Przejdź do zawartości

Pułkownik/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pułkownik
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG.

Piękna pani Laura wypłakała mnóstwo łez — cierpiała na ciężką migrenę, ale to nic a nic nie pomogło. — Mąż był upartym i nie poznał się wcale na boleściach złamanego serca. — Starzyn oddany został w długoletnią dzierżawę. — Dzierżawca, człowiek zamożny, przeprowadził z wierzycielami układy i spłaca ich częściowo — państwo Stanisławowie do Warszawy się na mieszkanie wynieśli.
On zdrowszy jest teraz znacznie, dostał w biurze kolei żelaznej posadę, a pensya wraz z małym dochodem z majątku, pozwalają mu utrzymać rodzinę na skromnej, lecz przyzwoitej stopie.
Sucha miss, oszczędności swoje zabrawszy, powróciła w strony rodzinne — i podobno, pomimo ostrzeżeń pani Laury, poszła za jakiegoś piwowara w Ipswich, pani zaś pozostała osamotnioną, jak powiada, pogrzebaną żywcem.
Córeczka na pensyę chodzi, uczy się dobrze, lecz ojciec wpaja w nią zasady, którychby się nawet »stary kapral« z Borków nie powstydził.
Biedna pani Laura!...
Jedyną jej pociechą jest, że ma kilka znajomych pań, również zawiedzionych, zapoznanych istot, których mężowie także ulegli »zgubnym obłędom chwili« i zredukowali znacznie budżet na zagraniczne przejażdżki i stroje.
W gronie tych dam pani Laura pociesza się nieco. Pociesza się tem, że sama przynajmniej nie cierpi, że ma towarzyszki niedoli. To też gdy się zejdą na przyjacielskiej herbatce, wtedy puszczają wodze zbolałym sercom i obrzucają świat i czasy dzisiejsze, gorzkiemi, pełnemi żółci wymówkami.
Niewiele im to pomoże, no — ale wygadają się przynajmniej.
Natalcia nie cieszy się także względami pani Laury. Są z sobą na bardzo ceremonialnej, etykietalnej stopie. Pani Laura nie może zupełnie swej kuzynki zrozumieć, ani też z dziwacznem jej postępowaniem sympatyzować.
Więcej nawet — oburzona jest na nią.
Bo jakżeż — panna tak zamożna, taka dystyngowana i piękna, o której rękę dobijała się co najlepsza młodzież, odrzuciła najświetniejsze partye i założyła... strach powiedzieć nawet... ogromny magazyn!
To już przechodzi wszelkie wyobrażenie!
Kilkadziesiąt dziewcząt znajduje w tej fabryce zatrudnienie, a panna Natalia, ta panna Natalia stworzona do karet i salonów, zbiera grosze jak najzwyczajniejsza przekupka, lub sklepikarka z Żabiej ulicy.
I pocóż je zbiera? po to aby znaczniejszą część tych zbiorów rozrzucić hojną dłonią miedzy jakieś szkaradne, stare baby, zamieszkujące Rybaki, Solec, Czerniakowską i tym podobne zakazane zaułki Warszawy.
Także gust szczególny! — handlować wykwintnemi strojami, aby zarobić na ciepłe chustki dla jakichś wyrobnic i suchotnic z Powiśla.
Tego pani Laura nigdy przebaczyć kuzynce nie może.
Natalcia też o przebaczenie nie prosi.
Dnie upływają jej szybko, jeden schodzi za drugim niewiadomo kiedy, a każdy niemal ściąga na jej głowę błogosławieństwa pocieszonych biedaków.
Może też te błogosławieństwa zjednały jej zadowolenie wewnętrzne i spokój, który się maluje na jej pięknej twarzy...
W Borkach po dawnemu idzie, tylko listy z zagranicznemi markami przerywają dni jednostajne, a listy widać pocieszające, pomyślne, bo Klarcia się rumieni jak wisienka, ciotka Józefa coś z cicha o wyprawie wspomina, a pułkownik z zadowoleniem białe wąsy gładzi i z pod oka na Klarcię spogląda.
Właśnie i teraz wieczór jest letni, zapach kwiatów dolatuje z ogródka, z łąk wiatr przynosi woń skoszonego siana, z lasów balsamiczne tchnienie sosen i świerków.
Ptaszęta śpiewają, młodziutki księżyc lekko rysuje się na niebie, oczekując rychło-li zachodzące słońce za lasy zapadnie.
Pułkownik siedzi na ganku, przy nim z główką na jego ramieniu opartą, Klarunia. Rozwinęła się, wypiękniała, urosła. Jest obecnie w samym rozkwicie wiosny życia, jest jak kwiat róży, gdy się z zielonych obsłonek pączka dobędzie i całą pełnią blasków zajaśnieje.
Pułkownik mówi do niej.
— Więc to już za tydzień ten twój leśnik niemiecki przyjeżdża do Borków?
— Za tydzień, dziaduniu, jeźli słowa dotrzyma...
— O dotrzyma, dotrzyma, ręczę za niego — ale mnie ten przyjazd nie cieszy.
— Dlaczego to, dziaduniu kochany?... — pyta z trwogą dziewczyna.
— Bo już wtenczas dziadek na drugi plan zejdzie i tamtemu miejsca ustąpi.
— O nie, nie, dziadziu, tyś zawsze pierwszy!...
— Co tam, moje dziecko, ja waszem szczęściem szczęśliwy będę — i to mi wystarczy.
Klarcia wzięła rękę dziadka i przycisnęła ja do ust.
— Jam już i dziś szczęśliwy — mówił dalej pułkownik — szczęśliwym, widząc że on na naszą miłość zasłużył.
— Więc i ty go już kochasz, dziaduniu? o, jakżeż mam ci dziękować!?
— Nie dziękuj, dziewczyno — i nie dziw się temu. Serce starego weterana lgnie do każdej siły zacnej i błogosławi każdego rekruta, co się do armii pracowników zaciągnął. Ty byłaś jego instruktorem, Klaruniu — więc także masz prawo być dumną z niego... Niech błogosławieństwo Boże będzie zawsze nad wami i nad tą ziemią, po której wspólnie pójdziecie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.