw.
— Podstawy te są trwalsze niż sądzisz ty i ten... skwater. Szkoda, żeś nie rozmawiała z Mussin-Puszczewem w tej kwestji.
— Cóż, kiedy on, fiut... Zmyka!... — zawołała księżna.
Podrzuciła przytem lekko i zgrabnie nogę, uderzając się w kolano, z zabawną miną.
— Ach, Ena!... Quelles manières! Wyjazd Mussina niczego nie dowodzi. Ale on by cię napewno przekonał, co do tych podstaw i naszych złud... jak się wyrażasz.
— Dobrze! pomówię z nim o tem, gdy... wróci.
Książę rzucił ramionami niecierpliwie i mocno zirytowany wydawał rozkazy pakowania rzeczy, ładowania mebli na wozy; całe wewnętrzne urządzenie pałacu, makaty ze ścian, cenniejsze ozdoby, obrazy, portrety, skarbiec, bibljotekę, zbrojownie, stajnie, wozownie, szorownie, nawet kuchnie i spiżarnie, nawet psiarnię postanowił zabrać, by wieść tam, gdzie grunt uważał poniekąd także za swój, a bezpieczny i pewny. Gorączka wyjazdu rozpalała go, lecz jakoś nic nie zdołał spełniać, bo nie miał sympatyków w swym projekcie. Księżna tłumaczyła mu, że o ile jest pewność szybkiego odwetu, to jechać z takim taborem pod wiatr, nie widzi racji. Książę wpadł w gniew. Spostrzegł, że żona znowu mu się opiera, zgadywał wpływ pustelnika, Widział go zresztą na całym dworze i bliższej okolicy. Profesor Hruda dziwnie był czynny. Konikiem swoim z Semenem, kręcił się po wsiach, zaglądał do dworów, skąd dochodziły słuchy o zamierzonej ucieczce obywatela. Wszędzie widziano pustelnika, a gdzie zajrzał, tam następował względny spokój i stamtąd nikt jakoś nie wyruszał. Książę wiedział, że nawet udawało się pustelnikowi zawrócić z drogi niektórych uciekinierów, o ile zaś byli ze stron dalszych, pogrążonych już w ogniu, to pod mocą perswazji starego profesora, zatrzymali się w Jarowie, w Smolarni, lub w blizkich wsiach, by przeczekać burzę. Książę nazywał Hrudę szaleńcem i ani chwili nie zawahał się co do postanowionego wyjazdu. Walczył uparcie z niechętną żoną, aż nadszedł moment decydujący. Burza zahaczyła o Jarów. Pułki, szwadrony, maszerowały w ucieczce, szły całe zastępy piechoty, cwałowały konnice, wlokły się działa, wieźli szpitale. — Wszystkie drogi, dróżki, nawet pola zaczerniały się żołdactwem, końmi, taborami. Wrzawa rosła i rósł strach. Nieustanny tętent, turkot, rżenie koni, głuche hurkotanie armat, a dokoła palące się wsie, dwory, szerokie rozlewiska łun na szarem od dymów niebie, a w powietrzu ciągły huk blizkich już piorunów. W tym chaosie przejechali przez Jarów księstwo Ponieccy, prowadząc za sobą szeregi wozów, przestraszeni byli, rozgorączkowani i zdumieli się bardzo, ze księstwo Krystynowie jeszcze w domu. Książę zerwał się, by z nimi jechać, rozgniewany na żonę kazał kamerdynerowi pakować walizy, gdy stanął przed nim pustelnik. Spytał spokojnie.
— Książę pan wyjeżdża?... Dokąd?...
— Panie łaskawy, jadę tam, gdzie dążą wszyscy — chłodno odrzekł magnat.
— Na miłość Boga, niech książę tego nie czyni. Dokąd jechać, poco i do kogo?... Tam do nich, do naszych wrogów, pod ich faryzeuszowskie opiekuńcze skrzydła i na co, na tułaczkę, może na poniewierkę?... Opuszczać własną ziemię w chwili krytycznej, przełomowej, to się nie godzi, książę panie, na Boga, to grzech. Ot... już tak... Grosz swój, polski, dla nich wywozić, uciekać z ojczyzny w chwili, gdy ją depcą wrogowie i u tych samych wrogów gościny, schronienia szukać. Wstyd, książę panie, ot... ot hańba! Książę jest obywatelem polskim, tu, na własnej ziemi trwać winien.
