Przygody na okręcie „Chancellor“/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody na okręcie „Chancellor“
Podtytuł Notatki podróżnego J. R. Kazallon
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Ilustrator Édouard Riou
Tytuł orygin. Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Galeria grafik w Wikimedia Commons Galeria grafik w Wikimedia Commons
JULIUSZ VERNE. PISMA. VIII

PRZYGODY NA OKRĘCIE
„CHANCELLOR“
NOTATKI PODRÓŻNEGO J. R. KAZALLON
WYDANIE NOWE ঙ Z ILUSTRACYAMI



NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
— WARSZAWA — LUBLIN — ŁÓDŹ
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
SKŁADY GŁÓWNE: POZNAŃ — M. NIEMIERKIEWICZ
NEW   YORK   —   THE   POLISH   BOOK,  IMP.   CO.
□   □   DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE.   □   □





I.
Charleston 27 września 1870 r.

Opuściliśmy wybrzeże Bateryi dziś o trzeciej po południu podczas największego przypływu morza. Odpływ szybko oddalił nas od brzegów. Kapitan Huntly kazał rozpiąć górne i dolne żagle, a silny wiatr północny popchnął »Chancellora« wpoprzek zatoki. Wkrótce potem okrążono fort Sumter, pozostawiając na lewo baterye nadbrzeżne. O czwartej przebyliśmy przewał, skąd silny prąd odpływu uniósł nas dalej. Do pełnego jednak morza daleko jeszcze, a drogę zagradzają ławy piasku, z wąskiemi przejściami, przez które trzeba się przemykać. Kapitan Huntly wybrał południowe przejście, nad którem wznosi się latarnia morska lewego skrzydła fortu Sumter. Żagle »Chancellora« ustawiono najdokładniej i o 7-mej wieczorem, minąwszy ostatnią ławę piaszczystą, statek nasz wpłynął na Atlantyk.
»Chancellor«, piękny trzymasztowiec o 900 beczkach objętości, należy do bogatego domu braci Leard w Liwerpolu. Zupełnie nowy, zaledwie dwa lata temu zbudowany, jest okuty blachą miedzianą — jego zaś szkielet i dolne części masztu, oprócz tylnego, są z żelaza.
Po opuszczeniu zatoki zwinięto flagę angielską, pomimo to każdy marynarz rozpozna narodowość statku. Anglik przejawia się w nim od szczytu masztów do linii wodnych.
Powinienem powiedzieć, dlaczego jadę na tym okręcie, kursującym pomiędzy Liwerpolem a Charlestonem.
Pomiędzy południową Karoliną a Brytanią niema bezpośredniej komunikacyi. Ażeby dostać się do której linii transatlantyckiej, trzeba było dojechać na północ do New-Yorku lub na południe do Nowego Orleanu. Pomiędzy New-Yorkiem a starym lądem funkcyonuje kilka linii francuskich i hamburskich, z łatwością więc »Scotia«, »Pereire« lub »Holsatia« zawiozłaby mnie prędko do miejsca przeznaczenia. Pomiędzy Nowym Orleanem i Europą także przebiegają statki »National«, »Steam Navigation et Comp.« W Charlestonie jednak, chodząc po wybrzeżu, zobaczyłem »Chancellora«, który podobał mi się bardzo, zresztą nie wiem, jakiś instynkt skłonił minie do zajęcia miejsca na pokładzie tego okrętu, na nader przystępnych warunkach.
Podróż morska na okrętach przy pomyślnym wietrze jest prawie tak szybką, jak i na statku parowym, pod wszelkimi zaś innymi względami przedstawia więcej dogodności.
Na początku jesieni pod tą szerokością pogoda zwykle sprzyja. Zdecydowałem się więc na »Chancellora«. Czy dobrze, czy źle zrobiłem? Czy pożałuję kiedyś mego postanowienia? Przyszłość to pokaże.
Notatki będę prowadził dzień po dniu, w chwili więc kiedy to piszę, wiem tyle co i ty mój czytelniku, jeżeli tylko mój dziennik znajdzie kiedy czytelnika.





II.

28 września. Kapitan »Chancellora« nazywa się Jan Silas Huntly, Szkot z Dundee, lat pięćdziesiąt, opinię ma wybornego znawcy dróg Atlantyku. Średniego wzrostu z wąskiemi ramionami, małą i z przyzwyczajenia zawsze na lewo przechyloną głową.
Chociaż nie mam pretensyi być dobrym fizyognomistą, łatwo mi jednak odgadnąć charakter kapitana po parogodzinnej z nim znajomości.
Nie przeczę wiec, że Silas Huntly jest najlepszym marynarzem, może znać wybornie swój zawód, ale bardzo wątpię, żeby miał wolę niezłomną i siłę charakteru wobec ciężkich prób życiowych.
W istocie, ruchy kapitana Huntly są ciężkie i ciało jego wygląda, jak gdyby znużone.
Niedbałość przebija się w jego niepewnem spojrzeniu, w ruchach rąk i w kołysaniu się z jednej nogi na drugą. Nie jest to i nie może być człowiek energiczny, ani nawet uparty, gdyż oczy jego nie zmrużają się, szczęki nie są wydatne, a dłonie zawsze otwarte, nie ściskają się w pięści. Zresztą ma jakiś dziwny wyraz twarzy, którego dotąd nie umiem sobie wytłómaczyć, będę jednak zwracał nań całą uwagę, na jaką zasługuje dowódca okrętu, ten, który jest naszym panem, drugim po Bogu.
Jeżeli się jednak nie mylę, to pomiędzy Panem Bogiem a Huntlym jest jeszcze na pokładzie człowiek, stworzony do odegrania ważnej roli w razie jakiegoś wypadku. Jest to porucznik okrętu, którego dotąd nie zbadałem dostatecznie, opiszę go później.
Załoga »Chancellora« składa się: z kapitana Huntly, porucznika Roberta Kurtis, drugiego porucznika Waltera, bosmana i czternastu majtków Anglików lub Szkotów, razem osiemnastu marynarzy, co najzupełniej wystarcza do kierowania okrętem o 900 beczkach. Zdaje się, że ci ludzie znają dobrze swój zawód, przynajmniej tak sądzę ze zręcznych manewrów, jakie robili pod komendą Kurtisa przy wyjeździe z Charlestonu.
Oprócz powyższych, służbę okrętową dopełniają jeszcze: gospodarz Hobbart i kucharz, murzyn Jynxtrop.
Pasażerów jest wraz ze mną ośmiu. Dotąd nie znam nikogo, jednostajność jednak życia okrętowego, codzienne drobne wypadki, bezustanne stykanie się ludzi ścieśnionych w tak małej przestrzeni i wrodzona potrzeba wymiany myśli, a wreszcie ciekawość, do której tak jesteśmy skłonni, nie zaniedbują nas zetknąć i zbliżyć. Hałas przy odjeździe, zajmowanie kajut i niezbędne urządzenie się, ażeby wygodnie spędzić dwadzieścia do dwudziestu pięciu dni podróży, oddalały nas dotąd od siebie.
Od wczoraj żaden z pasażerów nie przybył do stołu wspólnego, może być, że niektórzy cierpią na morską chorobę. Podobno znajdują się na pokładzie i dwie kobiety, umieszczano je w tylnych kajutach, których okna wycięte są w tablicy okrętu.
W księdze okrętowej znalazłem listę pasażerów, którą tutaj przepisuję:
Państwo Kear, Amerykanie z Buffalo, osób dwie.
Panna Herbey, Angielka, dama do towarzystwa pani Kear.
Pan Letourneur, Francuz z Hawru wraz z synem Andrzejem.
Wilhelm Falsten, inżynier, Anglik z Manchesteru.
John Ruby, kupiec z Cardiffu, Anglik.
J. R. Kazallon z Londynu, piszący ten dziennik.





III.

9 września. Deklaracja kapitana Huntly, to jest akt spisujący ładunek towarów na »Chancellorze« i warunki przewozu, brzmi jak następuje:
Bronsfield et Comp., dom komisowy, Charlesion.
»Ja Jan Silas Huntly z Dundee w Szkocyi, dowodzący okrętem »Chancellor«, objętości 900 beczek, obecnie znajdujący się w Charleston, w odpowiedniej chwili pomyślnej mający pod opieką Bożą udać się do Liwerpolu, gdzie wyładuje swoje towary, zaświadczam niniejszem, że od pp. Bronsfield et comp., komisantów handlowych w Charleston, przyjąłem na rzeczony okręt i umieściłem pod pomostem 1.700 pak bawełny, wartości 26.000 funtów szterl., wszystko w całości i dobrym stanie, oznaczone i numerowane na marginesach, którą to bawełnę, o ile stan morza i niebezpieczeństwa, mogące minie spotkać dozwolą, podejmuję się w dobrym stanie dowieść do Liwerpolu i oddać pp. Leard, albo przekaz mającemu, po wypłaceniu za przewóz 2.000 funt., szt., z potrąceniem szkód według zwyczajów morskich. Poręczam niniejszy układ osobą swoją, majątkiem i okrętem. Na dowód czego popisałem trzy jednobrzmiące deklaracye, po spełnieniu których moc tychże upada«.
Charleston 13 września 1870 r.

J. S. Huntly.

Tak więc »Chancellor« wiezie do Liwerpolu 1.700 pak bawełny. Ładunku tego z największem dopełniono staraniem, »Chancellor« zaś specyalnie jest zbudowany do przewozu bawełny. Paki zajmują cały spód okrętu, tworząc zbitą masę, mały tylko kawałek miejsca pozostawiono na bagaże pasażerów, nie tracąc daremnie przestrzeni, ażeby tym sposobem okręt mógł zabrać pełny ładunek.





IV.

Od 30 września do 6 października. »Chancellor« wybornie płynie, pozostawiając za sobą wstęgę piany, rozrzuconej na powierzchni morza jak biała koronka na niebieskiej materyi. Niewiele statków mogłoby się z nim ścigać. Atlantyk jest prawie zupełnie spokojny. O ile wiem, kołysanie okrętu nikomu z podróżnych nie sprawia już przykrości. Zresztą każdy z nas odbywał drogę morską i mniej lub więcej zna się z morzem, to też jak tylko dzwon da znak posiłku, wszystkie miejsca przy stole zawsze są zajęte. Stosunki pomiędzy pasażerami zaczynają się ożywiać i życie na pokładzie przestało być monotonne. Pan Letourneur Francuz, najczęściej rozmawia ze mną. Jest to człowiek, mający lat około 50, wysoki, z białymi włosami i siwiejącą brodą. Zdaje się starszym nad swój wiek z powodu cierpień, jakie przebył w życiu. Człowiek ten wiele cierpiał i jak mi się zdaje cierpieć jeszcze nie przestał. Nigdy się nie śmieje, zaledwie uśmiecha niekiedy i to tylko do syna. Oczy jego jak przez łzy patrzą na świat. Cała twarz nosi wyraz goryczy i miłości, pociągając urokiem niewysłowionej dobroci. Na okręcie jest także syn jego Andrzej, 20-letni młodzieniec z twarzą słodką i pociągającą. Młody ten człowiek jest żywym portretem swojego ojca. Nieszczęściem jednak, jest kaleką od brodzenia i to właśnie jest powodem ciężkiego smutku ojca. Kuleje biedak, mając źle rozwiniętą lewą nogę i nie może chodzić bez laski. Ojciec uwielbia to jedyne dziecko, widząc w niem świat swój cały. Kalectwo syna więcej jeszcze dokucza ojcu, który stara się też wynagrodzić nieszczęście biedaka, poświęcając się dlań bez granic. Na chwilę nawet nie opuszcza syna, śledząc najmniejsze jego życzenia i podtrzymując go bezustannie. Pan Letourneur przywiązał się do mnie i rozmawiamy z nim o Andrzeju.
— W tej chwili rozstałem się z synem pańskim. Masz pan dobre dziecko, panie Letourneur. Młodzieniec to inteligentny i wykształcony.
— O, tak panie Kazallon — odpowiedział Letourneur — jest to piękna dusza w słabem zamknięta ciele, dusza biednej matki, zmarłej w chwili przyjścia jego na świat.
— Ale i on pana kocha!
— Drogie dziecię! — szepnął pan Letourneur, spuszczając głowę.
— Ach, panie, czy jesteś w stanie pojąć, wiele cierpi ojciec, patrząc na syna kalekę, kalekę od urodzenia!
— Panie Letourneur — rzekłem — nie umiecie podzielić się nieszczęściem, jakie was obydwóch spotkało. Żałuję szczerze pana Andrzeja, ale czyż miłość, jaką pan go otacza, nie wynagradza go dostatecznie. Niemoc fizyczna jest niczem, w porównaniu z cierpieniem moralnem, które pan zabiera całe dla siebie. Uważnie obserwuję Andrzeja, mogę więc zaręczyć, że rozpacz pańska więcej go boli, niż własne kalectwo.
— Wszakże ja staram się ukrywać to przed nim! — zawołał pan Letourneur. — Jedyną moją dążnością jest uprzyjemnić mu każdą chwilę życia. Zauważyłem, że bardzo lubi podróże, od wielu lat więc podróżujemy razem. Zwiedziliśmy całą Europę, obecnie powracamy ze Stanów Zjednoczonych. Nie chciałem posyłać Andrzeja do szkół początkowych, sam go uczyłem, resztę dopełniam podróżami. Posiada on żywą inteligencye i bujną wyobraźnię. Jest wrażliwy, raduję się, gdy pomyślę, że czasami na widok cudownej natury zapomina o swojem kalectwie, ale jeżeli on zapomina, ja o tem pamiętam i wiecznie pamiętać będę!
Chciałem go pocieszać, ale właśnie syn ukazał się i p. Letourneur pobiegł, ażeby mu dopomódz do wejścia na zbyt strome schodki, prowadzące na wystawkę.
Tam usiedliśmy we trzech na ławce blisko kurników, gawędząc o obecnej podróży. P. Letourneur, tak samo, jak i ja, ma bardzo niekorzystne wyobrażenie o zdolnościach kapitana, którego brak stanowczości i ospała powierzchowność przykre robi wrażenie na wszystkich. Przeciwnie p. Letourneur podobał się porucznik p. Kurtis, mężczyzna 30-letni, dobrze zbudowany, obdarzony wielką siłą fizyczną, zawsze czynny i którego silną wolę widać z każdego poruszenia!
Robert Kurtis właśnie wszedł na pomost. Po bliższem przypatrzeniu się, zostałem uderzony wyrazem siły i energii tego człowieka. Chodzi prosto z lekko zmarszczonem czołem, dumnie spoglądając naokoło. Oprócz energii zdaje się posiadać wiele chłodnej odwagi, niezbędnej marynarzowi. Ma także dobre serce i usługuje jak może młodemu Letournerowi. Zbadawszy stan nieba i żagli okrętu, Kurtis zbliżył się ku nam i wmieszał do rozmowy, z czego, jak uważałem, młody Letourneur się uradował. Porucznik opowiedział nam niektóre szczegóły o pasażerach, z którymi dotąd nie zawiązaliśmy znajomości. Państwo Kear pochodzą z północnej Ameryki. Zrobili ogromny majątek na handlu naftą. Pan Kear raczej zbogacony niż bogaty, myśli wyłącznie o swoich wygodach. Ręce trzyma wciąż w kieszeniach, pobrzękując sztukami złota. Dumny i zarozumiały, z pogardą patrzy na wszystko co go otacza, jak paw zakochany w sobie. Byłoby trudnem do rozwiązania zadaniem odgadnąć, co w nim przeważa — głupota czy egoizm. Nie mogę sobie wytłómaczyć, co mogło skłonić pana Kear do odpłynięcia na pokładzie »Chancelora«, zwyczajnego okrętu handlowego, bez wygód, zapewnionych na parowcach transatlantyckich. Pani Kear jest kobietą pospolitą, bez pretensyi, obojętną, której czterdziestka już minęła, bez wykształcenia i wciąż milcząca. Patrzy, ale nie widzi, słucha, ale nie słyszy. Czy myśli?... Nie ręczyłbym za to.

Jedynem zajęciem tej pani jest posługiwanie się co chwila swoją panną do towarzystwa, miss Herbey, łagodną i spokojną Angielką, nie bez upokorzeń zarabiającą te kilka funtów, które jej płaci handlarz nafty. Ta młoda osoba jest bardzo ładną blondynką o ciemno-szafirowych oczach. Wyraz jej twarzy nie jest bezmyślnym, jaki często spotyka
Na pokładzie.
się u Angielek. Usta jej byłyby prześliczne, gdyby miała więcej sposobności uśmiechać się. Ale do kogo i czego miałaby się uśmiechać biedna dziewczyna, będąca celem nieustannego dokuczania i dziwacznych kaprysów swej pani? Pomimo to, miss Herbey choć cierpi, z rezygnacyą poddaje się swojemu losowi.

Wiliam Falsten, inżynier z Manchesteru z arcyangielską fizyognomią. Jako dyrektor hydraulicznych zakładów w południowej Karolinie, jedzie do Europy, ażeby kupić świeżo wydoskonalone maszyny, mianowicie, odśrodkowy młyn marki Gaila. Lat może mieć około 45 i należy do tego rodzaju uczonych, którzy nic nie znają oprócz rachunku i mechaniki. W rozmowie, jeżeli go zaczepisz, chwyta jak koło zębate, bez nadziei ratunku.
Pan Ruby jest to kupiec zwyczajny, niczem się nie wyróżniający. Od dwudziestu lat bezustannie sprzedaje i kupuje, a ponieważ ma zwyczaj tanio kupować, a drogo sprzedawać, zrobił więc majątek, z którym sam nie wie, co ma czynić. Pan Ruby tak dalece pogrążył się w handlu detailicznym, że zupełnie stracił władzę myślenia, zadając kłamstwo zdaniu Paskala: »Człowiek jest stworzony na to, ażeby myślał, jest to jego godnością i zasługą«.





V.

