Przygody na okręcie „Chancellor“/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody na okręcie „Chancellor“
Podtytuł Notatki podróżnego J. R. Kazallon
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Ilustrator Édouard Riou
Tytuł orygin. Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.

Od 15 do 20 października. Dzisiaj zwiedzono całe wnętrze okrętu, przyczem znalezionem zostało i pudło pikratu w tyle okrętu, w miejscu, do którego ogień na szczęście nie doszedł. Pudło jest nietknięte, nawet woda nie zepsuła materyi wybuchowej. Złożono je na końcu wysepki. Nie wiem dlaczego nie wrzucono go zaraz w morze. Robert Kurtis i Daolas przekonali się, że pomost i podtrzymujące go belki mniej ucierpiały, aniżeli się spodziewano. Silne gorąco, na które te grube deski i potężne podpory były wystawione, powyginało je, nie przepalając do głębi. Działanie zaś ognia daleko silniej uszkodziło bok statku. W istocie na bardzo długiej przestrzeni podbitka jest strawiona od ognia. Końce krzywek zwęglone sterczą tu i owdzie, cały szkielet jest bardzo uszkodzony. Pakuły wyskoczyły ze wszystkich spojeń i można uważać to za cud, że okręt nie rozpadł się dawno. Są to bardzo smutne okoliczności, z któremi musimy się rachować. »Chancellor« jest tak silnie uszkodzony, że Robert Kurtis widocznie nie może wyłatać go przy skromnych środkach, jakimi rozporządza i nie będzie w mocy okręt doprowadzić do takiego stanu, aby bezpiecznie odbył długą podróż. Stąd kapitan i cieśla bardzo są zakłopotani, szkody są tak znaczne, że gdybyśmy znajdowali się na wyspie nie zaś na skale, z której ocean w każdej chwili mógłby nas zmieść, Kurtis nie wahałby się ani chwili rozebrać statek i zbudować mniejszy, któremu możnaby na pewno zawierzyć. Kurtis szybko się zdecydował, zebrał nas wszystkich pasażerów i załogę na pokład »Chancellora« i powiedział:
— Moi przyjaciele, okręt jest daleko więcej zepsuty niż przypuszczaliśmy, szczególniej stosuje się to do samego pudła. Ponieważ z jednej strony nie mamy środków do naprawienia go, z drugiej zaś na tej wyspie skalistej, gdzie jesteśmy na łasce morza, nie możemy pozostawać aż do zrobienia nowego statku, proponuję więc, żeby zatkać otwór jak najmocniej i dążyć do najbliższego lądu. Stąd do Guyany holenderskiej jest wszystkiego 800 mil, którą to drogę przy pomyślnym wietrze w ciągu 10 do 12 dni przebyć można, dostając się do Paramaribo, na samej północy Guyany.
Nic innego nie pozostaje do zrobienia, wniosek więc kapitana wszyscy jednogłośnie przyjęli.
Daoulas z pomocnikami wziął się do załatania otworu i do wzmocnienia, o ile się da, wiązań zniszczonych przez ogień.
Widocznie jednak »Chancellor« nie przedstawia już dostatecznego bezpieczeństwa i w pierwszym porcie musi być rozebranym.
Cieśla załatał także zewnętrzne spojenia desek części pudła, ukazującej się przy nizkim stanie morza, nie może się jednak dobrać do części, ukrytej pod wodą i ze środka ją tylko reperuje.
Różne te prace trwały aż do 20-go. Kiedy już ukończono wszystko, co było w mocy naszej, ażeby doprowadzić okręt do stanu używalności, Robert Kurtis zdecydował się spuścić go na morze.
W chwili wyładowania »Chancellor« unosił się na wodzie, nawet w czasie odpływu morza. Dla zabezpieczenia go od wpadnięcia na rafy, spuszczono przednią i tylną kotwicę i tym sposobem pozostał w basenie naturalnym, broniony na prawo i na lewo przez skały, nie zatapiające się nawet podczas przypływu morza.