— Zostaw, profesorze, swoje wywody dla chłopów i tych... tam obywateli, których podobno wstrzymujesz od ratowania się. Mnie proszę zaniechać.
— Książę panie, nie czyń tego, nie czyń — gorąco błagał Hruda. — Co księcia do tego skłania, co zmusza?... Nic, nic! To tylko ot... ot... bezmyślny pęd, ale zastanowienia — rozwagi. Zmykają urzędnicy, bo lecą za posadą, ze strachu wreszcie, wierząc w moc tamtych, nie rozumiejąc życia i bytu bez nich. Ale książę, z własnego kawała ziemi nie może dezerterować. Teraz otworzą się dla nas, polaków, szranki nowe, trzeba...
— Mój panie... Hruda — zanim te utopijne szranki pańskie otworzą się, czy stworzą, my tu będziemy z powrotem. Voilà!
— Kto to... my?...
— My, co wyjeżdżamy z budynku płonącego i nasze wojska.
— Jakie nasze?...
— No... et bien... nie widzi pan, że armja nasza się cofa chwilowo, dla strategicznych celów?...
— Książę pan nazywa ją naszą?... — szeroko otworzył oczy pustelnik. — Słyszałem to samo w miasteczku; nasze wojska zwyciężają, a potem nasze wojska czynią odwrót chwilowy. Tak mówili ci, co już wywędrowali jako awangarda „naszych“ wojsk. Ale z ust księcia pana nie spodziewałem się tego usłyszeć. U nas pali się dach, trzeba dom ratować, zamiast biedz do budynku cudzego, który się nie tylko pali, lecz zawala się sam w gruzy, bo podwalina już strupieszała. Ale choćby tam był gmach kamienny a u nas chata, nasz święty obowiązek w niej pozostać z ideą, by i ją uczynić gmachem skalnym.
— Już pan skończył panie... panie Hruda?...
— Nie książę, nie skończyłem, bo książę wreszcie ma syna i tego na tułaczkę po obcych stolicach nie narazi, ot... ot... On musi tu pozostać, jako przyszły filar polskiego społeczeństwa polskiej arystokracji.
— Syn i żona pojadą ze mną.
— I cóż wy tu będziecie robili po powrocie?... wy, dezerterzy z placówki społecznej. Jaką będzie wasza rola w naszym kraju i jaka mina?... Bo wy nie wygnańcy, jak tu niektórzy pompatycznie twierdzą o tych, co sami zmykają, wy uciekinierzy z pod dachu matki pod dach wroga, bo niby silniejszy. Czem wytłomaczycie waszą ucieczkę?... powtarzam; tamtym więcej wolno niż wam... tamtych dla wielu różnych powodów czemś wytłomaczyć można, was... niczem. Chyba strachem, a to już... to już nie po męsku, nie po obywatelsku, nie... po książęcemu.
— Panie Hruda, dosyć!... Dosyć, dosyć, profesorze! Nie masz pan prawa do mnie tak przemawiać! Rad twoich nie usłucham i... mam już ich... za dużo. Żegnam!
Książę opętany z gniewu odszedł, gwiżdżąc z irytacji.
Odjechali Ponieccy, rozeszła się wieść, że wyruszyli Dobruccy. Książę był zupełnie gotowy do drogi, nie mógł tylko zmusić żony do towarzyszenia mu. Księżna sama i razem z pustelnikiem i Orzęckim powstrzymywała męża i błagała go, by został. Przekonana przez profesora, upierała się po swojemu energicznie. Stanowczość jej jątrzyła księcia, jej prośby przyjmował wybuchami gniewu, starli się z sobą parokrotnie poważnie. Księżna widząc, że męża nie zatrzyma, zawahała się, osłabła. Wyjazd postanowił książę już na dzień następny. Pakowano ostatnie bagaże. Księżna roztrzęsiona, spłakana chodziła napół przytomna, gdy nagle stanęły przed pałacem dwa samochody. W jednym jechali hrabiostwo Eustachowie z gubernatorem Mussin-Puszczewem i adjut. Mussina, w drugim dzieci hrabiostwa z nauczycielką i korepetytorem. Książę Krystyn wybiegł na ganek. Nastąpiła szybka wymiana zdań.