7 października. Dziesięć dni temu opuściliśmy Charleston: droga odbywa się pomyślnie i szybko. Zaznajomiłem się z porucznikiem i często z nim rozmawiam.
Dziś rano Robert Kurtis powiedział mi, że zbliżamy się do gromady wysp Bermudzkich na wysokości przylądka Hatteras. Obserwacye wskazały 32°, 20′ szerokości północnej, a 64°, 50′ długości zachodniej według południka Greenwich. Przed wieczorem zobaczymy Bermudy, mianowicie zaś wyspę św. Jerzego.
— Jak to — zawołałem — dopływamy do Bermudów? Sądziłem, że statek wyjeżdżający z Charlestonu posuwa się w kierunku więcej północnym, trzymając się prądu Golfstromu.
— W istocie, panie Kazallon, jest to zwyczajny kierunek, który tym razem jednak kapitan uważał za stosowne zmienić.
— Dlaczego?
— Nie wiem, z samego początku ruszyliśmy drogą wschodnią, jesteśmy więc na wschodzie.
— Czyś pan mu robił jakie względem tego uwagi?
— Owszem, wspomniałem mu kilkakrotnie, że nie jedziemy zwykłą drogą, na co mi odpowiedział, że sam najlepiej wie, co czyni.
Mówiąc to Robert Kurtis zmarszczył kilkakrotnie brwi i potarł ręką czoło; sądzę, że nie mówi wszystkiego, co myśli.
— Jednakże panie Kurtis dziś mamy siódmego października, zbyt więc już późno na to, ażeby w tym roku szukać nowych dróg. Nie mamy ani dnia do stracenia, jeżeli chcemy dojechać do Europy zanim się zerwą nawałnice.
— Tak, panie Kazallon, ani jednego dnia.
— Racz mi wybaczyć panie Kurtis niedyskretne pytanie, chciałbym jednak wiedzieć zdanie pańskie o kapitanie Huntly.
— Ja myślę — odrzekł porucznik — ja myślę, że to jest... mój kapitan!
Zaniepokoiła mnie ta ostrożna odpowiedź. Robert Kurtis nie mylił się wcale. Około trzeciej majtek czuwający na bocianiem gnieździe zawołał: »Ziemia pod wiatrem, na północo-zachód«, dotąd jednak zaledwie rozróżnić ją można było jako lekką mgłę.
Około szóstej wyszedłem na pokład w towarzystwie Letourneurów, ażeby przypatrzyć się Bermudom.
Otoczone łańcuchem skał, wznoszą się one bardzo mało nad poziom morza.
I to jest ten zaczarowany archipelag, ta grupa malownicza, którą wasz poeta, panie Kazallon, Tomasz Moore wychwalał w swoich odach. Już w 1643 r. wygnaniec Walter z zapałem opisał te wyspy, a później, jeżeli się nie mylę, damy angielskie nie chciały nosić kapeluszy, jeżeli te nie były zrobione z liści bermudzkich palm.
— Masz słuszność mój Andrzeju, archipelag bermudzki był bardzo w modzie około XVII wieku, dziś jednak uległ zupełnemu zapomnieniu.
— Oprócz tego, panie Andrzeju — dodał Robert Kurtis — poeci, unosząc się nad tym archipelagiem, wcale nie zgadzają się z żeglarzami, bo do lądu tych krajów, których widok tak zachwycał pieśniarzy, bardzo trudno dostać się marynarzowi z powodu skał formujących naokoło pas, ukryty pod wodą i bardzo dla okrętów niebezpieczny. Co zaś do jasnego nieba, o tem także wiele możnaby powiedzieć. Sam ogon huraganów, które niszczą Antyle, uderza w Bermudy, burza zaś, to jak wieloryb, ogonem najsilniej bije. Radzę więc nie dawać zbytniej wiary opisom Tomasza Moore i Waltera.
— P. Kurtis słusznie mówi — dodał uśmiechając się Andrzej — poeci jak przysłowia, jeden drugiemu zawsze przeczy. Jeżeli Tomasz Moore i Walter unoszą się nad rozkoszą pobytu na tych wyspach, za to Schakespeare, który zapewne musiał je znać lepiej niż tamci obydwaj, na nich umieścił najstraszliwsze sceny swojego dramatu »Burza!«
Anglicy, odwieczni posiadacze archipelagu, utrzymują na nim stacyę wojskową, która pośredniczy między Antyllami i Nową Szkocyą. Archipelag ten wciąż si powiększa, liczy on 50 wysp i wysepek, a madrepory pracują bezustannie nad powiększeniem ich, łączą je pomiędzy sobą i z czasem utworzą nowy kontynent.
Oprócz nas nikt z podróżnych nie wyszedł na pokład, ażeby zobaczyć ten ciekawy archipelag.
Panna Herbey zaledwie się ukazała na wystawce, musiała cofnąć się, przywołana do kajuty lamentującym głosem pani Kear.





VI.

Od 8 do 13 października. Wiatr północno-zachodni dmie silnie.
Morze rozkołysało się i żegluga męczy coraz gorzej. Deski w podłodze trzeszczą i to mnie nudzi potężnie. Podróżni prawie cały czas siedzą pod wystawką, ja zaś wolę zostać na pokładzie, pomimo ciągłego deszczu, przenikającego aż do kości.
Od dwóch dni daleko prędzej płyniemy, pomimo zniżenia masztów; wiatr przelatuje od 50 do 60 mil na godzinę.
»Chancellor« jest ciągle w najlepszym stanie, zboczenie jednak silne pcha nas ciągle na południe.
Zachmurzone niebo nie pozwala robić obserwacyi astronomicznych, nie wiemy zatem na pewno, gdzie się znajdujemy.
Towarzysze podróży nic nie wiedzą o dziwnym i niewytłómaczonym kierunku, jaki kapitan nadał statkowi.
Anglia jest na północo-wschodzie, a my ciągle płyniemy na południo-wschód! Robert Kurtis nie rozumie uporu kapitana, który zamiast puszczać ciągle żagle z wiatrem, powinien je zmienić i na północo-zachodzie szukać przyjaznych prądów.
Dziś zrana na wystawce spytałem Roberta Kurtisa, czy kapitan czasem nie zwaryował?
— Pan obserwujesz go ciągle, panie Kazallon, powinieneś więc lepiej wiedzieć ode mnie.
— Nie wiem co myśleć o nim, ale rzeczywiście ma szczególny wyraz twarzy i oczy często spoglądają błędnie!
— Czy jeździłeś pan z nim kiedy?
— Nie, panie Kazallon, po raz pierwszy teraz z nim płynę.
— I zwracałeś pan powtórnie uwagę kapitana na zły kierunek żeglugi?
— Zwracałem; ale on ponownie mi odpowiedział, że wie co robi.
— Powiedz mi, panie Kurtis, co myślą o tem bosman i porucznik Walter?
— Myślą toż samo, co pan i ja.
— No, ale gdyby kapitanowi Huntly przyszła fantazya zawieźć nas do Chin.
— To pojedziemy do Chin.
— Tak, ale subordynacya ma pewne granice?
— Nie, dopóki postępowanie kapitana nie grozi niebezpieczeństwem okrętowi.
— A jeżeli naprawdę dostał pomieszania zmysłów?
— W takim razie, panie Kazallon, wiem co mi robić należy.
Przyznam się, że było to dla mnie niespodzianką, nie wchodzącą wcale w program podróży na »Chancellorze«.
Pogoda coraz gorsza, w tej stronie Atlantyku silne wiatry ciągle panują w jesieni.
W nocy z dnia 11 na 12 »Chancellor« wpłynął na morze Sargaskie: tak nazywają przestrzeń wody otoczoną ciepłym prądem Golfstromu i pokrytą wodorostami, które Hiszpanie nazywają »Sargasso«.
Okręty Kolumba z trudnością zaledwie przebyły tę ruchomą masę.
W dzień Atlantyk wygląda jak ogród; panowie Letourneur wyszli także na pokład, pomimo silnej nawałnicy, która dmiąc na metalowe liny wydobywa z nich dźwięki jak ze strun harfy.
Ubranie każdy zapiął jak najszczelniej, chcąc je uchronić od poszarpania przez wiatr.
Okręt na tej łące morskiej przecina kolej szeroką, niekiedy wiatr zarzuca długie jak dzikie wino gałązki aż na liny masztowe, tworząc pomiędzy niemi festony zieleni.
Algi, te wstążki bez końca, 300 do 400 stóp długie, czepiają się masztów i pną się do samego szczytu.
Przez kilka godzin musieliśmy odpierać ten napad wodorostów, chwilami zaś »Chancellor«, cały okryty lianami, wyglądał jak krzak płynący po niezmiernej łące.





VII.

14 października. »Chancellor« wypłynął nareszcie z tego roślinnego oceanu, a gwałtowność wiatru znacznie się zmniejszyła, płyniemy jednak szybko ze ściągniętymi żaglami.
Słońce dziś pięknie świeci, ale jest bardzo gorąco. Obserwacye wskazują 21°, 33′ szerokości północnej i 50°, 17′ długości zachodniej.
O dziesięć stopni więc posunęliśmy się ku południowi. Pomimo to kierunek pozostaje ciągle ten sam.
Ażeby zdać sobie sprawę z tego niepojętego uporu, kilkakrotnie rozmawiałem z kapitanem Huntly i nie wiem co sądzić, czy ma zdrowe zmysły, czy zwaryował. Wogóle mówi zupełnie rozsądnie. Może więc jest to rodzaj maniactwa, odnoszącego się tylko do rzeczy tyczących jego zawodu.
Takie zboczenia psychologiczne niejednokrotnie już widziano i mówiłem o tem Robertowi Kurtis.
Porucznik wysłuchał mnie z zimną krwią i powtórnie oświadczył, że dopóki kapitan nie naraża statku na zgubę wyraźnem szaleństwem, nie można mu odbierać władzy, bez narażenia się na surową odpowiedzialność.
Wróciłem do kajuty około ósmej, następnie czytałem przy świetle lampy i rozmyślałem z godzinę, wreszcie położyłem się spać.
W kilka godzin potem rozbudził mnie jakiś niezwykły hałas. Na pokładzie słychać było szybkie kroki i żywe nawoływania. Zdaje się, że załoga miała jakąś pilną robotę. Co to jednak może znaczyć? sondować nie potrzeba, żagle ciągle pod wiatrem, nie rozumiem tego wcale.
Przez chwilę chciałem wyjść na pokład, ale hałas uspokoił się wkrótce. Kapitan Huntly także powrócił do kajuty, umieszczonej na przodzie wystawki, położyłem się więc i ja napowrót do łóżka.
Zapewne jakiś manewr spowodował tę bieganinę. A jednak okręt ciągle równo się kołysze, burza więc nie grozi.
Nazajutrz 14, o 6-ej zrana, wyszedłem na wystawkę i obejrzałem statek. Na pozór nic się na pokładzie nie zmieniło. »Chancellor« pędzi z szybkością 11 mil na godzinę i wybornie się trzyma na powierzchni lekko kołyszącego się morza.
Wkrótce potem pan Letourneur wyszedł z synem na pokład. Pomogłem Andrzejowi wejść na werendę i oddychamy świeżem powietrzem silnie napojonem wonią morza.
Pytałem tych panów, czy nie obudził ich w nocy hałas na pokładzie.
— Mnie wcale nie, jednym tchem przespałem całą noc — odpowiedział Andrzej.
— W takim razie można ci powinszować twardego snu — rzekł p. Letourneur — bo ja także zbudziłem się wskutek hałasu, o którym pan Kazallon mówi. Zdaje się nawet, że wołano: żywo! żywo! do klap, do klap!
— Która mniej więcej mogła być godzina?
— Około trzeciej zapewne.
— I nie wiesz pan, dlaczego tak krzyczano?
— Nie wiem, panie Kazallon, ale nic ważnego stać się nie musiało, jeżeli nas nie zawołano na pokład.
Poszedłem obejrzeć klapy, znajdujące się przed i poza wielkim masztem, przez które wchodzi się na spód okrętu.
Jak zwykle są zamknięte, zauważyłem jednak, że przykryto je płótnem żaglowem, zatykając hermetycznie o ile można było.
Dlaczego tak zapieczętowano te otwory, nie wiem, zapewne jest jakiś powód, którego nie mogę zgadnąć.
Robert Kurtis rzecz całą wytłómaczy mi, poczekajmy więc, aż przyjdzie kolej służby na niego, to zaś co zauważyłem, lepiej zatrzymać w tajemnicy i nic nie mówić panom Letourneur.
Dzień będziemy mieli bardzo ładny, słońce wspaniałe weszło, powietrze zupełnie suche.
Z przeciwnej strony nieba widać sierp księżyca, mającego dziś zajść dopiero o 10-ej zrana. Za trzy dni będzie ostatnia kwadra, a 23 nów.
W roczniku moim zapowiadają na ten dzień wielki przypływ. Na pełnem morzu widzieć tego nie będziemy, ale na brzegach będzie to ciekawe zjawisko, bo nów uniesie masę wody do znacznej wysokości.
Panowie Letourneur zeszli na śniadanie, ja zaś zostałem sam na wystawce, czekając na porucznika.
O ósmej Kurtis zmienił Waltera.
Przed przywitaniem się ze mną, Robert rzucił okiem na pokład i czoło jego zmarszczyło się.
Potem obejrzał żagle okrętu i stan nieba, wreszcie zbliżając się do Waltera, zapytał:
— Kapitan Huntly?
— Nie widziałem go dotąd.
— Co nowego?
— Nic.
Potem rozmawiali jakiś czas po cichu.
Na jedno z pytań Walter odpowiedział przeczącym ruchem głowy.
— Przyślij mi bosmana, mój Walterze — rzekł Kurtis do odchodzącego porucznika.
Bosman wkrótce się zjawił, a Robert Kurtis zadał mu kilka pytań, na które tenże odpowiedział po cichu, kiwając przytem głową. Następnie na rozkaz porucznika warta oblała wodą płótno, pokrywające klapy.
Zbliżyłem się nareszcie i witając Roberta, zacząłem rozmowę o rzeczach zupełnie obojętnych. Widząc jednak, że Robert nie wspomina nic o tem co się stało, zapytałem:
— Ale! ale! cóż to wyrabialiście dziś po nocy na pokładzie?
Robert Kurtis uważnie popatrzył na mnie, nic nie odpowiadając.
— No tak, dzisiejszej nocy obudził mnie i pana Letourneur hałas jakiś. Co się stało?
— Nic, panie Kazallon, fałszywy ruch sternika skrzywił nagle bieg okrętu, trzeba więc było zwrócić go na dawną drogę i stąd pewien ruch na pokładzie. Złe jednak naprawiono zaraz i »Chancellor« płynie dalej w tym samym kierunku.
Zdaje mi się, że Robert Kurtis, tak zawsze prawdomówny, teraz skłamał przede mną.





VIII.

Od 15 do 18 października. Żegluga trwa ciągle w dawnych warunkach, wiatr dmie północno-wschodni, na okręcie wszystko idzie jak gdyby nic się nie stało.
A jednak »coś jest!« Majtkowie zbierają się po kilku szeptając, za naszem zbliżeniem rozmowa ustaje. Kilka razy pochwyciłem wyraz »klapy«, który uderzył także i pana Letourneur. Dlaczego klapy są ciągle hermetycznie zamknięte, czy na spodzie okrętu zmusza coś do takiej ostrożności?
Gdybyśmy mieli pod pokładem całą załogę nieprzyjacielską w niewoli, nie pilnowanoby jej z większą surowością.
15-go przechadzając się na przodzie okrętu, usłyszałem jak majtek Owen mówił do kolegów:
— Czy wiecie moi kochani, że ja nie myślę czekać ostatniej chwili, każdy dla siebie.
— Tak, ale co zrobisz mój Owenie — zapytał kucharz Jynxtrop.
— Już ja wiem! — odpowiedział marynarz. — Czy to szalupy dla morsów wynaleziono?
Nic nie zrozumiałem z całej tej rozmowy, którą natychmiast przerwali, widząc, że się zbliżam.
Jakiś widać spisek uknuto przeciwko oficerom okrętu. Czy Robert Kurtis przewiduje jakie zaburzenia?
Majtków często należy się lękać i trzymać w karbach nieugiętej surowości.
Przez trzy dni nie zauważyłem nic nowego. Wczoraj i dziś kilka razy widziałem, że Kurtis prowadził bardzo ożywioną rozprawę z kapitanem, nie ukrywając wcale oznak niecierpliwości. Dziwi mnie takie nieumiarkowanie w człowieku, umiejącym zwykle panować nad sobą.
Jak sądzę, wskutek tych sprzeczek Huntly upiera się coraz więcej przy swojej myśli.
Oprócz tego widoczny jest na nim wpływ nerwowego podrażnienia, którego powodu nie znam wcale.
Panowie Letourneur wraz ze mną zauważyli podczas obiadu milczenie kapitana i niecierpliwość Kurtisa. Porucznik stara się ożywić rozmowę ciągle urywającą się. Falsten zaś i Kear, a tem bardziej Ruby wcale w niej udziału nie biorą.
Oprócz tego pasażerowie zaczynają skarżyć się i nie bez słuszności, na tak długą podróż.
Kear, któremu zdaje się, że żywioły powinny przed nim chylić czoła, robi odpowiedzialnym kapitana Huntly za to opóźnienie i coraz więcej go z góry traktuje.
17-go stosownie do rozkazów porucznika cały dzień oblewano pokład wodą.
Zwykle dopełniano tego rankiem, ale widać podwyższenie temperatury wskutek posunięcia się na południe, wymaga częstszego polewania okrętu.
Płótno, którem zakryto klapy, utrzymują w ciągłej wilgoci, do czego służą pompy znajdujące się na okręcie.
Najzbytkowniejsze goeletty jacht-klubu nie są w takiej elegancyi i czystości utrzymywane jak »Chancellor«.
Załoga powinnaby skarżyć się na trudy pompowania, ale nie czyni tego.
W nocy z 23 na 24 upał w kajucie był nie do wytrzymania tak, że pomimo silnych bałwanów otworzyłem okienko.
Zwrotniki dają się nam uczuć!
Z brzaskiem jutrzenki wyszedłem na pokład.
Dziwnem zjawiskiem wydać się może różnica temperatury wewnątrz statku i na wierzchu, tam upał nie do zniesienia, tutaj zupełny chłód, prawie zimno, słońce nie weszło jeszcze, pod wystawką zaś znów gorąco.
Majtkowie myją jak zwykle pokład, studnie wyrzucają masę wody, spływającej następnie na prawo i na lewo, stosownie do ruchów okrętu.
Marynarze z gołemi nogami biegają po wodzie, bryzgając na wszystkie strony.
Nie wiem dlaczego przyszła i mnie ochota ich naśladować, zrzuciłem więc obuwie i zacząłem podskakiwać w wodzie.
Ku wielkiemu memu zdziwieniu pokład okrętu jest tak gorący, że nie mogłem powstrzymać się od krzyku.
Robert Kurtis usłyszał mnie, odwrócił i, zbliżywszy się, odpowiedział na pytanie, którego nie zdążyłem mu zadać.
— No tak! — rzekł — okręt się pali!





IX.