Basen jest tak szeroki, że pozwoli wykręcić okręt przy pomocy drągów, wspartych na skałach. Zdaje się więc, że wydobycie się »Chancellora« na morze odbędzie się z łatwością, przy podniesionych żaglach, jeśli będzie wiatr pomyślnym, albo też holowaniem, jeśli bodzie przeciwny.
Cała czynność jednak przedstawia wiele trudności. Sam wchód w przejście jest zabarykadowany rodzajem grzebienia z bazaltu, ponad którym przy największym przypływie głębokość wody zaledwie wystarcza na przeciągnięcie »Chancellora«, chociażby zupełnie próżnego. W czasie utknięcia statek, podrzucony przez olbrzymią falę, która go podniosła i rzuciła następnie w basen, przeskoczył przez grzebień. Oprócz tego wówczas przybór, z powodu nowiu księżyca i porównania dnia z nocą był z całego roku największy.
Robert Kurtis nie może czekać kilku miesięcy i musi korzystać z pełnego morza, aby wyswobodzić okręt.
Wiatr jest pomyślny, bo wieje z północo-wschodu, a więc w kierunku przesmyku. Ale kapitan słusznie nie spieszy się z rozwinięciem wszystkich żagli okrętu, którego moc jest bardzo wątpliwa i który może być zatrzymany za najmniejszą przeszkodą. Po naradzeniu się z porucznikiem Walterem, cieślą i bosmanem, kapitan zdecydował się zapomocą lin przeciągnąć okręt. Na wszelki przypadek, gdyby to przedsięwzięcie nie udało się, przymocowano w tyle kotwicę, aby powrót mieć zabezpieczony; dwie drugie kotwice umieszczono na zewnątrz przesmyka, którego długość nie przechodzi dwustu stóp. Łańcuchy przyczepiono do wind, załoga wzięła się do drągów i o czwartej godzinie z wieczora »Chancellor« zaczyna się ruszać.
O godz. czwartej minut 23 ma nastąpić przypływ, a więc na dziesięć minut przedtem dociągnęliśmy okręt, jak można było najbliżej, to jest, dopóki przód pudła okrętu nie dotknął zapory.
Teraz więc Robert Kurtis, ażeby oprócz pracy wind zużytkować siłę wiatru, kazał podnieść żagle górne i dolne.
Stanowcza chwila nadeszła. Morze doszło najwyższej wysokości. Podróżni i załoga trzymali za drągi od wind, pp. Letounneur, Falsten i ja podpieramy z prawej strony. Kapitan stanął na wystawce, pilnując żagli, porucznik na przodzie, bosman przy rudlu.
»Chancellor« drgnął kilka razy i wzdymające się, ale na szczęście zupełnie spokojne morze z łatwością go unosi.
— Razem bracia — woła Kurtis spokojnym i wzbudzającym zaufanie głosem — ostro i razem. Jazda!
Windy poruszono, słychać szczęk łańcuchów, przyczepionych do otworów na przodzie okrętu. Wiatr także silniej dmie i maszty gną się pod jego powiewem. Uszliśmy dwadzieścia stóp. Jeden z majtków zaśpiewał piosenkę, gardłowym wprawdzie głosem, ale rytm jej wybornie pomaga do ujednostajnienia poruszeń.
Natężyliśmy wszystkie siły, »Chancellor« drga. Próżne jednak starania, morze zaczyna odpływać. Nie przejdziemy.
Odkąd przekonaliśmy się, że okręt nie przejdzie, nie można pozwolić, ażeby choć chwilę pozostał oparty na zaporze jak huśtawka, przy zniżeniu się wody pękłby niezawodnie w samym środku. Zwinęliśmy więc natychmiast żagle i kotwica z tyłu zapuszczona posłużyła nam do cofnięcia się. Nie mamy jednej chwili do stracenia, kręcą windami napowrót i po chwili straszliwej obawy »Chancellor« zsunął się na pudle i powrócił do basenu, z którego jak z więzienia wydostać się pragnął.
— A więc kapitanie — zapytał bosman — co dalej robić, jakże przejdziemy?
— Nie wiem jeszcze — odrzekł Kurtis — ale przejść musimy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.