— Wyjeżdżacie?... powinniście już być w drodze — zawołała hrabina.
— Ruszamy jutro rano.
— Ależ niemożliwe, za późno.
— Da... da!... niema czasu na zwłokę, — potwierdził Mussin po rosyjsku. — Tut budiet pierestrełka. Oposno!
— Tut pazycja, — poprawił konkretniej adjutant, kniaź Czugajew.
— Słyszy książę, co panowie mówią? Uciekajcie! Pan gubernator eskortuje nas aż do miejsca.
— To jest?...
— Ach, do stolicy naturalnie.
— Do jakiej?... mimowoli spytał książę.
— Nad Newę wszakże, — szczebiotała hrabina, — tam pewno i księstwo podążą, prawda?... przypomną się nam dobre czasy. Wtedy się bawiło, a teraz...
— Zaczem że! W Pitrie wsiegda wiesieło, — pocieszył adjutant.
Hrabiostwo pytali o księżnę, która się nie ukazywała. Oni zaś nie wysiadali z samochodu, gdyż gubernator naglił do najśpieszniejszego odjazdu. Książę zrozumiał, że żona nie wyjdzie, wytłomaczył przeto gościom... że jest nieobecną w pałacu. Pożegnali się z tem, że się wkrótce zjadą razem.
Księżna całą scenę obserwowała dyskretnie, z okna wyższego piętra. Gdy książę wystąpił do żony z wymówką, że nie wyszła, ona lekceważąco wzruszyła ramionami.
— Ja miałam do nich schodzić? Ach zbyteczne! Byli sobie en familie z tymi panami. — Zresztą tyś im wystarczył.
Zaledwo automobile gubernatora opuściły Jarów, gdy opanowali go kozacy. Wataha skoczyła do stajen, szorowni, wyprowadzono konie, porywano siodła, rzemienie. Powstał zamęt niesłychany. Administracja broniła, ile sił starczyło, lecz wykierowane na nich karabiny dońców, usunęły przeszkody. Księżna z pustelnikiem i Orzęckim dzielnie stawiała opór rabującym. Cuganty, pieszczone wierzchowce, wyrywała z rąk zbójeckich, trzymając w ręku rewolwer, skierowany wprost w dzikie ślepie kozaków. Otaczał ją zastęp masztalerzy, stajennych, ale jej własna energja największy wywierała wpływ.
— Isz kakajaL. smotri!!... — mruczeli dońcy, odpędzani przez księżnę, lecz świadomość, iż to „kniahinia“ onieśmielała niektórych, mniej zrewoltowanych, czy z większą dozą niewolniczości we krwi. Książę nie pomagał żonie, wzywał ją tylko przez różnych posłów, nie opuszczając pałacu. Samochód księcia oczekiwał, szumiąc i dygocąc, gotowy do pędu. Stary kamerdyner sam wynosił walizy, reszta służby rozbiegła się; jedni byli przy księżnej, drudzy pochowani po kątach w przerażeniu. Książę zrozpaczony, niecierpliwie czekał na żonę. Dziecko, już ubrane do drogi, zanosiło się od płaczu, słysząc i widząc rwetes nieopisany. Pustelnik jeszcze raz dopadł do księcia z błaganiem, lecz został brutalnie odtrącony. Biegł więc stary do księżnej i zdumiał. Ujrzał ją stojącą w otoczeniu tłumu złożonego z całej służby jarowskiej i z bliższych folwarków, oraz z chłopów ze wsi. Wołali coś do niej, składali ręce, padali jej do nóg, obejmowali kolana. Pustelnik zbliżył się i przekonał, że błagają księżnę, by nie odjeżdżała od nich, by ich nie zostawiła na zatratę i zgubę. Na jednych twarzach malował się przestrach wyraźny, na innych wyłączne jakieś odbicie pokory i prośby. Księżna była blada z gorejącemi oczyma, podniecona i niepojęcie dla samej siebie wzruszona. Pierwszy raz w życiu znalazła się w takim tłumie bezpośrednio, zatopiona w nim. Pierwszy raz w życiu odczuła iskrę sympatji tak wyraźną u tych ludzi. Zauważyła już dawniej, od czasu wprowadzenia reform w Jarowie, inny typ zachowania się względem niej chłopów i własnej służby. Cieszyło ją to, nigdy nie obeszło tak, jak w tej chwili, nigdy nie wywołało tych miłych uczuć. Łzy błysnęły w jej oczach, rozpalone usta drżały, bezradną była trochę i spłoszoną. Uśmiechała się, kiwała głową bez słowa. Pustelnik szedł jej na pomoc. Rozsunął się tłum przed nim. Stary stanął przy księżnej, ujął jej rękę i, wskazując na lud otaczający ich zwartym kołem, rzekł cichym głosem:
— Księżno, patrz, oni cię błagają, byś ich nie opuszczała. Jesteś potrzebna dla tych ludzi, dla Jarowa, dla kraju. Ich prośba, ich zebranie się tu, to świadectwo, czem już jesteś dla nich po nie całych dwuch latach pracy, oto masz rezultat. Księżno, proszę się opanować, obiecać im, że nie odjedziesz i zostać.