19 października. Zrozumiałem teraz wszystko, narady majtków, ich niepokój, słowa Owena, zlewanie pokładu, na którym chcą utrzymać wilgoć, a nareszcie ten upał w kajutach, którego znieść już nie można.
Pasażerowie nie mogą zrozumieć co znaczy ta nadzwyczajna temperatura.
Robert Kurtis zamilkł po udzieleniu mi tej ważnej wiadomości. Czekał zapewne pytań jakich z mej strony. Muszę jednak przyznać się, że w pierwszej chwili zadrżałem cały ze strachu.
Najokropniejszym wypadkiem, jaki w czasie żeglugi spotkać może, bez najmniejszej kwestyi jest pożar na okręcie, najodważniejszy człowiek musi zadrżeć, usłyszawszy te złowrogie słowa: »okręt się pali!«
Natychmiast jednak odzyskałem zimną krew, pytając Kurtisa od jak dawna trwa pożar?
— Od sześciu dni.
— Sześć dni — zawołałem — a więc to tej nocy...
— Tak jest — odpowiedział Robert Kurtis — od chwili, kiedy taki niepokój panował na pokładzie »Chancellora«. Majtkowie będący na warcie spostrzegli lekki dym, dobywający się przez otwory wielkiej klapy. Zawiadomiono natychmiast kapitana i mnie. Nie było najmniejszej wątpliwości. Bawełna na spodzie okrętu zapaliła się i nie było sposobu dostać się do samego ognia. Zrobiliśmy wszystko co można był w podobnym wypadku, to jest, zamknęliśmy klapy, aby zatamować przypływ powietrza do wnętrza statku. Sądziłem, że tym sposobem zadusimy pożar w samym zarodku. Rzeczywiście w pierwszych dniach zdawało się, żeśmy go opanowali.
Od onegdaj jednak zauważono na nieszczęście, że ogień rozszerza się coraz więcej. Pod naszemi nogami coraz goręcej i gdyby nie ustawiczne polewanie, nie można byłoby już chodzić po pokładzie. Wolę, żeby pan wiedział o tem, panie Kazallon i dlatego wyznałem panu wszystko.
W milczeniu słuchałem tego, co mi porucznik opowiadał. Myślą objąłem całą okropność naszego położenia wobec tego wzrastającego pożaru, na ugaszenie którego siła ludzka nie wystarczała.
— Jakim sposobem ogień powstał?
— Zapewne, panie Kazallon, skutkiem zagrzania się bawełny.
— Czy to się często zdarza?
— Przeciwnie bardzo rzadko i to tylko w takim razie, jeżeli pakowano niezupełnie suchą bawełnę. Zagrzanie więc łatwo nastąpić może z powodu sprzyjających mu okoliczności t. j.: wilgoci na spodzie okrętu i braku wentylacyi. Jestem najpewniejszy, że taka, nie inna jest przyczyna pożaru.
— Mniejsza o przyczynę. Czy możemy co na to poradzić panie Kurtis?
— Nie p. Kazallon. Powtarzam panu, że zrobiliśmy wszystko, co należało. Chciałem przedziurawić okręt pod wodą, ażeby zatopić pożar, następnie zaś wylać wodę pompami; po bliższem zbadaniu okazało się, że pożar objął górne paki bawełny. Trzebaby więc było zalać cały spód okrętu. Kazałem także przedziurawić pokład w kilku miejscach i w nocy wlewamy tamtędy wodę, ale i to nie pomaga. Tak, jedyny sposób zamknąć wszystkie otwory, a wtedy dla braku tlenu pożar musi zagasnąć.
— Czy ogień rozszerza się ciągle?
— Tak. Musi być jakaś dziura przepuszczająca powietrze, której pomimo najusilniejszych starań znaleźć nie można.
— Czy zdarzyło się kiedy panie Kurtis, ażeby okręt w podobnych warunkach ocalał?
— Bez wątpienia, p. Kazallon, nawet często się zdarza, że okręty wiozące bawełnę przyjeżdżają do Liwerpolu z ładunkiem w części spalonym. Widocznie pożar ugaszono lub powstrzymano w czasie żeglugi. Niejeden kapitan wjeżdża do portu na pokładzie palącym mu stopy. Wyładowania dopełniają wtedy nadzwyczajnie szybko i ocalają okręt wraz z resztą ładunku. Co do nas, to inna rzecz. Pożar zamiast się zmniejszać, powiększa się z każdym dniem. Prawdopodobnie istnieje jakaś dziura, której nie możemy wyśledzić, a dostęp powietrza podsyca ogień.
— Czy nie lepiej wrócić się do najbliższego lądu?
— Naturalnie, panie Kazallon. Dziś właśnie rozbieraliśmy to z Walterem i bosmanem w obecności kapitana. Nawet mówiąc między nami, podjąłem się zmienić dotychczasowy kierunek okrętu, w tej chwili z wiatrem południowo-wschodnim płyniemy ku brzegom.
— Czy pasażerowie wiedzą o niebezpieczeństwie, jakie im grozi?
— Ale gdzież tam panie Kazallon, nawet proszę pana zamilczeć o wszystkiem, co panu mówiłem. Przestrachy kobiet i tchórzów przyczynią się tylko do powiększenia niepokoju.
Załoga dostała rozkaz bezwarunkowego milczenia.





X.

20-go i 21 października. W takich to warunkach »Chancellor« płynie dalej z rozpuszczonymi żaglami. Maszty gną się niekiedy, grożąc pęknięciem, ale Robert Kurtis czuwa nad wszystkiem. Stojąc przy sterze ani na chwilę nie wypuszcza drąga z ręki, zręcznie wymijając fale, pozwala im się unosić, jeżeli to nie zagraża okrętowi i »Chancellor« nie traci na swojej szybkości pod jego kierującą dłonią.
Wczoraj wszyscy pasażerowie wyszli na werendę. Zapewne zauważyli nadzwyczajny wzrost temperatury, nie wiedząc jednak o niczem, są zupełnie spokojni. Nogi ich w dobrem obuwiu nie uczuły gorąca pokładu bezustannie wodą oblewanego. Ta ciągła czynność pomp powinna była zwrócić ich uwagę. Na szczęście jednak nie zajmują się tem wcale i w najzupełniejszym spokoju rozciągnięci na ławkach, lubują się kołysaniem okrętu. Jeden tylko pan Letourneur ze zdziwieniem spostrzegł, że załoga utrzymuje statek w czystości, o jakiej nie słyszano na okrętach handlowych. Zwrócił nawet na to moją uwagę, co przyjąłem jak najobojętniej. A jednak ten Francuz, to człowiek energiczny, mógłbym mu o wszystkiem powiedzieć, ale obiecałem Robertowi, że będę milczał i dotrzymam słowa. Kiedy pomyślę o następstwach katastrofy, co chwila wybuchnąć mogącej, serce moje boleśnie się ściska. Jest nas 28 osób na pokładzie, 28 ofiar, dla których płomienie nie zostawią nawet deski ratunku! Dzisiaj była narada pomiędzy kapitanem, pomocnikami i bosmanem, narada, od której zależy ocalenie »Chancellora«, pasażerów i załogi.
Robert Kurtis wtajemniczył mię we wszystko, co tam uradzono. Kapitan Huntly upadł zupełnie na duchu, co zresztą było do przewidzenia. Stracił zimną krew i energię i zdaje dowództwo Robertowi Kurtis. Wzrost pożaru w głębi nie ulega żadnej wątpliwości tak, że w koszarach załogi, na przodzie okrętu, nie można już wytrzymać. Ogień, którego dotąd nie zdołano opanować, prędzej czy później wybuchnie gwałtownie. Jedyny więc ratunek — szukać ocalenia na najbliższym lądzie t. j.: w Małych Antyllach i można mieć nadzieję, że przy sprzyjającym wietrze dobijemy na czas do brzegów. Po przyjęciu tego zdania — Robertowi Kurtis pozostało tylko nadal utrzymać drogę z przed dwudziestu czterech godzin obraną. Pasażerowie, nie umiejąc oryentować się na Oceanie i nie ciekawi wskazówek busoli, naturalnie nie zauważyli żadnej zmiany, a »Chancellor« pełnymi żaglami płynie ku Antyllom, od których jeszcze 600 mil go oddziela.
Na zapylanie pana Letourneur, dlaczego zmieniono kierunek okrętu, Robert Kurtis odpowiedział, że nie chcąc płynąć pod wiatr zwraca się ku zachodowi, ażeby korzystać z dogodniejszego prądu. Zmiana więc kierunku »Chancellora«, tę jedyną wywołała uwagę. Dziś w dniu 21 października położenie w niczem się nie zmieniło. Pasażerowie sądzą, że podróż odbywa się w porządku i wszystko na pokładzie idzie swoim trybem. Zresztą nie widać rozszerzenia się pożaru, co jest dobrym znakiem. Klapy tak hermetycznie zamknięto, że nie przepuszczają nawet najmniejszego dymu, któryby zdradził pożar wewnątrz płonący. Może ogień skoncentruje się na spodzie, a może zagaśnie z braku powietrza i nie obejmie całego ładunku. Tak się przynajmniej spodziewa Robert Kurtis, który przez zbytek ostrożności kazał pozakrywać otwory pomp, ażeby rury przechodzące aż do dna okrętu nie mogły przepuszczać nawet odrobiny powietrza. Oby niebo nas ocaliło, bo sami w niczem sobie pomódz nie możemy.
Dzień dzisiejszy przeszedłby bez żadnego wypadku, gdybym nie pochwycił kilku słów z rozmowy; położenie nasze, które uważałem dotychczas jako bardzo krytyczne tylko, w rzeczywistości staje się straszńem. Siedząc na werendzie usłyszałem po cichu rozmawiających inżyniera Falsten z kupcem Ruby. Sądzili oni, że nikt ich nie słyszy. Uwagę moją zwróciło parę wyrazistych gestów inżyniera, zdającego się robić żywe wymówki swojemu towarzyszowi. Mimowolnie nadstawiłem uszu.
— Ależ to szaleństwo — powtarzał Falsten — jak można być do tego stopnia nieostrożnym.
— Ba! — odpowiedział Ruby — nic się nie stanie.
— Ależ przeciwnie, stąd może wyniknąć największe nieszczęście.
— Niby to ja pierwszy raz tak wożę.
— Wszak dosyć jednego uderzenia, ażeby spowodować wybuch.
— Pudełko jest doskonale zawinięte, panie Falsten i powtarzam panu, że nie ma się czego lękać.
— Jednakże trzeba było uprzedzić kapitana!
— Eh! w takim razie nie byłby przyjął na okręt mojego pakunku.
Wiatr ucichł i nie słyszałem reszty rozmowy. Widocznie jednak inżynier nalegał, Ruby zaś ruszał tylko ramionami.
Po chwili znów doleciał do mnie urywek rozmowy.
— Tak, tak — wołał Falsten — trzeba dać znać kapitanowi, trzeba wrzucić to pudełko do morza, nie mam wcale ochoty być wysadzonym w powietrze.
Być wysadzonym! Zerwałem się, usłyszawszy to. Co znaczą te słowa inżyniera? o czem on mówi? Wszak on nie zna stanu »Chancellora«, nie wie o pożarze, niszczącym ładunek! Ale jedno słowo, słowo przerażające: pikrat potasu, kilkakrotnie powtórzone, nie pozwoliło mi wytrwać dłużej. W jednej chwili przyskoczyłem i porwawszy z całej siły Rubego za kołnierz krzyknąłem:
— Czy jest pikrat na okręcie?
— Tak — odrzekł Falsten — pudełko zawierające około trzydziestu funtów.
— Gdzie?
— Na spodzie z innymi towarami...





XI.

Dnia 21 października (dalszy ciąg). Trudno wypowiedzieć co uczułem, kiedy usłyszałem odpowiedź Falstena. Zaręczam jednak, że nie był to strach, raczej uczucie najzupełniejszej rezygnacyi. Wydało mi się, że okoliczność ta dopełnia odpowiednio sytuacyi, sprowadzając szybsze rozwiązanie! Z najzimniejszą więc krwią poszedłem na przód statku donieść o tem Kurtisowi.
Dowiedziawszy się, że pudło z 30-ma funtami pikratu, wystarczającego do wysadzenia góry w powietrze, znajduje się na spodzie okrętu, w samym ognisku pożaru i że wybuch może nastąpić każdej chwili, Robert Kurtis nie zmrużył nawet oczu, tylko źrenice mu się rozszerzyły i czoło sfałdowało.
— Dobre i to — powiedział — nie ma co mówić. Gdzie Ruby?
— Na wystawce.
— Chodź pan ze mną, panie Kazallon.
Poszliśmy razem na wystawkę, gdzie inżynier i kupiec jeszcze siedzieli.
Robert Kurtis przystąpił do Rubego pytając:
— Więc pan to rzeczywiście zrobiłeś?
— A no tak, cóż wielkiego — odrzekł najspokojniej Ruby, sądząc się być winnym tylko defraudacyi.
Przez chwilę zdawało mi się, że Robert Kurtis zmiażdży tego nieszczęśliwego pasażera, nie mogącego ocenić okropnych skutków, jakie pociągnąć za sobą może jego nieostrożność.
Porucznik powstrzymał się i założył w tył ręce, jakby broniąc się chęci porwania Rubego za gardło.
Następnie chłodnym tonem zaczął wypytywać o szczegóły. Ruby potwierdza wszystko, co mówiłem. Pomiędzy kuframi, składającymi jego bagaże, znajduje się w pudełku około 30 funtów materyi wybuchowej.
Pasażer ten działał w tej całej sprawie z wrodzonem rasie Anglo-saksonów niedbalstwem i nierozwagą, pozwalającą wepchnąć pomiędzy ładunek okrętu pakę pikratu z takim spokojem, z jakim Francuz położyłby zaledwie butelkę wina. Dlatego zaś nie oznaczył jakości przedmiotu, że kapitan z pewnością odmówiłby przyjęcia go na pokład.
— Zresztą nie powiesicie mnie przecież za to i jeżeli moje pudełko przeszkadza panom, to wrzućcie je do morza! Moje bagaże są ubezpieczone!
Usłyszawszy taką odpowiedź, nie mogłem powstrzymać gniewu, a ponieważ nie mam zimnej krwi Roberta Kurtis, rzuciłem się więc ku Rubemu, zanim porucznik mógł mnie powstrzymać.
— Czy ty wiesz nędzniku — krzyknąłem — iż okręt się pali. — Cóż byłbym dał za to, ażeby cofnąć te kilka słów, było jednak zapóźno.
Trudno opisać jaki skutek wywarły one na Rubym. Ciało sparaliżowane tytaniczną sztywnością, włosy najeżone, oko bez miary otwarte, oddech rzężący jak u astmatyka, stracił mowę... Strach doszedł u niego do ostatnich krańców. Nagle zaczął ruszać ramionami i patrząc na pokład »Chancellora«, mogącego w każdej chwili wylecieć w powietrze, wyskakuje z wystawki, pada, podnosi się i biega po okręcie, machając rękami jak waryat.
Nagle odzyskał mowę i z ust jego wyrywa się okropny okrzyk:
— Okręt się pali! Okręt się pali!
Na ten krzyk cała załoga sądząc, że ogień wybuchnął na zewnątrz i że należy szukać ratunku w łodziach, zbiegła się na pokład.
Wszyscy pasażerowie także nadbiegli. Robert Kurtis nadaremnie chce uspokoić obłąkanego Ruby.
Nieład dochodzi do najwyższego stopnia Pani Kear pada bez zmysłów. Jej męża nic nie obchodzi, odszedł, pozostawiając żonę na opiece panny Herbey.
Majtkowie już odwiązali sznury szalup chcąc je spuścić na morze.
Jednocześnie powiedziałem panom Letourneur o pożarze na spodzie okrętu. Ojciec ujął syna w ramiona, jak gdyby chcąc go uchronić od klęski. Młodzieniec nie stracił zimnej krwi, spokoju i przekonywa ojca, że niebezpieczeństwo nie jest jeszcze tak bliskie.
Jednocześnie Robert Kurtis przy pomocy porucznika zdołał zatrzymać załogę. Zapewnia ich, że pożar nie rozszerza się, że Ruby jest nieprzytomny, że nie należy nigdy zbyt pospiesznie działać, że w stosownej chwili da rozkaz opuszczenia okrętu. Większa część majtków usłuchała głosu kochanego i szanowanego przez nich porucznika. Szalupy więc wróciły na swoje miejsce, czego kapitan Huntly nigdy nie zdołałby dokazać. Na szczęście Ruby nic nie mówił o pikracie, zamkniętym pod pomostem. Gdyby załoga wiedziała, że okręt jest tylko wulkanem, mogącym w każdej chwili wybuchnąć pod ich nogami, upadłaby na duchu i uciekała bądź co bądź, bez możności zatrzymania. Kurtis, Falsten i ja wiemy, w jaki okropny sposób skomplikował się pożar okrętu, nikt więcej o tem wiedzieć nie będzie.
Kiedy już przywrócono porządek, wróciliśmy z Kurtisem na wystawkę do Falstena. Inżynier siedział ciągle w tem samem miejscu, rozwiązując w myśli jakąś mechaniczną zagadkę. Na usilne nasze prośby przyrzekł ani słowa nie mówić o nowem niebezpieczeństwie, grożącem okrętowi. Robert Kurtis podjął się zawiadomić kapitana o całej okropności naszego położenia. Poprzednio jednak należy zabezpieczyć osobę Rubego, albowiem nieszczęśliwy dostał zupełnego pomieszania zmysłów i biega ciągle po pokładzie wołając: pali się! pali się!
Porucznik wydał majtkom rozkaz ujęcia pasażera, którego wreszcie zakneblowano i związano.
W końcu przeniesiono go do kajuty i zostawiono pod strażą.
Okropna tajemnica nie wymknęła się z ust jego!





XII.

