Przypadki Robinsona Kruzoe/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Usiłowanie rozniecenia ognia — deszcz i mimowolna kąpiel — banany — probuję ciesiołki — kalendarz — kompas.

Słońce wzbiło się już wysoko, kiedy otworzyłem oczy. Nic dziwnego, po takiéj pracy i na wygodném łożu śpi się wybornie, a zresztą nie miałem nic pilnego do roboty; nikt mię do niéj nie budził. Pierwszy ten spokojny nocleg skrzepił mię przecudownie; uczułem się jakby odrodzonym i poszedłem zażyć przechadzki.
Wiedziony tęsknotą, udałem się na skałę wznoszącą się po nad mojém mieszkaniem, ażeby śledzić statków na morzu. Napróżno wytężałem wzrok na wszystkie strony, wszędzie pusto i głucho. W tym przyszło mi na myśl, iż chociaż dostrzegłbym okręt, jakimże sposobem dałbym znać o sobie jego osadzie. Uderzony tą myślą, zacząłem znosić suche gałęzie, obdzierać korę z drzew i z tego materyału układać stos na skale, ażeby w razie ujrzenia okrętu, ogniem i dymem zawiadomić ludzi na nim będących o moim na wyspie pobycie. Już naznosiłem dużo drzewa, gdy uderzył mię mój nierozsądek.
— Mój Robinsonku, jakież z ciebie ciele — pomyślałem sobie. Ułożyłeś stos, no, to bardzo pięknie, ale czémże go podpalisz, gdzież krzemień, krzesiwo i hubka? Trzeba nie mieć odrobiny oleju w głowie, żeby się tak spisać; powróciłem więc z gniewem do domu i zacząłem rozmyślać, jakimby sposobem można ogień rozniecić. Byłaby to dla mnie ogromna korzyść.
Najprzód chciałem spróbować, czyby mi się nie udało skrzesać go tylcem mojego noża: ale wszystkie kamienie były za miękkie do wydobycia iskry, a krzemienia nigdzie znaleźć nie mogłem. Porzuciłem więc ten zamiar, a wiedząc iż murzyni rozniecają ogień trąc dwa kawały drzewa o siebie uciąłem stosowne kawałki drzewa, i tarłem je bez przestanku przeszło godzinę. Drzewo rozgrzewało się wprawdzie, lecz właśnie wtenczas zaczynało mi sił brakować, a nim je odzyskałem, wszystko ostygło, i trzeba było na nowo rozpoczynać. Po kilku daremnych próbach, namęczywszy się porządnie i widząc że nic nie dokażę, rzuciłem je z gniewem daleko od siebie, jakby to z ich winy pochodziło i poszedłem do lasu ażeby nazbierać większy zapas kukurydzy, gdyż zanosiło się na deszcz, a nie życzyłem sobie wcale chodzić podczas słoty do lasu.
W nocy obudził mię jakiś szelest. Wprawdzie od czterech blisko tygodni jak przybyłem na wyspę, nie pokazywało się żadne zwierzę, pomimo to dreszcz przeszedł mię od stóp do głów. Słyszałem wyraźny i nieustanny szelest, który ani zbliżał się, ani oddalał; wybiegłem ku otworowi jaskini, a gęste krople deszczu objaśniły mię zkąd ów szmer pochodzi. Powróciłem na posłanie i uspokojony usnąłem; lecz wkrótce inna okoliczność daleko nieprzyjemniéj sen mój przerwała. Skutkiem parogodzinnéj ulewy woda nagromadziła się w jaskini i podeszła pod posłanie. Zbudzony niemiłym chłodem, porwałem się na nogi, szukając poomacku suchszego miejsca, lecz dno jaskini było równe prawie, i dlatego wszędzie jednakowa wilgoć. Szczęściem trafiłem na kawałek wystającéj ściany, tu więc umieściwszy swą godność w najniewygodniejszém położeniu, siedząc skulony, czekałem z niecierpliwością rana.
Zaledwie się rozwidniło i deszcz ustał nieco, zacząłem szukać przyczyny nocnéj kąpieli. Sądziłem bowiem, że skaliste sklepienie nie powinno deszczówki przepuścić, a niepodobna aby zewnątrz zalatywała ulewa. Tymczasem z wielkiém zmartwieniem ujrzałem w powale groty szeroką szczelinę, którą woda arcy wygodnie dostawała się do wielkiéj sali mojego zamku.
Trzeba było temu zaradzić, ale jak? Najprzód przy pomocy miotły zrobionéj z gałązek drzewnych, usunąłem wodę z mieszkania. Potém wyszedłem na wierzch skały, ażeby otwór bliżéj zbadać. Wzdłuż opoki biegła rysa szeroka na ćwierć łokcia, a na parę sążni długa; tędy to woda przesiąkała do środka, należało ją więc zaprawić, a raczéj zaopatrzyć daszkiem.