— Ależ... gdyby mój mąż...
— Jeśli księżna się oprze, książę sam nie pojedzie.
Zebrani ludzie, nie rozumiejąc i nie słysząc, co mówili z sobą, odgadli, że i profesor prosi księżnę o zostanie, ponowili przeto swe błagania, gdy wtem nowe hordy kozactwa pojawiły się na dziedzińcu. Tłum strwożony rozpadł się na boki,. Napół dzikie postacie zeskakiwały z koni. Runęli wszyscy prosto do stajni pałacowej. Księżna ujrzała całą siłą wyciąganego za uzdę Machmuda. Zakipiało w niej. Krzyknęła na służbę i dopadła kozaka w chwili, kiedy troczył głowę konia do sztachet, waląc go trzonem mosiężnej nahajki. Ogier nie pozwalał się okulbaczyć. Księżna w pasji najwyższej chwyciła konia przy pysku i odepchnęła brodacza lufką browninga. Kozak zamierzył się na nią karabinem, lecz w mgnieniu oka broń wyfrunęła mu z ręki. Drab zatoczył się i grzmotnął na ziemię, gruchnięty między oczy olbrzymią pięścią strzelca Daniła. Kozacy wrzasnęli z wściekłości, zasyczały grube przekleństwa, lecz zajęci rabunkiem, nie spieszyli ratować i pomścić omdlałego towarzysza. Daniło odczepił Machmuda i dopiero teraz, prostując się, zameldował;
— Książę pan kazał prosić jaśnie oświeconą księżnę, bo pilno. Książę pan bardzo zły.
Księżna rozpaczliwie spojrzała dokoła. Wszyscy patrzyli na nią w oczekiwaniu. Pustelnik utkwił w niej wzrok surowy, prawie nakazujący.
Porwała się z miejsca, nagle zdecydowana.
— Daniło pilnuj mi tego konia! Nie daj go nikomu!
— Słucham!
Księżna pobiegła do pałacu.
— Ja go zatrzymam, ja go nie puszczę! do nóg mu się rzucę, — zawołała do pustelnika, który ją dogonił.
— Zostańcie, zostańcie!... tu tylko wasze cele. Szkoda, że książę nie widział tłumu waszego ludu.
— Ach, onby ich rozpędził.
W sieni pałacowej stał kamerdyner, paru lokajów i bona ze spłakanym Krysiem, patrzyli na księżnę przestraszonemi oczyma.
— Gdzie książę?...
— Książę pan... wyjechał.
— Co?!...
— Książę pan nie mógł się doczekać jaśnie oświeconej i jak ci ostatni kozacy przewalili koło pałacu do stajen, tak książę pan wsiadł do samochodu i... odjechał.
Księżnej opadły ręce. Stała chwilę, jak skamieniała, poczem po bladych policzkach jej przeleciała ognista fala krwi, drżące usta przycięła zębami aż do bólu, a powieki jej szybko, szybko mrugały.
Pustelnik zrozumiał jej mękę i walkę z wzbierającemi się gwałtem łzami. Wziął Krysia na rękę i podał go matce.
Chwyciła dziecko, tuląc je do siebie. Profesor ruchem głowy oddalił służbę. Księżna we włosach syna topiła łzy. Ale pięcioletni malec odczuł płacz matki, popatrzał jej w oczy i skrzywił buzię żałośnie.
— Papo wróci, wróci, — pocieszał go profesor.
Książę jednak nie wrócił.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.