Dnia 23 i 24 października. Robert Kurtis zawiadomił o wszystkiem kapitana Huntly, jako swojego zwierzchnika, jeżeli nie de facto to chociaż de jure, nie miał więc prawa ukrywać przed nim właściwego stanu rzeczy.
Kapitan, wysłuchawszy, nie powiedział ani słowa, następnie potarł ręką czoło, jakby chcąc odegnać natrętną myśl i powrócił spokojnie do kajuty, nie wydawszy żadnych rozkazów.
Robert Kurtis, Walter, Falsten i ja zeszliśmy się na naradę i doprawdy byłem zdziwiony spokojem umysłu każdego z nas.
Rozbieramy wszystkie szanse ocalenia, wreszcie Robert Kurtis tak określa położenie rzeczy:
— Pożaru wstrzymać nie można, na przedzie okrętu upał jest nie do zniesienia. Lada chwila więc natężenie ognia wzrośnie do tego stopnia, że płomienie wybuchną na zewnątrz.
Jeżeli przed tą katastrofą stan morza pozwoli, spuścimy łodzie i opuścimy okręt. W przeciwnym razie, jeżeli nie będzie możliwem opuszczenie »Chancellora«, zostaniemy, broniąc się do ostatniej chwili.
Być może, że łatwiej opanujemy pożar, jeżeli wydostanie się na wierzch. Wolę walczyć z widzialnym, aniżeli z ukrytym nieprzyjacielem!
— Takie jest i moje zdanie — najspokojniej odzywa się inżynier.
— I moje także — dodałem. — Ale panie Kurtis proszę nie zapominać o 30 funtach pikratu, grożących nam w każdej chwili wybuchem.
— Nie, panie Kazallon, to jest rzecz uboczna, z którą niema się co liczyć. Zresztą co tu na to poradzić. Czy można wejść w środek ognia i wynieść pudło? Nie! Pocóż więc łamać nad tem głowę! Zanim dokończę tego zdania pikrat może wybuchnąć! Nieprawdaż? Albo ogień dojdzie do pudła, albo nie dojdzie.
— Okoliczność więc, o której pan wspominasz, dla mnie żadnego nie posiada znaczenia. Jest to rzecz Pana Boga, ale nie moja, strzedz nas od tej ostatecznej zagłady...
Robert Kurtis wyrzekł poważnie te słowa; my zaś skłoniliśmy głowy nic nie odpowiadając. Trzeba zapomnieć o tej drobnostce, bo stan morza nie pozwala myśleć o odpłynięciu.
— Wybuch nie jest konieczny, powiedziałby jakiś formalista, jest tylko możliwy — dodał inżynier z najzimniejszą krwią w świecie.
— Bądź pan tak łaskaw panie Falsten odpowiedzieć nam na jedno pytanie. — Czy pikrat potasu może zapalić się i bez uderzenia?...
— Bezwątpienia — odrzekł inżynier. — W zwyczajnych warunkach pikrat nie jest zapalniejszym od zwyczajnego prochu, ale właśnie tak samo zapalnym. Ergo... — Falsten rzekł »ergo« jak na katedrze przy wykładzie chemii.
Zeszliśmy na pokład. Wychodząc z pod wystawy Kurtis rzekł, biorąc mnie za rękę z wielkiem wzruszeniem, z którem dotąd ukrywał się.
— Panie Kazallon, ten »Chancellor«, to wszystko co kocham na świecie, widzieć go tak rzuconym na pastwę ognia i nie módz nic zrobić!
— Panie Kurtis to wzruszenie...
— Już przeszło! Pan tylko jeden wiesz ile cierpię, ale nie trzeba poddawać się boleści ani na chwilę.
— Nasze położenie? Czyż pan go nie znasz, panie Kazallon, jesteśmy przykuci do miny z zapalonym lontem. Chodzi o to tylko, czy lont ten jest dłuższy czy krótszy!
Powiedziawszy to, odszedł ode mnie.
W każdym razie załoga i pasażerowie nie wiedzą o pogorszeniu naszego losu.
Odkąd pożar przestał być tajemnicą, pan Kear zajął się gromadzeniem najdroższych swoich rzeczy, nie zajmując się wcale żoną.
Wydawszy rozkaz porucznikowi, ażeby natychmiast kazał ugasić ogień i złożywszy nań całą odpowiedzialność za wszelkie złe następstwa, oddalił się do kajuty na tyle okrętu, nie wychodząc więcej na pokład.
Pani Kear jęczy ciągle i doprawdy ta biedna kobieta, pomimo całej śmieszności wzbudza litość.
Panna Herbey rozciągnęła nad nią najserdeczniejszą opiekę, postępując ciągle z największem poświęceniem.
Uwielbiam tę zacną dziewczynę, dla której obowiązek jest wszystkiem.
Nazajutrz 23 października kapitan Huntly wezwał Kurtisa do kajuty, gdzie odbyła się pomiędzy nimi rozmowa, którą następnie Kurtis mi powtórzył.
— Panie Kurtis — zaczął kapitan, którego błędne oczy dostatecznie malowały chorobliwy stan umysłu — powiedz mi pan, czy ja jestem marynarzem?
— Tak, panie.
— Więc wystaw pan sobie, że zupełnie zapomniałem swojego fachu... nie wiem co się ze miną zrobiło, ale nic nie pamiętam, nic nie wiem... Czy od wyjazdu z Charlestonu dążymy ciągle ku północo-wschodowi?
— Nie, kapitanie, stosownie do twojego rozkazu popłynęliśmy na południo-wschód.
— A jednak ładunek mamy odstawić do Liwerpolu.
— Naturalnie.
— Więc ten... panie Kurtis, jak się nazywa okręt.
— »Chancellor«.
— Prawda! »Chancellor!« gdzież się teraz znajduje?
— Na południku zwrotnika.
— W takim razie panie Kurtis, nie podejmuję się wcale doprowadzić go napowrót na północ. Nie... nie mogę... Życzę sobie nie opuszczać kajuty. Widok morza przykrość mi sprawia.
— Kapitanie, mam nadzieję, że starania...
— Tak, tak, zobaczymy. Tymczasem zaś chcę panu wydać rozkaz, ostatni jaki pan odbierzesz ode mnie.
— Słucham pana kapitana.
— Od tej chwili zrzekam się jakiegokolwiek znaczenia na pokładzie, obejmij pan dowództwo okrętu. Przeciwności złamały mnie, czuję, że nie mogę się im dłużej opierać. Tracę głowę. Ach! panie Kurtis jak ja cierpię! — dodał biedny Silas, ściskając czoło obiema rękami.
Porucznik uważnie popatrzył na swojego dawnego komendanta i odpowiedział krótko:
— Dobrze, kapitanie.
Wróciwszy na pokład, zawiadomił mnie, co się stało.
— Tak — rzekłem — ten biedny człowiek ma silnie zaatakowany mózg, jeżeli nie jest waryatem zupełnym; lepiej więc, że złożył dobrowolnie dowództwo.
— W ciężkich warunkach obejmuję po nim komendę, ale cóż robić, trzeba spełnić obowiązek.
W chwilę potem Kurtis polecił przechodzącemu majtkowi, ażeby zawołał bosmana, który też natychmiast się zjawił.
— Bosmanie — rzekł Robert — każ załodze, ażeby zebrała się u stóp wielkiego masztu.
W kilka chwil potem stało się zadość rozkazowi i ludzie szybko się zeszli.
Wtedy Robert Kurtis, wszedłszy pomiędzy nich, rzekł spokojnie:
— Chłopcy, z powodów mnie wiadomych kapitan Huntly uznał za stosowne zdać na mnie dowództwo okrętu. Od tej chwili ja wydaję rozkazy na statku.
W ten sposób odbyła się zmiana, która pociągnie za sobą korzystne następstwa. Mamy na czele człowieka energicznego i pewnego, który dla dobra ogółu nie cofnie się przed niczem. Panowie Letourneur i Falsten wraz ze mną złożyli powinszowania nowemu kapitanowi, do czego przyłączyli się także porucznik i bosman.
Kierunek okrętu pozostawiono ten sam, i Robert Kurtis, rozpuściwszy wszystkie żagle pędzi ku Antyllom, szukając ocalenia w ucieczce.





XIII.

Od 24 do 29 października. Przez następne pięć dni morze ciągle wzburzone. »Chancellor« silnie jest miotany, pomimo, że pędzi z wiatrem i falą, zamiast walczyć przeciw nawałnicy. Ani chwili spokojnej nie mamy na tem płynącem zarzewiu. Otaczająca nas woda czaruje, pociąga i wabi ku sobie!
— Dlaczego pan nie przedziurawisz okrętu, panie Kurtis? Czemu nie rzucisz prądu wody na spód? Jeżeli napełnimy okręt, cóż będzie złego? Po ugaszeniu pożaru pompy wyrzucą wodę!
— Panie Kazallon, mówiłem i powtarzam to panu, że jeżeli zrobimy najmniejszą nawet szparę, przez którą powietrze mogłoby się wcisnąć, ogień rozszerzy się gwałtownie i w jednej chwili płomienie ogarną okręt aż po szczyty masztów. Jesteśmy skazani na bezczynność, a są wypadki, w których największym dowodem odwagi jest: nic nie robić. Tak! pozatykać hermetycznie wszelkie otwory, jest to jedyny sposób i jak na teraz jedyne zajęcie załogi.
Pomimo to ogień bezustannie się wzmaga, może nawet prędzej, aniżeli myślimy. Gorąco coraz większe zmusza pasażerów do ciągłego pozostawania na pokładzie. Dwie tylko kajuty na tyle okrętu, z wielkiemi oknami, są zamieszkalne.
Pan Kear zajął jednę, w drugiej zamknięto obłąkanego Ruby. Kilkakrotnie odwiedziłem biednego szaleńca; bezustannie leży związany, inaczej rozwaliłby drzwi kajuty. Dziwna rzecz, w obłąkaniu pozostało mu uczucie ciągłego panicznego strachu, wydaje okropne krzyki, jak gdyby w rzeczy samej cierpiał od oparzelizny. Bywam także u ex-kapitana, który zawsze zachowuje się najspokojniej i rozmawia z całą przytomnością, pomijając to, co dotyczy jego zawodu; na tym punkcie władze jego umysłowe działać przestały. Ofiarowałem mu swoje usługi, czego nie przyjął i nie wychodzi wcale z kajuty. Dziś zrana kwaterę załogi napełnił dym ostry i duszący, który się wydostaje przez otwory przepierzenia. Widocznie ogień posuwa się w tę stronę, wyraźnie nawet słychać jak gdyby głuche sapanie. Skąd powietrze się przedostaje i podsyca ten ogień? Gdzież jest ten otwór, którego odkryć nie możemy? A więc niema sposobu uniknięcia strasznej katastrofy! Za parę dni, za parę godzin, za parę minut pikrat wybuchnie, a na nieszczęście morze jest tak wezbrane, że ani myśleć o ucieczce na szalupie!
Na rozkaz kapitana Kurtis przepierzenie okryto płótnem, które bezustannie polewają. Pomimo wszystkich możliwych starań dym wydostaje się ciągle i gorąco wilgotne, jakie panuje na przodzie okrętu, robi powietrze prawie niemożliwem do oddychania.
Na szczęście wielki przedni maszt jest z żelaza. Gdyby zapalony od spodu padł na okręt, zginęlibyśmy bez ratunku.
Robert Kurtis rozwinął wszystkie żagle i przy sprzyjającym wietrze północno-wschodnim »Chancellor« posuwa się szybko.
Czternaście dni minęło, odkąd pożar jest jawnym, postępy jego są bezustanne, a zwalczyć je jest niepodobieństwem dla nas. Kierowanie okrętem staje się coraz trudniejsze. Na wystawce pokładu, która nie jest w związku bezpośrednim z pomostem okrętu, można jeszcze utrzymać nogi, ale na pokładzie nie sposób chodzić nawet w bardzo grubem obuwiu. Woda nie wystarcza już na ochładzanie desek, które ogień od spodu dotyka i które kołyszą się na sztabach.
Żywica występuje około sęków, spojenia paczą się, smoła rozpuszczona od ognia spływa naokoło w fantastycznych strumieniach, skręcających się w różne strony, stosownie do kołysania okrętu. Na domiar nieszczęścia wiatr raptownie zwrócił się ku północo-zachodowi i dmie wściekle! Jest to prawdziwy huragan, jaki niekiedy zrywa się w tych stronach i oddala nas od tych Antyllów, do których dążymy tak rozpaczliwie.
Robert Kurtis, walcząc z nim, rozkazał lawirować, ale wiatr jest tak silny, że »Chancellor« zmuszony jest do ucieczki, aby uniknąć bałwanów, które bywają bardzo groźnymi, jeżeli uderzają na okręt z boku.
29 października. Burza w całej wściekłości, ocean rozszalał się, a rozpryśnięte bałwany zalewają okręt. Nie można marzyć o spuszczeniu łodzi na morze, w jednej chwili musiałaby zatonąć. Jedni schronili się na wystawkę, drudzy na sam przód okrętu, patrzą na siebie, nie śmiejąc się odezwać. Co do pudła pikratu przestaliśmy o niem myśleć. Szczegół ten podług wyrażenia Kurtisa został zupełnie zapomniany. Nie wiem doprawdy czy nie byłoby pożądanem wysadzenie w powietrze okrętu, które rozwiązałoby odrazu sytuacyę. Sądzę, że moje zdanie podzielają wszyscy, będący na okręcie. Człowiek, któremu długo zagraża niebezpieczeństwo, kończy na tem, że nareszcie pragnie, aby co się ma stać, raz się stało. Oczekiwanie częstokroć bywa straszniejsze, niż sama rzeczywistość.
Dopóki można było jeszcze, Kurtis kazał wydobyć żywność złożoną w spiżarni okrętowej, do której teraz dostać się już niepodobna. Gorąco zniszczyło znaczną ilość żywności; pozostałych kilka baryłek solonego mięsa i sucharów, beczkę wódki, oraz beczki z wodą wystawiono na pokład, obok nich, na wypadek koniecznej potrzeby opuszczenia okrętu położono także kołdry, instrumentu, busole i żagle.
O ósmej wieczorem, pomimo huku burzy, naraz dało się słyszeć gwałtowne syczenie. Klapy, parte przez rozgrzane powietrze, otworzyły się i kłęby czarnego dymu wydobywają się z nich, jak para wypuszczona z kotła machiny parowej, klapą bezpieczeństwa.
Załoga rzuciła się ku Robertowi Kurtis, żądając rozkazów; jedyna myśl opanowała wszystkich, uciekać z tego wulkanu, co lada chwilę wybuchnie pod naszemi stopami.
Kurtis spojrzał na ocean do głębi rozhukany. Do szalupy zbliżyć się nie można, albowiem wisi na środku pokładu, można jednak zużytkować czółno z prawej strony przyczepione i łódź zawieszoną z tyłu okrętu. Majtkowie rzucili się do czółna.
— Nie! — zawołał Robert Kurtis — nie! po co narażać ostatnią naszą szansę ocalenia!
Kilku majtków oszalałych z trwogi, z Owenem na czele, koniecznie chciało zająć czółno.
Kurtis wskoczył na wystawkę i pochwyciwszy topór, zawołał:
— Rozwalę łeb każdemu, kto dotknie się liny!
Majtkowie cofnęli się. Jedni weszli na drabiny masztowe, kilku wlazło na bocianie gniazdo. O jedenastej dał się słyszeć pod pokładem kilkakrotny silny huk.
To przepierzenia tak pękają, przepuszczając dym i rozpalone powietrze. Kłęby dymu buchają z koszar przednich i strumień ognia objął przedni maszt.
Krzyk najokropniejszy rozlega się na okręcie. Pani Kear, podtrzymywana przez pannę Herbey, wybiega szybko z kajut, do których się ogień przedziera. Następnie Silas Huntly ukazał się z twarzą od dymu zczerniałą, przeszedł po pokładzie, skłonił się Kurtisowi, potem zwrócił się ku drabince sznurowej tylnego masztu i usiadł na bocianiem gnieździe. Widok Silasa Huntly przypomniał mi, że drugi jeszcze człowiek jest zamknięty pod pokładem, w kajucie, którą płomienie już może objęły.
Czy można pozwolić na zgubę nieszczęśliwego Ruby...
Rzucam się na schody. Waryat jednak, zerwawszy krępujące go pęta, nagle ukazał się z opalonymi włosami i w płonącem ubraniu. Nie wydając najmniejszego krzyku, chodzi po pokładzie bez oparzenia nóg. Rzuca się w kłęby dymu, a dym go nie dusi, jest to salamandra ludzka, kręcąca się w płomieniach!
Nowy huk się rozległ. Szalupa rozpadła się w kawały. Środkowa klapa wyskoczyła rozdzierając płótno, a płomienie ognia długo tłumione wzbiły się do połowy masztu. W tej chwili waryat zaczął krzyczeć przeraźliwie:

— Piikrat! pikrat! wylecimy w powietrze! w powietrze!...
Pikrat! pikrat! wylecimy w powietrze!
I zanim zdołano go zatrzymać, rzucił się przez klapę w przepaść płomienną...






XIV.

Noc 29 października. Co za przerażająca scena! Każdy z nas uczuł jej straszną grozę, pomimo całej okropności położenia, w jakiem się znajdujemy. Ruby zginął, ale ostatnie jego słowa mogą mieć dla nas najgorsze następstwa. Majtkowie słyszeli krzyk jego: pikrat! pikrat! i zrozumieli, że okręt w każdej chwili może być wysadzonym w powietrze, że już nietylko pożar, ale i eksplozya nam zagraża. Kilku ludzi, straciwszy najzupełniej przytomność, chce uciekać natychmiast.
— Czółno! czółno! — wołają.
Ci ludzie nie widzą, nie chcą nawet widzieć, szaleni, że ocean rozkiełznany rozbije lub zatopi bałwanami niesłychanej wysokości każdą łódkę! Nic nie jest w stanie ich powstrzymać. Nie słuchają głosu kapitana, który napróżno rzuca się pomiędzy załogę. Owen podburza towarzyszów, którzy odcięli pasy przytrzymujące czółno i spychają je na wodę.
Czółno bujało się chwilę w powietrzu i kołysząc się wraz z okrętem uderzało o jego boki. Majtkowie, pracując z wysileniem, odczepili je. Za chwilę ma spaść na morze, kiedy nagle olbrzymi bałwan chwyta je z dołu, kołysze chwilę, rzuca i gwałtownie rozbija o bok okrętu. Szalupa i czółno są stracone! pozostała nam tylko maleńka łódka. Majtkowie przerażeni cofnęli się, słychać tylko szum ognia i świst wiatru. Płomień bucha ciągle z wnętrza okrętu, a potoki dymu unoszą się przez klapę ku niebu. Z przodu okrętu nie widać werandy. Zapora z płomienia rozdziela »Chancellora« na dwie części. Pasażerowie i dwóch lub trzech majtków zbiegli na wystawkę. Pani Kear upadła bez zmysłów na klatkę z kurami, panna Herbey stoi obok niej. Letourneur ujął syna w ramiona i ciśnie do swej piersi. Mnie opanował niepokój nerwowy, którego uspokoić nie mogę, inżynier Falsten patrzy na zegarek i notuje godzinę w dzienniku.
Co się dzieje na przodzie okrętu? Gdzie są majtkowie, porucznik i bosman, nie możemy widzieć. Wszelka komunikacya pomiędzy nami jest przerwana, przez płomienie przedrzeć się niepodobna. Zbliżywszy się do Roberta Kurtis, zapytałem:
— Czy wszystko stracone?
— Nie — odpowiedział — ponieważ klapa otworzyła się, rzucimy potoki wody i może zagasimy pożar.
— Ależ panie Kurtis, jakże dostać się do pomp po tym palącym się pokładzie? jak przez płomienie rozkazy wydawać?
Robert Kurtis nic na to nie odpowiedział.
— Wiec wszystko stracone? — powtórzyłem.
— Nie, panie — odrzekł mi Kurtis. — Nie tracę nadziei, dopóki choć jedna deska z tego okrętu trzyma się pod mojemi nogami!
Pomimo to pożar gwałtownie wzrasta, oblewając fale morskie potokami czerwonego światła. Ogromna łuna roztoczyła się na niebie. Długie płomienie ognia wiją się około drzwiczek. My sami schroniliśmy się na zakończenie okrętu, poza werendę. Panią Kear włożono do łódki zawieszonej na łańcuchach, panna Herbey usiadła obok niej.
Cóż za noc okropna, jakie pióro zdoła opisać całą jej grozę? Huragan z całą gwałtownością, jak niezmierny wentylator rozżarza pożogę.
»Chancellor« pędzi w ciemnościach, jak olbrzymia pochodnia.
Pozostały nam dwie ostateczności; albo rzucić się w morze, albo spalić się w płomieniach.
Ależ ten pikrat, czy on się wcale nie zapalił! Czy ten wulkan nie myśli wybuchnąć pod nami? więc Ruby skłamał i nie ma na okręcie żadnej materyi wybuchowej.
O jedenastej, kiedy burza najokropniej szalała, huk szczególnego rodzaju, tak przeraźliwy dla marynarzy, dał się słyszeć przed nami, w chwilę potem rozległ się krzyk na przedzie:
— Skały! skały! z prawej strony.
Robert Kurtis wyskoczył na parapet, rzucił okiem na spienione bałwany i zwracając się do sternika, zawołał:
— Drąg na prawo! — cały!
Już zapóźno. Uczułem, że olbrzymi bałwan unosi nas i nagle rzuca na skały. Uderzony okręt zachwiał się kilka razy, a tylny maszt złamany przy samym pokładzie wpadł w morze. »Chancellor« stanął nieruchomy jak mur.