— Mój Robinsonku — rzekłem do siebie — zdawałeś w przeszłym tygodniu egzamen na majstra murarskiego, sprobójno teraz ciesiołki: muszę cię pochwalić żeś bez młotka i kielni nie źle się spisał, obaczymy, czy téż bez siekiery i piły dasz sobie radę?
Najprzód trzeba było postarać się o rodzaj gontów, albo dachówek. Widziałem ja w lesie roślinę na trzy sążnie wysoką z szerokiemi liścikami; umyśliłem użyć ich do zrobienia dachu. Skoro więc deszcz ustał zupełnie, puściłem się do boru. Jakoż wkrótce znalazła się owa roślina; miała ona łodygę grubą, wysoką na cztery lub pięć sążni, a od odpadniętych liści, jakby sęczkami od dołu pokrytą. Za ich pomocą wspiąłem się aż do korony liściastéj, rozchodzącéj się na wszystkie strony w kształcie palmowego wachlarza. Chcąc naciąć liści, objąłem nogami łodygę, a ręką począłem je naginać, lecz odchyliwszy liście, z podziwieniem ujrzałem żółtawe owoce długie na stopę, a kształtem do ogórków podobne. Ścinając liście nie zapomniałem i o nich, i kilka na ziemię zrzuciłem. Zszedłszy na dół sprobowałem owoców: i któż moją radość opisze, gdym poczuł w ustach smak słodkawy, przyjemny, orzeźwiający. Ucieszyłem się tém więcéj, bo mi się już kukurydza zupełnie przejadła. Owoc ten jak się późniéj dowiedziałem, nazywa się Pizang[1], znajdował się obficie na licznych roślinach, i mogłem go do zbytku używać.
Posiliwszy się, natychmiast rozpocząłem zaprawę szczeliny w sklepieniu groty. Nie szło mi jednak tak łatwo jak z początku mniemałem, szpara była u góry dosyć szeroka i nie dała się samemi liśćmi przykryć. Należało koniecznie wprzódy ułożyć jakieś podpórki, ażeby się na nich mogły oprzeć. Narobiłem z gałązek drzewnych kilkadziesiąt podpórek, ale nie mając gwoździ, nie mogłem ich umocować w szczelinie.
Wtém przyszły mi na myśl liany, znajdujące się obficie w lesie; naciąłem ich sporo. Następnie urznąwszy dwie długie proste gałęzie, poprzywiązywałem do nich lianami owe drobne podpórki tak, iż się z tego utworzyła drabinka dosyć długa i mocna. Drabinkę tę położyłem wzdłuż na szczelinie, a na tém rusztowaniu umieściwszy kilka warstw liści pizangowych, poprzykrywałem kamieniami, ażeby mi wiatr zbyt lekkiego dachu nie porwał, boki zaś drabiny przytwierdziłem do ziemi kulkami z gałęzi.
Robota ta tak lekka na pozór, zajęła mi cały dzień i zmęczyła porządnie, tak iż ukończywszy ją późno wieczorem, jak nieżywy ległem na posłaniu.
Nazajutrz pierwsza moja myśl była o pizangach; pobiegłem po nie i sprawiłem sobie pyszne śniadanie. Wczoraj jadłem je z pewną bojaźnią, lękając się czy nie mają własności trujących, ale noc ubiegła bez złych skutków, a więc mogłem bezpiecznie je pożywać.
Odkrycie to naprowadziło mię na zamiar zwiedzenia całéj wyspy. Któż wié ile jeszcze pożytecznych przedmiotów znaleźć się mogło; wszak tak dawno już na niéj jestem, a dotąd zasklepiony w ciasnéj dolinie, żyję jak ślimak w skorupie. Postanowiłem więc zabrać się do wycieczki po wyspie, lecz przedewszystkiém należało pomyśleć o zapisaniu czasu mego pobytu; gdyż dnie zaczęły mi się w pamięci plątać, i dziś np. zaledwie przypomniałem sobie, że była sobota. Znalazłem wreszcie sposób zrobienia kalendarza; wybrałem na ten cel dwa drzewa z gładką korą, i na jednym wyciąłem nożem datę rozbicia: „Wtorek dnia 23 Września, 1659 roku.“ Pod tym napisem wycinałem kreski znaczące dnie, niedziele oznaczałem dłuższemi; dziś była sobota 18 października. Byłto dwudziesty szósty dzień pobytu mego na wyspie. Miałem zatém kalendarz, i nie obawiałem się na przyszłość stracenia rachuby czasu.
W parę dni potém na odłamie skały, tuż obok groty ujrzałem duży kamień płaski z otworem w samym środku: to mi nasunęło myśl zrobienia kompasu. Wiedziałem o tém dobrze, iż w południe cień padający od przedmiotów oświeconych słońcem, bywa najkrótszy. Wystrugawszy kawałek drzewa płaski nakształt deseczki, ściąłem go klinowato; utkwiłem szerszy koniec w otworze kamienia, cieńszy zaś skierowałem w górę; potém zasiadłem nad kamieniem pilnie obserwując. Gdy się słońce wzbiło najwyżéj, a cień był najkrótszy, oznaczyłem to miejsce kreską wzdłuż cienia poprowadzoną. Przed zachodem słońca wbiegłem znowu na skałę i zrobiłem znak na punkcie, na który ostatnie promienie słońca rzucały cień. Na drugi dzień zaznaczyłem miejsce wschodu słońca, a ponieważ w okolicach bliskich równika długość dnia i nocy nie ulega wielkiéj zmianie, podzieliłem miejsce między wschodem i południem, jako téż między południem i zachodem, na sześć równych części i wyrobiwszy nożem kreski, pooznaczałem je liczbami godzin. Tak zrobiłem sobie zegar, może nie zbyt dokładny, zawsze jednak lepszy od żadnego.






  1. Pizang lub Banan należy do rodziny Bananowatych (musaceae), mowa tu o pizangu rajskim (musa paradisiaca). Dorasta on 15 stóp wysokości, ma liście wielkie, kwiaty białawo–żółte, a owoce od ½ do 1 stopy długie, 2 do 3 cale średnicy mające, obło–trójścienne. Jedzą się dojrzałe i niedojrzałe, surowe, gotowane, pieczone. Ogrodnicy roślinę tę zowią Adamowém drzewem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.