XV.

W nocy dnia 29 października (ciąg dalszy). Niema jeszcze północy, ciemność najzupełniejsza rozpostarła się naokoło, nie wiemy, w którem miejscu okręt osiadł na mieliźnie. Czy gwałtownie popychany huraganem doleciał do brzegów Ameryki, którą jutro może ujrzymy?... W kilka chwil po utknięciu » Chancellora« szczęk łańcuchów na przodzie okrętu dał poznać Kurtisowi, że zarzucono kotwicę.
— Dobrze, dobrze — zawołał — porucznik i bosman spuścili obie kotwice, mam nadzieję, że nas utrzymają.
Nagle spostrzegam, że Kurtis zbliża się do balustrady aż do granicy, zakreślonej przez płomienie. Wychylił się za parapet i nachylony słuchał przez kilka minut czegoś uważnie, pomimo huku fali. Można sądzić, że śledzi uchem jakiś niezwyczajny szmer. Nareszcie powrócił na werendę.
— Woda wchodzi do okrętu — zawołał — a woda, jeśli nam Bóg dopomoże, da sobie radę z pożarem.
— A później — rzekłem.
— Panie Kazallon, później jest to przyszłość, która spoczywa w ręku Boga. Myślmy tylko o teraźniejszości.
Należałoby w tej chwili stanąć przy pompach, w pośród płomieni jednak niepodobna do nich dostąpić. Widocznie kilka desek złamanych przepuszcza w głąb okrętu masę wody i zdaje mi się, że siła ognia już się zmniejsza. Słychać przerażający świst, spowodowany walką dwóch żywiołów. Widocznie woda dosięgła podstawy ognia, zatapiając spodnie warstwy bawełny. Tem lepiej, niech ugasi pożar, my sobie z nią damy radę. Woda, to żywioł marynarza, on umie z nią walczyć i zwyciężać.
Trudno opisać niepokój, w jakim pozostawaliśmy przez trzy godziny tej nocy, która nam się wiekiem wydawała.
Gdzie jesteśmy? widocznie woda opada i ogień się zmniejsza. »Chancellor« więc uwiązł na mieliźnie, w godzinę po największym przypływie, bez rachunku jednak i obserwacyi na pewno nic wiedzieć nie możemy. Spodziewam się jednak, że w razie ugaszenia ognia, przy najpierwszym przypływie odpłyniemy dalej. O wpół do piątej rano zgasła zasłona ogniowa, rozdzielająca okręt na dwie połowy i spostrzegliśmy grupę ludzi skupionych na wąskim przodzie. Wkrótce potem przywrócono komunikacyę pomiędzy kończynami okrętu. Porucznik i bosman przeszli do nas po krawędzi, bo na pokład zejść jeszcze nie można. Uradziliśmy z oficerami, że przededniem nic działać nie można. Jeżeli jesteśmy blisko ziemi i morze na to pozwoli, dopłyniemy do lądu na łódce lub na tratwie. Jeżeli zaś nie będzie widać ziemi, a »Chancellor« osiadł na samotnej skale, postaramy się go naprawić, ażeby dopłynąć do najbliższego brzegu.
— Jednakże — powiedział Robert Kurtis, na co porucznik i bosman zupełnie się zgodzili — trudno jest oznaczyć, gdzie jesteśmy, bo wiatr północno-zachodni musiał nas daleko odpędzić, popychając na południe. Oddawna już nie mogłem brać wysokości, a że w tej stronie Atlantyku nie znamy żadnych skał, prawdopodobnie więc uwięźliśmy przy brzegu Ameryki południowej.
— Tak — powiedziałem — ale jesteśmy ciągle zagrożeni eksplozyą, czy nie możemy opuścić »Chancellora« i uciec?
— Czy na tę rafę — odpowiedział Kurtis. — Ależ jak ona wygląda, czy morze jej nie zalewa? czy możemy rozpoznać to w ciemności? Niech dzień nadejdzie, a zobaczymy.
Powtórzyłem te słowa Roberta Kurtisa innym pasażerom. Nie są one zupełnie uspokajające, jednak nikt nie chce wierzyć, że rozbicie się okrętu w środku oceanu, o setkę mil od lądu, może być dla nich nowem nieszczęściem. Uwaga wszystkich zwróconą jest na wodę, zalewającą pożar, a tem samem usuwającą możliwość eksplozyi.
W istocie, zamiast płomieni, coraz więcej dymu wydobywa się z klapy. Strumienie ognia, ukazujące się niekiedy, gasną natychmiast. Po trzasku ognia nastąpił świst zamieniającej się w parę wody. Morze więc spełnia to, czego ani pompy, ani sikawki nie zdołałyby zrobić.
Na ugaszenie pożaru, tlejącego wpośród tysiąca siedmiuset pak bawełny, jedynym, skutecznym środkiem był tylko zalew.





XVI.

30 października. Pierwszy brzask jutrzenki rozjaśnił niebo, ale mgła ogranicza dotąd widnokrąg naszego widzenia do ścieśnionej bardzo przestrzeni.
Nie widać nigdzie ziemi, pomimo, że oczy nasze z niecierpliwością przebiegają południową i zachodnią część oceanu.
Morze ustąpiło zupełnie i naokoło okrętu, biorącego w pełnym ładunku 15 stóp, jest zaledwie 6 stóp wody. Gdzieniegdzie widać szczyty skał bazaltowych. Jakim sposobem »Chancellor« wpadł na te rafy? Widocznie olbrzymi bałwań uniósł go, jak to nawet uczułem na chwilę przed uwięzieniem.
Po zbadaniu otaczających nas skał daremnie chcę wynaleźć sposób wyjścia z pomiędzy nich.
»Chancellor« jest silnie pochylony ku przodowi, co utrudnia chodzenie na pokładzie, nadto przy odpływie morza coraz więcej poddaje się na lewy bok i do tego stopnia, że Kurtis zaczął się tem niepokoić, jednak po niejakim czasie położenie zmieniło się, nie mamy się czego lękać.
Około szóstej usłyszeliśmy gwałtowne uderzenie. Tylny maszt złamany przypłynął, bijąc w boki okrętu. Jednocześnie rozległy się krzyki, w których powtórzono kilkakrotnie nazwisko Roberta Kurtis.
Biegniemy w stronę, skąd słychać krzyk i przy półświetle poranku ujrzeliśmy człowieka, uczepionego przy bocianiem gnieździe.
To Silas Huntly, którego pociągnął w morze złamany maszt, powrócił do okrętu cudownie ocalony od śmierci.
Robert Kurtis rzucił się na ratunek dawnego zwierzchnika i pomimo tysiącznych niebezpieczeństw wydobył go na pokład.
Silas Huntly, nie rzekłszy and słowa, usiadł w najodleglejszym zakątku.
Ten człowiek, to zupełnie bierna istota, nie wchodzi więcej w rachubę.
Pochwycony maszt silnie przytwierdzono do okrętu, ten szczątek może przydać się kiedy.
Rozwidniło się zupełnie i mgła ustąpiła. Wzrok nasz może przebiedz cały widnokrąg; na trzy mile jednak wokoło nie widać nic podobnego do wybrzeży.
Skały rozciągają się od południo-zachodu ku północo-wschodowi przeszło na milę. Na północ widać rodzaj wyspy nieregularnie nakreślonej. Jest to jakieś przypadkowe nagromadzenie skał, odległe o jakie dwieście stóp od »Chancellora« i wzniesione na 50 stóp.
Niewątpliwie wiec, że w czasie największego nawet przypływu woda je nie zalewa. Wąski pasek przy odpływie pozwoli nam dojść do wysepki, jeżeli okaże się tego potrzeba. Na zewnątrz morze ma ciemną barwę, tam kończą się skały i zaczyna głębia.
Wielkie rozczarowanie, spowodowane położeniem okrętu ogarnęło wszystkich: obawiamy się, że te skały nie przylegają do żadnego lądu. W tej chwili dzień już jasny zupełnie, naokoło nic nie widać, linia wody i linia nieba zlewają się wszędzie, morze wypełnia całą przestrzeń. Robert Kurtis nieruchomy obserwuje ocean, szczególniej w części zachodniej.
Ja i Letourneur, stojąc w pobliżu, śledzimy najdrobniejsze jego ruchy, każde drgnięcie muszkułów twarzy, zdradzające pracę duchową. Zdziwienie jego nie ma granic, sądził, że pędząc od czasu objęcia statku na południe zbliżył się ku lądowi, a teraz zaś nawet śladu ziemi nie widać.
Zaraz potem Kurtis opuścił wystawkę, przebiegł po balustradzie aż do przedniego masztu, uchwycił się drabiny sznurowej i wdrapał na sam szczyt masztu, gdzie zawieszony na belce przez kilka minut badał widnokrąg z największą uwagą, potem spuścił się powoli na pokład i wrócił do nas.
Zapytujemy go wzrokiem.
— Ziemi nie widać! — odpowiedział spokojnie.
Pan Kear zbliża się i zagniewanym głosem pyta:
— Gdzie jesteśmy, panie kapitanie?
— Dotąd nie wiem jeszcze.
— Pan powinieneś wiedzieć — głupio odezwał się nafciarz.
— Niech i tak będzie, ale nie wiem!
— Otóż ja panu mówię, rozumiesz pan, że nie myślę wiekować na pańskim okręcie i wzywam pana, żebyś natychmiast odpłynął.
Robert Kurtis poprzestał na ruszeniu ramionami. Potem zwracając się do pana Letourneur i do mnie, rzekł:
— Zdejmę wysokość, jak tylko słońce się ukaże, a wtedy dowiemy się, na który punkt Atlantyku burza nas zaniosła.
Kurtis rozdał żywność pasażerom i załodze. Przydała się nam w istocie, byliśmy bowiem wycieńczeni głodem i trudami. Każdy więc ze smakiem zjadł podany kawałek suchara i suszonego mięsa. Potem rozpoczęto przygotowawcze prace do spuszczenia napowrót »Chancellora« na morze.
Pożar szybko się zmniejszył tak, że nielylko płomieni wcale nie widać, ale i dym, chociaż jeszcze czarny, przerzedza się stopniowo.
Nie ulega kwestyi, że masa wody znajduje się pod pomostem, przekonać się o tem jednak trudno z powodu rozgrzanych desek pokładu.
Wrócono więc do pomp, a w dwie godziny pokład ochłodzony dał możność rozpocząć sądowanie, do którego przystąpili majtkowie pod kierunkiem bosmana.
Okazało się, że na dnie jest 5 stóp wody, której kapitan nie każe wyrzucać, zanim nie dopełni swojego zadania, to jest ugaszenia pożaru. Najprzód ogień, później woda.
A może lepiej byłoby opuścić okręt i schronić się na rafy. Oficerowie słyszeć o tem nie chcą, bo i rzeczywiście przy wzburzonem morzu wysokie bałwany oblewają te skały, nie pozwalając utrzymać się na nich.
Prawdopodobieństwo wybuchu także obecnie zmniejszyło się; woda zapewne zalała cześć magazynów, w których były bagaże Rubego, a z nimi i pudełko pikratu.

Na tyle okrętu urządzono rodzaj obozowiska, oddając pozostałe materace na usługi pasażerek. Załoga, która uratowała także swoje worki z rzeczami, umieściła się na przodzie
Na tyle okrętu urządzono rodzaj obozowiska.
statku i tam pozostanie, bo koszary są zupełnie zniszczone.

Szczęściem spiżarnia mało ucierpiała, większa część żywności i wody, wcale nie jest uszkodzona.
Skład zapasowych żagli także nietknięty.
Zdaje się, że próby, które przechodziliśmy, skończyły się nareszcie.
Wiatr złagodniał i morze znacznie się uspokoiło, z czego wszyscy się cieszymy, bo w przeciwnym razie bałwany zagrażałyby w każdej chwili zmiażdżeniem »Chancellora« o te twarde bazalty.
Pp. Letourneur wiele rozmawiali ze mną o zachowaniu się oficerów i załogi w niebezpiecznych chwilach.
Wszyscy okazali odwagę i energię. Walter, bosman i cieśla Daoulas najwięcej się odznaczyli. Są to dzielni marynarze i zacni ludzie, na których liczyć można. Co do Roberta Kurtis, nie mamy dość słów na jego pochwałę.
W jednej chwili jest wszędzie, dodaje ducha, przykładem zachęca, największe trudności łamie wiedzą i pracą, krótko mówiąc, stał się duszą ślepo mu wierzącej załogi.
Od siódmej rano morze ciągle przybiera. Teraz o godz. 11-ej wierzchołki skał woda zakryła. W miarę wznoszenia się poziomu morza, spód okrętu coraz więcej się zalewa, zatapiając nowe warstwy bawełny, czego powinszować sobie możemy. Naokoło nas widać tylko krawędzie okrągłego basenu, obwodu do dwustu pięćdziesięciu stóp.
»Chancellor« zajął jego kąt północny.
Morze w basenie jest zupełnie spokojne, bałwany nie dochodzą do okrętu, co także nam sprzyja, w przeciwnym razie uderzyłyby na statek jak na skałę.
O wpół do dwunastej, jak na zawołanie, chmury rozsunęły się i słońce zajaśniało w całym blasku.
Kapitan, który rano zanotował jeden kąt, obecnie wziął wysokość południka, robiąc bardzo dokładne obserwacye.
Potem wszedł do kajuty, dokończył pomiaru i wrócił na wystawkę, gdzie nietylko nic nie ukrywając, ale przeciwnie chcąc wtajemniczyć w każdy szczegół tak pasażerów jak i załogę, rzekł do nas:
— »Chancellor« uwiązł na 18°5′ szerokości północnej, a 45°53′ długości zachodniej, na skale, która dotąd na mapie nie była oznaczona. Jakim sposobem tak potężne rafy mogą istnieć na tej części oceanu bez oznaczenia na planach, nie rozumiem...
Czyżby ta wyspa powstała wskutek zupełnie świeżego wybuchu wulkanicznego? Inaczej trudno to sobie wytłumaczyć.
Bądź co bądź — odległość wyspy od najbliższego lądu, to jest od Gujany, wynosi 800 mil, jak dowodzi oznaczony punkt na planach.
»Chancellor« został wiec popchnięty na południe aż do 18 równoleżnika, najprzód przez bezmyślny upór kapitana Huntly, następnie zaś przez huragan, który zmusił nas do ucieczki.
Skutkiem tego »Chancellor« musi przepłynąć 800 mil, ażeby dosięgnąć najbliższego lądu.
Oto jest nasze położenie. Ciężkie bez wątpienia, a jednak wyjaśnione przez Kurtisa nie zdawało nam się groźnem, przynajmniej chwilowo.
Jakież nowe niebezpieczeństwa mogą dorównać tym, które dotąd przebyliśmy, dorównać pożarowi i eksplozyi! Zapominamy o tem, że okręt jest zalany wodą, że ląd daleko, że »Chancellor« może zatonąć w drodze... Umysły są pod wrażeniem przeszłości i z odrobiną nadziei już powraca do nich spokój i ufność.
Robert Kurtis dopełni wszystkiego, co nakazuje zdrowy rozsądek; najprzód zagasi pożar, następnie wyrzuci w morze część ładunku, nie zapominając o pudełku z pikratem, potem zatka dziurę w okręcie i wymknie się z tych skał przy pierwszym przypływie morza.





XVII.

30 października (ciąg dalszy). Rozmawiałem długo z panem Letourneur, chcąc go przekonać, że pobyt nasz na tych rafach nie może się długo przeciągnąć.
— Przeciwnie, wątpię, ażebyśmy tak prędko stąd się wydobyli — utrzymywał Francuz.
— Dlaczego, panie Letourneur? wyrzucić kilkaset pak bawełny do morza nie jest zbyt trudną rzeczą, w dwa dni załatwimy się z tą robotą.
— No tak, panie Kazallon, można byłoby to zrobić bardzo prędko, gdyby tylko dziś majtkowie mogli zejść na spód, co jak pan wiesz jest niemożliwem z powodu zepsutego powietrza i wiele dni może jeszcze upłynąć, zanim zdołamy się tam dostać, tembardziej, że górne warstwy palą się ciągle. Zresztą po opanowaniu ognia czyż możemy natychmiast odpłynąć? Najprzód należy naprawić otwór wybity w okręcie i to zreperować go z całą ostrożnością, jeżeli uniknąwszy spalenia, nie chcemy utonąć! Nie, panie Kazallon, łudzić się nie można i uważałbym się za najszczęśliwszego, jeżeli za trzy tygodnie opuścimy te rafy. Daj Boże tylko, żeby jaka burza nie zerwała się, zanim stąd odbijemy, albowiem »Chancellor« zostałby rozbity jak szklanka i skały te mogłyby stać się grobem naszym!
Rzeczywiście jest to największe z niebezpieczeństw, które nam zagraża. Pożar ugasimy, statek spuścimy na morze, przynajmniej tak sądzę, ale oprócz tego jesteśmy na łasce losu silniejszego wiatru. Przypuszczając, że najwyższa część wysepki da nam schronienie na czas burzy, co stanie się z nami w razie rozbicia na kawałki »Chancellora?«
— Powiedz mi panie Letourneur, czy masz zaufanie do Roberta Kurtis?
— Najzupełniejsze i uważam to jako łaskę boską, że Huntly zdał na niego dowództwo okrętu. Jestem pewny, że wszystko co można będzie zrobić dla wyratowania nas, Kurtis z pewnością dokona.
Zapytałem kapitana, jak długo spodziewa się pozostawać na tej skale, na co mi odpowiedział, że będzie to zależało od okoliczności sprzyjających, co do pogody zaś, ta nie zdaje się nam zagrażać.
Barometr wznosi się bez żadnych oscylacyi, jakie zdarzają się w razie nieuspokojenia dolnych warstw powietrza. Ta przepowiednia szczęśliwie wróży o naszych dalszych czynnościach.
Nie tracąc ani jednej chwili, każdy wziął się do wyznaczonej pracy.
Przedewszystkiem Robert Kurtis zajął się energicznie gaszeniem pożaru; ponad poziomem, do którego woda dosięgła, paki w najlepsze się palą. O wyratowaniu ładunku nie ma zupełnie co myśleć. Trzeba więc zadusić ogień pomiędzy dwiema wodami. Pompy zaczynają pracować na nowo.
Do pierwszej pracy załoga wystarcza na obsłużenie pomp, obywając się bez pomocy pasażerów, gotowych zresztą w każdej chwili stanąć do roboty. Może być, że nas wezwą do wyrzucania pak z bawełną.
Zanim to nastąpi chodzimy, rozmawiając z p. Letourneur, czytamy, zresztą ja codziennie przez kilka godzin piszę ten dziennik.
Inżynier Falsten, nie lubiący wchodzić w bliższe stosunki z nikim, zajmuje się cały dzień rachunkami lub kreśli wzory machin z przecięciami, planami i elewacyą.
Jakby to było dobrze, żeby on wynalazł jakiś przyrząd do wydobycia się stąd »Chancellora!«
Co do państwa Kear, ci zawsze na uboczu, oszczędzają nam nudnego słuchania wiecznych zażaleń; szkoda tylko, że miss Herbey przez to nie może przyjść do nas, wcale prawie jej nie widujemy.
Silas Huntly nie miesza się do niczego co jakikolwiek bądź związek ma z okrętem. Marynarz przestał w nim żyć, człowiek zaś wegetuje zaledwie.
Hobbart, gospodarz statku, pełni swoje obowiązki jak gdyby nic szczególnego nie zaszło. Ten Hobbart jest to lizus, fałszywy i wiecznie żyjący w niezgodzie z kucharzem Jynxtrop, murzynem z obrzydłą twarzą, ordynaryjmym impertynentem, mającym wieczne konszachty z majtkami.
Rozrywek zatem ma pokładzie zbyt wiele nie ma. Na szczęście przyszła mi do głowy myśl obejrzenia wyspy, przy której »Chancellor« uwiązł. Nie będzie to ani zbyt długa, ani też urozmaicona wyprawa, w każdym razie na kilka godzin opuścimy okręt i zbadamy grunt zagadkowego pochodzenia. Oprócz tego należy wnieść na plany figurę tej wyspy z całą ścisłością. Nie wątpię, że panowie Letourneur wraz ze mną zdołają dokonać tej pracy hydrograficznej, pozostawiając uzupełnienie jej Kurtisowi po nowych obliczeniach, z możliwą dokładnością przez niego dokonanych.
Pp. Letourneur przyjęli ten projekt i łódka z linkami do sondowania została nam oddaną, nadto jeden z majtków odkomenderowany dla popłynięcia z nami.
31-go października zrana odpłynęliśmy z »Chancellora«.





XVIII.

Od 31 października do 5 listopada. Rozpoczęliśmy naszą wędrówkę od opłynięcia naokoło raf, których długość wynosi ćwierć mili. Z sondami w ręku przekonaliśmy się, że brzegi skał są wszędzie prostopadłe. Nadzwyczajnie głęboka woda dookoła skał każe się domyślać, że tylko gwałtowny rzut przy pomocy sił plutonicznych, mógł wysadzić ponad wodę całą tę wysepkę.
Co do natury skał są one bezwątpienia pochodzenia wulkanicznego.
Są to słupy bazaltowe, w porządku rozstawione, których kształt foremny przypomina jakąś olbrzymią krystalizacyę.
Morze zupełnie przeźroczyste przy konturach skał, dozwala widzieć ciekawe połączenia kolumn graniasto-słupowych, na których wyspa jak kopuła się wznosi.
— A to szczególna wysepka — mówi pan Letourneur — powstanie jej musiało nastąpić niedawno.
— Tak ojcze, jest to zupełnie podobne zjawisko, jak powstanie wyspy Julia przy brzegach Sycylii i grupy Santorin na Archipelagu. Natura wyrzuciła tę wysepkę umyślnie dlatego, ażeby »Chancellor« mógł o nią rozbić się.
— Rzeczywiście — dodałem — musiał nastąpić w tej stronie oceanu jakiś wybuch podwodny, inaczej skały te byłyby bezwątpienia oznaczone na planach Atlantyku, dość w tych stronach zwiedzanego. Zbadajmy je więc z całą starannością i dajmy poznać marynarzom.
— Dobrze, ale czy one nie znikną przy powtórzeniu się wybuchu, który je stworzył — zapytał Andrzej. — Czy wierzy pan, panie Kazallon, że niektóre wyspy wulkaniczne istnieją tylko czasowo i ta wyspa może zniknąć, zanim geografowie zdążą oznaczyć ją na mapach.
— Nic nie szkodzi, mój synu, lepiej jest oznaczyć niebezpieczeństwo, którego niema, aniżeli ominąć niebezpieczeństwo, które jest; możesz być nawet pewny, że marynarze wcale nie będą się skarżyli, jeżeli nie znajdą tam rafy, gdzie ją naznaczymy na mapie.
— Masz słuszność drogi ojcze, zresztą te skały mogą istnieć tak długo jak i lądy nasze. Jeżeli jednak miałyby zginąć, to dla Kurtisa i dla nas byłoby najdogodniej, ażeby stało się to po naprawie okrętu, tym sposobem uniknęlibyśmy trudów spychania go na morze.
— Wyborny jesteś mój Andrzeju! chciałbyś rządzić jak władca siłami natury. Chcesz, ażeby ona wznosiła lub pochłaniała skały według twojej woli lub twoich osobistych potrzeb; po stworzeniu tej rafy wyłącznie dla ocalenia od spalenia »Chancellora«, niech ją w oka mgnieniu usunie, aby temuż nie przeszkadzać w dalszej drodze.
— Ależ nie, panie Kazallon, owszem najserdeczniej się modlę, dziękując Bogu za widomą łaskę nad nami i proszę, ażeby dopomógł wyjść chociażby dzisiaj z niebezpieczeństw tej podróży.
— My zaś ze swojej strony także przeszkadżać Panu Bogu nie będziemy, jeżeli udzieli nam ratunku, nieprawdaż?
— Tak, panie Kazallon, obowiązkiem człowieka jest, ażeby sam sobie dopomagał. Pomimo to Andrzej ma słuszność, nie tracąc wiary w pomoc Boską. Prawda, ludzie żeglując po morzu, dowodzą tem samem, że umieją zdobyć władzę, której natura im odmówiła, jednakże na tym oceanie bez granic, kiedy żywioły rozpasają się, jakże wtedy czujemy, że statek nasz jest kruchy, a my sami tacy bezbronni, tacy słabi! Godłem marynarza powinno być: »Ufność w siebie i wiara w Boga!«
— Jest to zupełnie słuszne panie Letourneur. Dlatego też mało widziałem marynarzy, którzyby byli nieprzystępni dla uczuć religijnych.
Tak rozmawiając, zbadaliśmy starannie skały, formujące podstawę wysepki i coraz więcej przekonywamy się, iż niedawno powstała ona z łona morskiego.
Ani jędrna muszla, ani kawałek rośliny morskiej nie przylgnął do tych bazaltowych słupów. Zwolennik historyi naturalnej nie miałby po co się schylić wśród tych skał, nietkniętych dotąd roślinnością, a tem samem niedostępnych dla świata zwierzęcego. Mięczaków i zwierzokrzewów nie znaleźliśmy również. Wiatr nie doniósł tam jeszcze nasion, ptaki morskie gniazd sobie nie usłały. Jeden tylko geolog może znaleźć tutaj przedmiot do badania nowych formacyi wulkanicznych wpośród tych złomów bazaltu.
Przed powrotem na »Chancellora«, zaproponowałem towarzyszom przejść się trochę po ziemi, na co z ochotą przystali.
— Należy koniecznie, aby ludzie zwiedzili te wysepkę, zanim ją napowrót fale pochłoną — rzekł, śmiejąc się Andrzej.
Łódka przybiła i weszliśmy na te skały z bazaltu. Andrzej szedł naprzód, na lądzie biedny kaleka może chodzić bez opierania się na cudzem ramieniu. Ja szedłem z jego ojcem, i po bardzo lekkiem wzniesieniu niebawem doszliśmy do szczytu rafy. Tam usiadłszy na pryzmie bazaltowej, Andrzej Letourneur wydobył z kieszeni notatnik i zaczął rysować ołówkiem kontury wysepki, wyraźnie odrzynające się na zielonem tle morza.
Niebo czyste, morze opadło, odkrywając najdalsze rafy, pomiędzy które wpadł »Chancellor«.
Kształt wysepki jest dość oryginalny, przypomina bowiem szynkę Yorską z zaokrągleniem, w miejscu przez nas zajmowanem. Kiedy więc Andrzej skończył rysunek, ojciec rzekł do niego:
— Ależ moje dziecko, wszak ty wyrysowałeś szynkę!
— Tak ojcze, szynkę bazaltową, którejby nie podołał nawet żarłoczny Gargantua i jeśli kapitan Kurtis zezwoli, nadamy jej nazwę Ham-Rock!
— Z pewnością zgodzi się — zawołałem — na tak trafnie dobrane nazwisko: skały Ham-Rock! Niechaj jednak marynarze trzymają się od nich zdaleka, bo nie łatwo je zgryźć.
»Chancellor« utknął w południowej części wyspy t. j. w samej golonce; ciągle się trzyma pochylony na prawo, co szczególniej teraz przy nizkiem morzu najlepiej daje się widzieć. Kiedy Andrzej Letourneur skończył swój rysunek, zeszliśmy po zachodniej pochyłości, wówczas nagle prześliczna grota wpadła nam w oczy. Widząc ją można było sądzić, że to jakie dzieło architektury w rodzaju tych, któremi natura ozdobiła wyspę Staffa, leżącą w gromadzie Hebrydów.
Panowie Letourneur, którzy widzieli grotę Fingala, znaleźli tutaj jej powtórzenie w zmniejszonych rozmiarach. Toż samo rozstawienie środkowych graniastosłupów którego trzymają się zawsze stygnące bazalty; też same stropy z czarnych belek, których końce spojone są żółtawą materyą; taż sama czystość krawędzi pryzm, której nożyce najlepszego sztukatora nie mogłyby nic zarzucić; nareszcie tenże sam szmer powietrza, rozbijającego się pomiędzy bazaltowymi słupami, z którego poeci stworzyli dźwięk harf Fingala.
W Staffie podłogę zastępuje tafla wody, tutaj zaś morze tylko dostaje się w czasie wielkiej burzy i szczelnie spojone słupy pryzmatyczne formują bruk wiekuistej trwałości.
— Doprawdy — zauważył Andrzej Letourtneur — grota Fingala jest olbrzymią gotycką świątynią, ta zaś jest zaledwie kaplicą przy owej katedrze. Któż jednak mógł się spodziewać, że tak cudowną rzecz możemy spotkać w pośrodku oceanu, na brzegu tych raf nieznanych!
Odpocząwszy z godzinę w grocie wróciliśmy wybrzeżem do okrętu i zawiadomiliśmy Roberta Kurtis o naszych odkryciach, ten zaś zapisał wyspę na mapie pod imieniem wymyślonem przez Andrzeja Letourneur.
Podczas następnych dni codziennie powracaliśmy do groty Ham-Rock, gdzie mile nam czas upływał. Robert Kurtis także ją zwiedził wraz z nami; zbyt jednak wiele ma zajęć, ażeby miał jeszcze czas na uwielbianie cudów natury. Falsten także raz tam poszedł zbadać budowę skał i ze skrupulatnością geologa odbił kilka kawałków bazaltu.
Pan Kear nie chciał sobie robić subjekcyi schodzeniem z okrętu; proponowałem pani Kear, ażeby nam kiedy towarzyszyła w naszych wycieczkach, obawia się jednak wsiąść w łódkę, myśl zaś najmniejszego zmęczenia już ją przeraża. Pan Letourneur proponował także miss Herbey, czyby nie zechciała zwiedzić wysepki. Dziewczę z radością przyjęło tę propozycyę. Szczęśliwa, że choć na chwilę uniknie kapryśnej tyranii swojej pani. Kiedy jednak prosiła panią Kear o pozwolenie odpłynięcia z pokładu, ta stanowczo odmówiła. Oburzyło mię takie szkaradne postępowanie i ująłem się za miss Herbey. Samolubna pasażerka widząc, że kilkakrotnie świadczyłem jej rozmaite grzeczności i że może ich nadal jeszcze potrzebować, zgodziła się nareszcie, pozwalając raz na zawsze miss Herbey dotrzymywać nam towarzystwa w przechadzce pośród skał. Łowiliśmy często ryby przy brzegach półwyspu, wesołe wyprawiali śniadanka w grocie, przy dźwięku skał bazaltowych. Szczęściem prawdziwem dla nas jest widzieć, jaką przyjemność sprawiamy miss Herbey, temi kilkoma godzinami wolności. Na tej małej wysepce biedna dziewczyna znalazła więcej szczęścia, niż świat cały dał jej od urodzenia. My wszyscy także przywiązaliśmy się bardzo do tej nagiej skały, której każdy kamyczek i każdą ścieżkę znamy już doskonale, bo kilkakrotnie przebiegaliśmy ją wesoło.
W porównaniu z pokładem »Chancellora«, jest to obszerne mieszkanie, które porzucimy z żalem w chwili odjazdu.
Wspominając wyspę Staffa, Andrzej Letourneur dodał, że należy do rodziny Mac-Donald, która ją wypuszcza w dzierżawę za 300 franków rocznie.
— Czy sądzicie panowie, że za wynajęcie naszej wyspy zapłaciłby kto rocznie choć setną cześć tej sumy? — zapytała miss Herbey.
— Ja sądzę miss, że ani grosza niktby nie dał. Czy pani ma zamiar zabrać ją na własność?
— Nie, panie Kazallon — odrzekło dziewczę — a jednak to jedyny kącik na świecie, gdzie czułam się szczęśliwą.
— I gdzie ja byłem szczęśliwy — szepnął Andrzej.
Wieleż cierpień ukrytych mieści się w tej odpowiedzi miss Herbey. Biedna dziewczyna, sierota, bez przyjaciół, znalazła chwilkę szczęścia na bezludnej skale, pośród Atlantyku.





XIX.

Przez pierwsze pięć dni po utknięciu, ostry i gęsty dym wydobywał się z pod pomostu »Chancellora«, potem zmniejszając się coraz bardziej, znikł nareszcie tak, że od szóstego listopada uważamy pożar za ugaszony. Ażeby nie zaniedbać jednak wszelkich ostrożności, Robert Kurtis każe bezustannie pompować wodę tak, że pudło okrętu zalane jest prawie całkowicie aż do samego pomostu. Z odpływem jednak morza woda opada i dwie płynne powierzchnie układają się do jednakowego poziomu, co dowodzi podług zdania Kurtisa, że otwór musi być bardzo znaczny, jeżeli woda tak szybko może odpływać. Rzeczywiście jeden z majtków zanurzywszy się podczas odpływu morza, odszukał otwór w okręcie, wynoszący przeszło cztery stopy kwadratowe. Woda otworzyła sobie drogę w odległości trzydziestu stóp od rudla i szczyt skał roztrzaskał trzy deski o parę stóp od głównego wiązania spodu. Uderzenie nastąpiło z nadzwyczajną gwałtownością z powodu wzburzonego morza i ciężkiego obładowania statku.
Dziwić się nawet należy, że pudło okrętu nie pękło od razu w wielu miejscach. Po wydobyciu dopiero ładunku, cieśla będzie mógł osądzić, o ile uszkodzenie da się tymczasowo naprawić. Całych dwóch dni jednak potrzeba na to, ażeby dostać się na dno »Chancellora« i wydobyć paki bawełny niespalonej. Przez ten czas Robert Kurtis i załoga nie tracą ani jednej chwili i spora część pracy jest już wykonaną.
Podniesiono więc złamany przy utknięciu, następnie zaś schwytany maszt tylny. Pozostały pień cieśla Daoulas zafugował i obie części złamane spojono silnem okuciem z żelaza. Kurtis odbył przegląd całej naprawy okrętu; żagle, liny na nowo umocowano, bocianie gniazdo przyprowadzono do porządku tak, że będziemy mogli puścić się na morze z zupełnem bezpieczeństwem. Na kończynach okrętu wiele pozostało do roboty, albowiem pożar silnie uszkodził koszary i werendę. Trzeba to wszystko przyprowadzić do poprzedniego stanu, co wymaga wiele czasu i starań. Czasu nam nie brak zupełnie, starań także nie szczędzimy, robota więc szybko postępuje i powrócimy nareszcie do naszych kajut.
Ósmego dopiero przystąpiono do zupełnego wyładowania »Chancellora«. Paki bawełny zalane wodą i po większej części zniszczone, są tak ciężkie, że musieliśmy dopomagać załodze przy wyciąganiu każdej sztuki za pomocą ustawionych umyślnie bloków. Każdą z tych pak osobno przewieźliśmy na łódce i wyrzucili na skały.
Po usunięciu w ten sposób pierwszej warstwy należało wziąć się do wyciągnięcia wody napełniającej spód, a stąd wypłynęła konieczność zatkania jak najszczelniej otworu, wybitego przez skały w pudle okrętu. Trudna to praca, a jednak majtek Flaypol i bosman wywiązali się z niej z gorliwością godną pochwały. Potrafili oni, zanurzając się w czasie odpływu morza aż do samego dna okrętu, zakryć dziurę kawałem blachy miedzianej. Z obawy jednak, że blacha nie zdoła wytrzymać zewnętrznego parcia, kiedy pompy obniżą poziom wody, napełniającej okręt, Robert Kurtis spróbował wzmocnić opór naładowaniem skrzyń bawełny na przedziurawione deski. Materyału nie zabrakło, wkrótce więc wnętrze »Chancellora« wyratowano ciężkiemi i nieprzesiąkającemi pakami, przy których pomocy spodziewano się nadać blasze wystarczającą siłę oporu.
Pomysł kapitana udał się wybornie, widać to w miarę działania pomp. Poziom wody obniża się coraz więcej w środku okrętu i załoga może usuwać jednę po drugiej warstwy bawełny. Okazuje się z tego, że będziemy mogli dostać się do otworu i naprawić go ze środka. Zapewne byłoby lepiej przewrócić okręt na bok i zamienić strzaskane deski, brak jednak środków do wykonania tak wielkiej roboty. Zresztą obawiamy się, ażeby niepogody nie nastały w czasie, kiedy okręt leżałby na boku, zdany na łaskę gwałtowności morza.
— Mam sobie za obowiązek uspokoić was — powiedział Kurtis — że wstrzymamy zupełnie dostawanie się wody do środka i niezadługo spróbujemy dopłynąć do lądu w warunkach dostatecznego bezpieczeństwa.
Po dwóch dniach pracy wylano znaczną część wody i wyładowanie ostatnich pak bawełny nastąpiło bez żadnych przeszkód. Musieliśmy także z kolei pomagać załodze, co też każdy pełnił z całą sumiennością i o ile na to siły pozwalały. Nawet Andrzej Letourneur pomimo kalectwa, nie dał wyprzedzić się nikomu. A jednak męcząca ta praca, pompowanie, długo wytrzymać nie można bez odpoczynku. Ręce i nogi omdlewają wkrótce od drąga, nie dziwię się więc, że majtkowie tak się wymawiają od tej roboty. Nadto wykonywamy ją w dogodnych warunkach, bo statek oparty na twardym gruncie, nie zaś na otchłani, mogącej nas pochłonąć. Nie bronimy życia swojego przeciwko natarciu morza, niema walki pomiędzy nami i wodą, któraby wracała w miarę, jak ją wylewają.
Niechże nas niebo strzeże od podobnej próby na tonącym okręcie.





XX.

Od 15 do 20 października. Dzisiaj zwiedzono całe wnętrze okrętu, przyczem znalezionem zostało i pudło pikratu w tyle okrętu, w miejscu, do którego ogień na szczęście nie doszedł. Pudło jest nietknięte, nawet woda nie zepsuła materyi wybuchowej. Złożono je na końcu wysepki. Nie wiem dlaczego nie wrzucono go zaraz w morze. Robert Kurtis i Daolas przekonali się, że pomost i podtrzymujące go belki mniej ucierpiały, aniżeli się spodziewano. Silne gorąco, na które te grube deski i potężne podpory były wystawione, powyginało je, nie przepalając do głębi. Działanie zaś ognia daleko silniej uszkodziło bok statku. W istocie na bardzo długiej przestrzeni podbitka jest strawiona od ognia. Końce krzywek zwęglone sterczą tu i owdzie, cały szkielet jest bardzo uszkodzony. Pakuły wyskoczyły ze wszystkich spojeń i można uważać to za cud, że okręt nie rozpadł się dawno. Są to bardzo smutne okoliczności, z któremi musimy się rachować. »Chancellor« jest tak silnie uszkodzony, że Robert Kurtis widocznie nie może wyłatać go przy skromnych środkach, jakimi rozporządza i nie będzie w mocy okręt doprowadzić do takiego stanu, aby bezpiecznie odbył długą podróż. Stąd kapitan i cieśla bardzo są zakłopotani, szkody są tak znaczne, że gdybyśmy znajdowali się na wyspie nie zaś na skale, z której ocean w każdej chwili mógłby nas zmieść, Kurtis nie wahałby się ani chwili rozebrać statek i zbudować mniejszy, któremu możnaby na pewno zawierzyć. Kurtis szybko się zdecydował, zebrał nas wszystkich pasażerów i załogę na pokład »Chancellora« i powiedział:
— Moi przyjaciele, okręt jest daleko więcej zepsuty niż przypuszczaliśmy, szczególniej stosuje się to do samego pudła. Ponieważ z jednej strony nie mamy środków do naprawienia go, z drugiej zaś na tej wyspie skalistej, gdzie jesteśmy na łasce morza, nie możemy pozostawać aż do zrobienia nowego statku, proponuję więc, żeby zatkać otwór jak najmocniej i dążyć do najbliższego lądu. Stąd do Guyany holenderskiej jest wszystkiego 800 mil, którą to drogę przy pomyślnym wietrze w ciągu 10 do 12 dni przebyć można, dostając się do Paramaribo, na samej północy Guyany.
Nic innego nie pozostaje do zrobienia, wniosek więc kapitana wszyscy jednogłośnie przyjęli.
Daoulas z pomocnikami wziął się do załatania otworu i do wzmocnienia, o ile się da, wiązań zniszczonych przez ogień.
Widocznie jednak »Chancellor« nie przedstawia już dostatecznego bezpieczeństwa i w pierwszym porcie musi być rozebranym.
Cieśla załatał także zewnętrzne spojenia desek części pudła, ukazującej się przy nizkim stanie morza, nie może się jednak dobrać do części, ukrytej pod wodą i ze środka ją tylko reperuje.
Różne te prace trwały aż do 20-go. Kiedy już ukończono wszystko, co było w mocy naszej, ażeby doprowadzić okręt do stanu używalności, Robert Kurtis zdecydował się spuścić go na morze.
W chwili wyładowania »Chancellor« unosił się na wodzie, nawet w czasie odpływu morza. Dla zabezpieczenia go od wpadnięcia na rafy, spuszczono przednią i tylną kotwicę i tym sposobem pozostał w basenie naturalnym, broniony na prawo i na lewo przez skały, nie zatapiające się nawet podczas przypływu morza.
Basen jest tak szeroki, że pozwoli wykręcić okręt przy pomocy drągów, wspartych na skałach. Zdaje się więc, że wydobycie się »Chancellora« na morze odbędzie się z łatwością, przy podniesionych żaglach, jeśli będzie wiatr pomyślnym, albo też holowaniem, jeśli bodzie przeciwny.
Cała czynność jednak przedstawia wiele trudności. Sam wchód w przejście jest zabarykadowany rodzajem grzebienia z bazaltu, ponad którym przy największym przypływie głębokość wody zaledwie wystarcza na przeciągnięcie »Chancellora«, chociażby zupełnie próżnego. W czasie utknięcia statek, podrzucony przez olbrzymią falę, która go podniosła i rzuciła następnie w basen, przeskoczył przez grzebień. Oprócz tego wówczas przybór, z powodu nowiu księżyca i porównania dnia z nocą był z całego roku największy.
Robert Kurtis nie może czekać kilku miesięcy i musi korzystać z pełnego morza, aby wyswobodzić okręt.
Wiatr jest pomyślny, bo wieje z północo-wschodu, a więc w kierunku przesmyku. Ale kapitan słusznie nie spieszy się z rozwinięciem wszystkich żagli okrętu, którego moc jest bardzo wątpliwa i który może być zatrzymany za najmniejszą przeszkodą. Po naradzeniu się z porucznikiem Walterem, cieślą i bosmanem, kapitan zdecydował się zapomocą lin przeciągnąć okręt. Na wszelki przypadek, gdyby to przedsięwzięcie nie udało się, przymocowano w tyle kotwicę, aby powrót mieć zabezpieczony; dwie drugie kotwice umieszczono na zewnątrz przesmyka, którego długość nie przechodzi dwustu stóp. Łańcuchy przyczepiono do wind, załoga wzięła się do drągów i o czwartej godzinie z wieczora »Chancellor« zaczyna się ruszać.
O godz. czwartej minut 23 ma nastąpić przypływ, a więc na dziesięć minut przedtem dociągnęliśmy okręt, jak można było najbliżej, to jest, dopóki przód pudła okrętu nie dotknął zapory.
Teraz więc Robert Kurtis, ażeby oprócz pracy wind zużytkować siłę wiatru, kazał podnieść żagle górne i dolne.
Stanowcza chwila nadeszła. Morze doszło najwyższej wysokości. Podróżni i załoga trzymali za drągi od wind, pp. Letounneur, Falsten i ja podpieramy z prawej strony. Kapitan stanął na wystawce, pilnując żagli, porucznik na przodzie, bosman przy rudlu.
»Chancellor« drgnął kilka razy i wzdymające się, ale na szczęście zupełnie spokojne morze z łatwością go unosi.
— Razem bracia — woła Kurtis spokojnym i wzbudzającym zaufanie głosem — ostro i razem. Jazda!
Windy poruszono, słychać szczęk łańcuchów, przyczepionych do otworów na przodzie okrętu. Wiatr także silniej dmie i maszty gną się pod jego powiewem. Uszliśmy dwadzieścia stóp. Jeden z majtków zaśpiewał piosenkę, gardłowym wprawdzie głosem, ale rytm jej wybornie pomaga do ujednostajnienia poruszeń.
Natężyliśmy wszystkie siły, »Chancellor« drga. Próżne jednak starania, morze zaczyna odpływać. Nie przejdziemy.
Odkąd przekonaliśmy się, że okręt nie przejdzie, nie można pozwolić, ażeby choć chwilę pozostał oparty na zaporze jak huśtawka, przy zniżeniu się wody pękłby niezawodnie w samym środku. Zwinęliśmy więc natychmiast żagle i kotwica z tyłu zapuszczona posłużyła nam do cofnięcia się. Nie mamy jednej chwili do stracenia, kręcą windami napowrót i po chwili straszliwej obawy »Chancellor« zsunął się na pudle i powrócił do basenu, z którego jak z więzienia wydostać się pragnął.
— A więc kapitanie — zapytał bosman — co dalej robić, jakże przejdziemy?
— Nie wiem jeszcze — odrzekł Kurtis — ale przejść musimy.





XXI.

Od dnia 21 do 23 listopada. Trzeba nam koniecznie bez namysłu porzucić ten szczupły basen. Pogoda, sprzyjająca przez cały listopad, grozi odmianą. Barometr spadł od rana i bałwany zaczynają się kołysać naokoło Ham-Rock. Wysepka nie będzie mogła oprzeć się wiatrom i »Chancellor« ulegnie zdruzgotaniu.
Tegoż wieczora Robert Kurtis, Falsten, bosman, Daoulas i ja zwiedziliśmy podstawę bazaltową. Jeden jest tylko sposób utorowania przejścia, t. j. drągami szturmować podstawę, mającą dziesięć stóp szerokości i sześć długości. Obniżenie na osiem lub dziewięć cali wody i staranne opatrzenie kanału powinno wystarczyć »Chancellorowi« do wydobycia się na miejsce, gdzie wody stają się nadzwyczaj głębokie.
— Ależ ten bazalt ma twardość granitu — robi uwagę bosman — i praca potrwa długo, tembandziej, że nie będzie mogła być prowadzoną nad dwie godziny podczas odpływu morza.
— A więc nie traćmy ani chwili — odpowiedział Kurtis.
— Eh! kapitanie — odzywa się Daoulas — będzie roboty na miesiąc! Czy nie byłoby możebnem wysadzić w powietrze te skały? Proch mamy w składzie.
— W zbyt małej ilości — odpowiedział bosman.
Położenie jest nadzwyczaj poważne. Miesiąc pracy? Ale przed upływem miesiąca statek zostanie rozbity przez morze!
— Mamy coś lepszego od prochu — zauważył wówczas Falsten.
— Cóż takiego? — zapytał Robert Kurtis, odwracając się do inżyniera.
— Pikrat potasu! — odpowiedział Falsten.
Pikrat potasu! pudełko zabrane przez nieszczęśliwego Ruby. Materya wybuchająca, która o mało nie wysadziła w powietrze okrętu, usunie przeszkodę. Dziura prześwidrowana w bazalcie i grzebień zniknie.
Pudło z pikratem, jak już mówiłem, złożone zostało w miejscu pewnem na rafie. Opatrzność sama czuwała i przeszkodziła nam wrzucić je w morze po wydobyciu ze spodu okrętu.
Majtkowie poszli po drągi, a Daoulas pod przewodnictwem Falstena zaczyna wydrążać dziurę w miejscu, w którem najlepiej będzie założyć minę. Wszystko zdaje się przepowiadać, że otwór zostanie skończony w nocy, a nazajutrz ze wschodem słońca eksplozya wysadzi przeszkody i przejście będzie wolne. Wiadomo, że kwas pikratowy jest produktem krystalicznym i gorzkim, wytworzonym ze smoły i kamiennego węgla, a przez połączenie się z potasem tworzy sól żółtą, zwaną pikratem potasu. Siła wybuchowa tej materyi jest niższą od bawełny strzelniczej i dynamitu, ale wyższą od prochu zwyczajnego. Co do zatlenia, to można z łatwością je wywołać, zapomocą silnego uderzenia, do czego użyjemy kapiszona.
Robota Daoulasa przy pomocy załogi była prowadzoną gorliwie przez całą noc, lecz z nadejściem dnia skończoną jeszcze nie była. Istotnie, tylko podczas odpływu morza, który trwa zaledwie godzinę, można świdrować kanał; wynika więc z tego, że 4 odpływy są niezbędne, aby wydrążyć odpowiednią głębokość.
23 listopada robota została nareszcie skończoną. Podstawa bazaltowa przedziurawiona dostatecznie do pomieszczenia 12 funtów soli wybuchowej. Zajęto się tem bezzwłocznie.
W chwili kładzenia pikratu do kanału, Falsten robi uwagę, że lepiej byłoby pomieszać go z prochem zwyczajnym. To by nam pozwoliło podpalić minę lontem, zamiast kapiszonem, co uskutecznić jest daleko łatwiej i bezpieczniej, niż uderzeniem na kapiszon. Zresztą jest dowiedzionem, że użycie pikratu z prochom zmieszanego, lepszem jest do wysadzenia twardych skał. Pikrat, z natury daleko gwałtowniejszy, ułatwi wybuch prochu, ten zaś powolniejszy do zapalenia posiada za to większą objętość i rozsadzi nakoniec bazalty.
Inżynier Falsten mówi nie często, ale jeśli co powie, to trzeba przyznać, że mądrze. Jego radę wykonano. Zmieszano obie substancye i po przeprowadzeniu lontu aż do środka otworu, wsypują tę mieszaninę, która ją szczelnie wypełnia.
»Chancellor« jest o tyle oddalony od miny, że eksplozyi nie potrzebuje się obawiać. Mimo to przez ostrożność pasażerowie schronili się na koniec skały do groty i pani Kear, choć niechętnie, musiała opuścić okręt. Następnie Falsten podpalił lont, który miał się tlić dziesięć minut i przyłączył się do nas.
Eksplozya nastąpiła. Była głuchą i daleko mniej huczną niż można było się spodziewać, ale jest to zwykły skutek min, wydrążonych głęboko. Pobiegliśmy ku zawadzie. Operacya udała się doskonale. Podstawa bazaltowa zupełnie w pył obrócona i powstały na jej miejsce mały kanał, który przypływ morza zaczyna wypełniać, znosi przeszkodę i daje przejście wolne.
— Hurah! — rozległo się w powietrzu. — Drzwi od więzienia otwarte i więźniowie mogą uciekać!
Z przypływem morza »Chancellor«, ciągniony na kotwicach, przebywa przesmyk i buja na wolnem morzu. Ale jeszcze cały dzień musi pozostać w blizkości wysepki, bo w warunkach, w jakich się znajduje, nie może być kierowanym, niezbędnem jest zaopatrzenie się w balast, aby zabezpieczyć równowagę. Przez dwadzieścia cztery godziny załoga pracuje nad ładowaniem kamieni i najmniej uszkodzonych pak bawełny.
Przez cały ten dzień pp. Letourneur, miss Herbey i ja zwiedzamy bazalty tej wysepki, której zapewne nigdy już nie ujrzymy, a na której przebyliśmy trzy tygodnie. Nazwisko »Chancellora«, skały, data osadzenia są artystycznie wyrżnięte na jednej ze ścian groty i ostatnie pożegnanie danem zostało tym skałom, gdzie niektórzy z nas przebyli najpiękniejsze dni swego życia.
Nakoniec 24 listopada z rannym przypływem »Chancellor« rozpuścił dolne żagle, żagiel wielkiego masztu i rej na bocianiem gnieździe, a w dwie godziny potem straciliśmy z oczu ostatni szczyt Ham-Rocku.





XXII.

Od 24 listopada do 1 grudnia. Płyniemy więc na okręcie, którego trwałość jest wątpliwą, na szczęście jednak nie mamy przed sobą długiej podróży. Pozostaje nam 800 mil do przebycia. Jeżeli wiatr północno-wschodni utrzyma się przez parę dni, »Chancellor«, popychany nim, z łatwością dobije brzegów Guyany.
Żeglujemy na południo-zachód. Pierwsze dni przechodzą szczęśliwie. Kierunek wiatru ciągle dobry, ale Robert Kurtis nie chce rozwinąć wszystkich żagli, w obawie, aby szybki bieg nie spowodował szkody jakiej w świeżo zreperowanych ścianach.
Smutna to przeprawa, jeżeli się nie ma zaufania do statku, który nas wiezie. Oprócz tego zamiast posuwać się naprzód, wracamy się. To też każdy pogrąża się w myślach i na pokładzie brak tego ożywienia, jakie zwykle panuje w czasie szybkiej i pewnej żeglugi.
29-go wiatr wykręcił się więcej z północy, nie można więc utrzymać poprzednio nadanego kierunku; musieliśmy zrównać żagle z linami z prawej strony, stąd dosyć silne pochylenie okrętu. Aby tego uniknąć, Kurtis rozkazał zwinąć żagle bocianiego gniazda.
Podzielamy najzupełniej zdanie kapitana, albowiem nie tyle nam idzie o szybką, jak o pewną i bezpieczną przeprawę.
Noc z 29 na 30 była ciemna i mglista, wiatr coraz silniejszy pchał nas ku północo-wschodowi. Pasażerowie po większej części siedzą w kajutach, ale Kurtis i cała załoga ciągle pozostają na pokładzie. Okręt zawsze mocno pochylony pomimo zwinięcia wszystkich żagli górnych. Nad ranem około drugiej chciałem zejść do kajuty, kiedy jeden z majtków, Burke, znajdujący się pod pokładem, wybiegł i zawołał:
— Dwie stopy wody!
Kurtis i bosman szybko zbiegli po schodkach i przekonali się, że smutna nowina była na nieszczęście zupełnie prawdziwą.
Czy dziura pomimo wszelkich starań znowu się otworzyła, czy też spojenia źle umocowane rozstąpiły się, nie wiemy, dość, że woda szybko przybiera na dnie okrętu.
Kapitan, powróciwszy na okręt, puścił go z wiatrem, oczekując dnia. Z pierwszym brzaskiem jutrzenki sondowanie wykazało trzy stopy wody.
Spojrzałem na Kurtisa, zbladł, ale nie stracił ani na chwilę zimnej krwi. Podróżni wybiegli na pokład; wyjawiono im całą prawdę, nie było bowiem racyi jej ukrywać.
— Czy nowe jakie nieszczęście? — zapytał Letourneur.
— To było do przewidzenia — odpowiedziałem — ale nie daleko już jesteśmy od lądu i mam nadzieję, że nic złego nas nie spotka.
— Oby Bóg pana wysłuchał! — rzekł pan Letourneur.
— Alboż to Bóg jest na okręcie? — zapytał Falsten.
— Jest panie — odezwała się miss Herbey.
Inżynier zamilkł przed tą odpowiedzią pełną wiary, która nie rozumuje.
Robert Kurtis wydał rozkaz pompowania. Załoga wzięła się do roboty z większą rezygnacyą aniżeli zapałem. Majtkowie wiedząc, że w pompach cała ich nadzieja, kolejno zmieniali się przy drągach.
Podczas dnia znowu powtórzono sondowanie i przekonano się, że woda przybiera wolno, ale bezustannie, wewnątrz okrętu. Na nieszczęście pompy przez używanie psują się często i trzeba je bezustannie reperować. Czasem także zdarza się, że bywają zatkane przez popiół albo szmaty bawełny, stąd więc czyszczenie powtarza się ze stratą czasu.
Nazajutrz przekonano się, że wysokość wody wynosi pięć stóp. Jeśliby więc zaszła jaka przeszkoda w pompowaniu, okręt będzie zalany. Byłoby to już tylko kwestyą czasu i to bardzo krótkiego. Linia zanurzenia »Chancellora« wynosi już stopę, kołysanie się coraz trudniejsze, bo bardzo ciężko okrętowi unosić się na falach. Uważam, że kapitan Kurtis marszczy brwi za każdym raportem, zdanym przez bosmana lub porucznika, jest to złą wróżbą.
Pompowanie trwało cały dzień i całą noc. Morze jeszcze nas zwycięża. Załoga jest wycieńczoną. Oznaki zniechęcenia wzrastają wśród ludzi. Bosman i porucznik dają dobry przykład i pasażerowie zajmują miejsca przy pompach.
Położenie nie jest już takie, jakie było, gdy »Chancellor« osiadł na lądzie stałym, Ham-Rocku. Statek nasz buja teraz nad przepaścią, która go lada chwila pochłonąć może.





XXIII.

Od 2 do 3 grudnia. Przez 24 godziny walczymy energicznie i przeszkadzamy wzrostowi wody wewnątrz okrętu; ale widocznem jest, że wkrótce nadejdzie chwila, kiedy pompy nie wyrzucą nawet wody przybierającej. Przez ten dzień kapitan Kurtis ani chwili nie spoczywa, zwiedza ponownie dno okrętu, cieśla, bosman i ja towarzyszymy mu.
Odrzucono kilka pak bawełny, poczem usłyszeliśmy wyraźnie gulgotanie wody. Czy otwór znów się zepsuł, czy kadłub zrujnował się do reszty? Nie wiemy. Na wszelki wypadek Robert Kurtis, ażeby uczynić ściany mniej przemakalnemi, kazał cały tył okrętu obciągnąć płótnem smołowcowem. W ten sposób może się uda przerwać napływ wody z zewnątrz, przyczem natychmiast wypompowaliśmy wodę i ulżyli okrętowi. Nie tak to łatwo jednak dokonać, jak się zdaje. Potrzeba było najpierw zmniejszyć szybkość okrętu, następnie płócienne szmaty, przytrzymywane na linach, podciągnąć pod spód okrętu, aż do miejsca, gdzie poprzednio był otwór tak, że cały kadłub »Chancellora« zawinięto jak w powijaki.
Po uskutecznieniu tej roboty pompy znów zagrały i wzięliśmy się z całym zapałem do pracy. Woda wpływa wprawdzie do okrętu, jednak w daleko mniejszej ilości i nad wieczorem przekonaliśmy się, że ubyło kilka cali. Kilka cali wszystkiego, ale to wygrana. Pompy wyrzucają wody więcej, aniżeli jej przybywa, na chwilę nie pozwalamy sobie spocząć. Wiatr daleko silniej dmie tej nocy, pomimo to Kurtis kazał rozpuścić wszystkie żagle, znając doskonale stan okrętu, chce jak najprędzej przybić do lądu. W razie spotkania się w drodze z jakimkolwiek okrętem, ma zamiar wywiesić sygnał trwogi i przesadzić podróżnych i załogę, sam zaś nie ustąpi z »Chancellora« aż do ostatniej chwili.
Wszystkie te plany jednakże nie miały się spełnić. W nocy, pod ciśnieniem zewnętrznem, płótno ustąpiło i nazajutrz, 3 grudnia, bosman po sondowaniu nie mógł wstrzymać przekleństwa i wykrzyku:
— Znów 6 stóp wody na spodzie!
Na nieszczęście tak było w samej rzeczy! Okręt znów się napełnia, widocznie zagłębia i linia wodna podnosi się coraz wyżej.
Pomimo to, pompy znów nie ustają na chwilę, wyczerpując ostatki sił naszych. Ręce mdleją, krew płynie z za paznokci, wszystkie jednak wysiłki marnują się daremnie, woda bezustannie przybiera.
Robert Rurtis ustawił nas rzędem i z otworu wielkiej klapy wydobywamy wodę kubłami, wylewając ją potem za pokład. Wszystko napróżno. O wpół do dziewiątej rano sprawdzono znów głębokość i przekonaliśmy się, że wody przybyło. Rozpacz opanowała niektórych majtków.
Kurtis zachęca ich do pracy — odmawiają.
Jeden z nich doradca i przewodnik buntu, człowiek złośliwy, o którym wyżej wspomniałem, nazywa się Owen.
Lat około czterdziestu, z brodą rudawą, twarz zresztą bez zarostu, z wargami ściętemi, oczy ma szare z czerwonemi powiekami, nos prosty, uszy odstające, czoło pokryte zmarszczkami.
On to najpierwszy zszedł ze stanowiska. Kilku towarzyszy naśladowało go, pomiędzy innymi zauważyłem kucharza Jynxtropa, także ladaco.
Na rozkaz Kurtisa, zachęcającego do wzięcia się znów do pracy, Owen odpowiedział stanowczą odmową.
Kapitan powtórzył rozkaz.
Owen powtórnie odmówił.
Kurtis zbliżył się do nieposłusznego majtka.
— Nie radzę panu dotknąć się mnie! — zimnym głosem powiedział Owen i usiadł na krawędzi okrętu.
Wtedy Kurtis wszedł do kajuty i za chwilę powrócił z nabitym rewolwerem.
Owen przez chwilę popatrzył na kapitana, potem zaś na znak Jynxtropa powrócił do roboty.





XXIV.

4 grudnia. Pierwsze oznaki buntu znikły przed energią i stanowczością kapitana. Czy na przyszłość tak samo mu się powiedzie? Należy mieć nadzieję, bo brak posłuszeństwa pomiędzy załogą byłby dla nas straszliwym ciosem.
W nocy pompy przestały działać.
Okręt porusza się coraz ciężej, a że zbyt trudno mu jest unosić się na falach, bałwany więc zalewają pokład i przez klapy dostają się na spód. Nowy przybytek wody.
Położenie stało się równie gnoźnem jak pod koniec pożaru. Podróżni i załoga czują, że okręt zaczyna im uciekać z pod nóg. Widzą, że woda powoli lecz ciągle wznosi się, grożąc im, jak dawniej płomienie.
Załoga zresztą wskutek groźby Kurtisa pracuje ciągle i chcąc nie chcąc majtkowie energicznie walczą, sił jednak zaczyna im już brakować.
Ci, którzy wydobywają kubły, muszą uciekać z pokładu, gdzie po pas pogrążeni w wodzie, każdej chwili mogą być zalani.
Pozostał ostatni środek i nazajutrz po naradzie z porucznikiem i bosmanem, Kurtis postanowił opuścić okręt, a że łódka nie byłaby w stanie pomieścić wszystkich, postanowiono natychmiast zbudować tratwę.
Załoga ma pracować przy pompach aż do odpłynięcia. Cieśla Daoulas dostał zlecenie bezzwłocznego przystąpienia do roboty.
Uradzono, że tratwa będzie zbudowaną z zapasowych rei i desek, poprzednio przerżniętych podług miary.
Tym sposobem, po zbiciu ich będziemy mieli silne rusztowanie, na którem spocznie pokład tratwy długiej na 40, a szerokiej na 20 do 25 stóp.
Kurtis, Falsten, cieśla i dziesięciu majtków natychmiast wzięli się do pił i toporów, któremi przerzynają reje i deski.
Reszta załogi wraz z podróżnymi ciągle pracuje przy pompach. Obok mnie stoi Andrzej, na którego ojciec spogląda z głębokim smutkiem. Co stanie się z biednym chłopcem, jeśli będzie zmuszony walczyć z falami w warunkach, w których najsilniej zbudowanemu mężczyźnie trudno byłoby uratować się.
W każdym razie będziemy we dwóch około niego i nie opuścimy go w danej chwili.
Przed panią Kear, która wskutek ciągłej senności straciła prawie władzę myślenia, ukryto cały ogrom niebezpieczeństwa.
Panna Herbey wychodzi na pokład tylko na kilka minut. Pobladła ze zmęczenia, ale sił nie utraciła wcale. Zaleciłem jej, ażeby na wszelką ostateczność była przygotowaną.
— Jestem nią i oddaję się pod opiekę niebios — odrzekła mi śmiało dziewczyna, poczem wróciła do pani Kear.
Wzrok Andrzeja Letourneur pobiegł za nią i wyraz głębokiego smutku wyrył się na jego twarzy.
Około ósmej wieczorem ukończono wiązanie tratwy. Spuszczono próżne i mocno zatkane beczułki, których przeznaczeniem jest, ażeby silnie przymocowane do tratwy, łatwiej ją unosiły na falach.
W dwie godziny później rozległy się krzyki w kajucie, z której wybiegł p. Kear, wołając: Toniemy! Okręt tonie! W chwilę potem p. Herbey i Falsten wynieśli omdlałą panią Kear.
Rozpaczliwe wołania ciągle się powtarzają, zamęt na okręcie nie do opisania.
Robert Kurtis wbiegł do kajuty, wynosząc mapę, sextant i busolę.
Załoga rzuciła się do tratwy, na której jednak dla braku pokładu nie można szukać ratunku.
Trudno opisać wszystkie myśli, które przebiegły przez moją głowę, trudno wypowiedzieć to chwilowe jasnowidzenie, w którem ujrzałem całe życie moje!
Zdawało się, że całe moje istnienie zamknęło się w tej ostatniej chwili! Czułem usuwające się wraz ze mną deski okrętu! Ujrzałem wznoszącą się wodę, jak gdyby ocean rósł pode mną!
Kilku majtków z rozpaczliwym krzykiem schroniło się na maszty. Chciałem iść za ich przykładem.
Czyjaś ręka mnie zatrzymała. To p. Letourneur z oczami pełnemi łez wskazał mi swojego syna.
— Tak — zawołałem, ściskając go konwulsyjnie za rękę. — We dwóch ocalimy go.
Zanim zdążyłem to powiedzieć, Kurtis pochwycił Andrzeja, unosząc go ku bocianiemu gniazdu, a »Chancellor« zwykle dotąd szybko popychany wiatrem, zatrzymał się nagle. Uczuliśmy silne wstrząśnienie.
Okręt pogrążył się w morze! Woda zalewa mi kolana. Instynktownie chwytam za jakąś linę... Raptem jednak pogrążanie wstrzymało się i »Chancellor«, którego pokład zanurzył się na dwie stopy w morze, stanął nieruchomy.





XXV.

W nocy z 4 na 5 grudnia. Robert Kurtis, przebiegłszy zalany pokład, zaniósł Andrzeja na bocianie gniazdo, gdzie i p. Letourneur także wdrapał się wraz ze mną.
Spojrzałem naokoło siebie, o ile pozwoliła mi moc dość jasna. Kapitan porwrócił na swoje stanowisko na wystawce. Na samym tyle statku pod wzniesieniem dotąd niezatopionem widać w cieniu pana Kear, jego żonę, pannę Herbey i Falstena. Na krańcu przednim porucznik i bosman, reszta załogi pouczepiana na masztach.
Andrzej Letourneur wgramolił się na najwyższą platformę bocianiego gniazda. Biedny ojciec musiał mu ustawiać mogę na każdym stopniu drabiny sznurowej, pomimo chwiejności jej dostał się na górę bez przypadku.
Niemna jednak środka przekonania pani Kear, która za nic w świecie nie chce ustąpić z wystawki, narażając się na porwanie przez lada silniejszy bałwan. Panna Herbey nie chciała rozstać się ze swoją panią i pozostała przy niej. Najpierwszem staraniem Kurtisa, jak tylko okręt zaprzestał pogrążać się, było rozpuszczenie wszystkich żagli, potem zaś zrzucono reje przy masztach, ażeby tym sposobem zapewnić równowagę okrętu; zdaje się, że okręt nie przechyli się na żadną stronę, może jednak co chwila iść na dno. Zbliżyłem się do Kurtisa zapytując, co myśli o tem.
— Czy ja mogę wiedzieć — odrzekł zupełnie spokojnym głosem. — To zależy od stanu morza. Wiem tylko, że w tej chwili okręt stanął w równowadze, którą jednak za chwilę utracić może!
— Czy »Chancellor« może płynąć, teraz, mając dwie stopy wody na pokładzie?
— Nie, panie Kazallon, może jednak posuwać się bokiem pod działaniem prądów i wiatru i jeżeli utrzyma się w ten sposób przez parę dni, to dowiezie nas do lądu. Oprócz tego, jako ostatni ratunek mamy tratwę, którą za kilka godzin ukończą; równo ze świtem odpłyniemy.
— Więc masz pan jeszcze jakąkolwiek nadzieję?
— A pocóż się z nią rozstawać, panie Kazallon, nawet w najcięższych okolicznościach. Mogę pana zapewnić, że jeżeli mamy przeciwko sobie 99 szans zagłady, pozostaje nam jeszcze jedna wyratowania się. Jeżeli się nie mylę, to »Chancellor« w połowie zatopiony znajduje się w tych samych warunkach, w jakich w 1795 r. uratowano statek trzymasztowy »Junona«. Przez 20 dni wisiał on pomiędzy dwiema wodami. Podróżni i załoga schronili się na wierzchołki masztów i kiedy nareszcie ukazała się ziemia, wszyscy, którzy wytrzymali głód i zmęczenie, ocalili się na łodziach rybackich! Jest to fakt zbyt znany w dziejach żeglarstwa, ażebyś pan także nie przypominał go sobie! Dlaczegóż wiec »Chancellor« nie ma być równie szczęśliwym jak »Junona«.
Możnaby długo sprzeczać się o to z kapitanem, ale ze wszystkiego okazuje się, że Kurtis nie utracił dotąd nadziei.
Ponieważ jednak równowaga okrętu w każdej chwili może się zachwiać, lepiej więc jak najprędzej opuścić »Chancellora«; uradzono zatem, ażeby nazajutrz, jak tylko cieśla ukończy tratwę, natychmiast odpłynąć.
Wystawcie sobie teraz rozpacz załogi, kiedy około północy Daoulas spostrzegł, że rusztowanie tratwy zniknęło! Liny powstrzymujące ją pękły przy zatonięciu okrętu i wiązanie odpłynęło przed godziną przynajmniej!
Majtkowie dowiedziawszy się o tem nowem nieszczęściu zaczęli rozpaczliwie wołać: ścinać maszty! spuszczać maszty w morze!
I nie zastanawiając się nad niewłaściwością postępowania, chcą rąbać maszty i zbijać z nich tratwę.
Ale Robert Kurtis zapobiegł temu.
— Na miejsce chłopcy — zawołał. — Niech nikt nie waży się przeciąć chociażby postronka bez mojego rozkazu. »Chancellor« jest w równowadze! »Chancellor« nie zatonie tak prędko!
Pewność głosu kapitana przywróciła przytomność załodze i majtkowie, wbrew swej woli, wrócili każdy na swoje miejsce.
Jak tylko rozwidniło się, Robert Kurtis wspiął się na szczyt okrętu, troskliwie rozglądając się po morzu i szukając okiem tratwy.
Próżne usiłowania! Zniknęła. Spuszczenie łódki dla poszukiwań jest niepodobieństwem z powodu silnego kołysania się bałwanów. Łódka wreszcie jest za słabą, aby mogła im się opierać.
Trzeba więc natychmiast przystąpić do budowania nowej tratwy.
Pani Kear zdecydowała się nareszcie zejść z wystawki i przeszła na pokład bocianiego gniazda, gdzie upadła bez zmysłów.
Pan Kear razem z Silasem Huntly usadowili się na przednim maszcie. Obok pani Kear i panny Herbey obrali sobie miejsce Letourneurowie. Naturalnie jest im bardzo ciasno na platformie, mającej zaledwie 12 stóp średnicy. Pomiędzy bocianiemi gniazdami przeciągnięto druty, zabezpieczające od zbytniego kołysania się.
Kurtis kazał rozciągnąć ponad platformą kawał płótna, czem zabezpieczył kobiety od skwaru słońca.
Na szczęście ujęto kilka baryłek, pływających pomiędzy masztami okrętu. Zawierają one mięso wędzone, suchary i niewielką ilość słodkiej wody, stanowiącej obecnie jedyny nasz zapas.





XXVI.

5 grudnia. Dzień gorący. Grudzień pod szesnastym równoleżnikiem jest najpiękniejszym miesiącem lata.
Jeżeli wiatr nie ochłodzi promieni słońca, możemy spodziewać się szalonych upałów.
Morze jest ciągle wzburzone. Pudło w ¾ zatopione rozbija bałwany jak skała. Rozpryśnięte bałwany zalewają nas pianą jak gęstym deszczem.
Oto co zostało z »Chancellora«: trzy maszty z gniazdami, mały maszt przedni, na którym zawieszono łódkę, chcąc ją uchronić od porwania przez fale; dalej wystawka i czub przedni, połączone, wązką ramką poręczy.
Pokład zupełnie zatopiony.
Komunikacya pomiędzy gniazdami stała się bardzo trudną. Majtkowie tylko, pnąc się po linach, mogą przechodzić z jednego na drugie. Niżej pomiędzy masztami morze szumi jak na rafie i rozrywa powoli ściany okrętu, z których deski mają służyć do budowania tratwy.
Dla podróżnych, którzy schronili się na platformy, jest to okropne widowisko; słyszeć ten ocean ryczący, widzieć go huczącym o kilka stóp pod nogami.
Zresztą lepiej nie zastanawiać się nad tem, bo otchłań tak ciągnie ku sobie, tak kusi...
Pomimo to załoga, bez chwili odpoczynku pracuje nad budową drugiej tratwy. Użyto do tego wszystkich desek, masztów górnych i pod kierunkiem Kurtisa z całą skrupulatnością prowadzi się robota.
»Chancellor« nie porusza się i jak zapewnia kapitan może przez czas dłuższy utrzymać się w zawieszeniu pomiędzy dwiema wodami. Robert Kurtis nalega zatem, aby tratwę zbudować bez pośpiechu, o ile można jak najtrwalej.
Przeprawa będzie długa, bo najbliższy brzeg, to jest Guyana, znajduje się jeszcze o paręset mil od nas. Lepiej więc przebyć jeden dzień dłużej na masztach i zbudować statek, dający zupełną pewność. Wszyscy zgodziliśmy się na to.
Majtkowie znów nabrali otuchy i robota wykonywa się porządnie.
Jeden tylko stary marynarz, mający lat sześćdziesiąt, z brodą i włosami, osiwiałemi na pokładach, opiera się przeciw opuszczeniu »Chancellora«. Jest to Irlandczyk nazwiskiem O’Ready.
Właśnie bytem na wystawce, kiedy i on nadszedł.
— Proszę pana — odezwał się, żując najspokojniej prymkę, — koledzy są tego zdania, żeby opuścić okręt, ja zaś wcale nie mam ochoty. Dziewięć razy rozbiłem się, to jest cztery razy na pełnem morzu i pięć razy nad brzegami...
— Takie już moje rzemiosło... Ja się znam na tem doskonale... Otóż, niech mnie Bóg ciężko skarże, zawsze widziałem, że ci, którzy szukali ocalenia na tratwach lub łodziach, marnie ginęli... Dopóki okręt płynie, nie powinno się z niego uciekać. Więcej nic nie mam do powiedzenia.
Wyrzekłszy te słowa stary Irlandczyk, któremu zapewne szło o to tylko, ażeby dla spokoju sumienia wypowiedzieć co myśli, znów zamilkł, prawdopodobnie na długo, bo znany jest z małomówności.
Około trzeciej po południu zauważyłem, że Kear i Huntly żywo rozprawiają na przednim maszcie. Nafciarz silnie namawia do czegoś exkapitana, ten zaś zdaje się opierać, wskazując na stan nieba i morza.
Nareszcie po całogodzinnej naradzie, Silas Huntly spuścił się po linach na pokład i zniknął mi z oczów.
Nie przywiązując do tego żadnej wagi, poszedłem na platformę, gdzie rozmawialiśmy przez kilka godzin z pp. Letourneur, Falstenem i panią Herbey.
Około piątej spożyliśmy razem obiad, składający się z sucharów, mięsa suszonego i po pół szklanki wody na osobę.
Pani Kear, trawiona gorączką, nic nie je. Panna Herbey, chcąc sprawić jakąś ulgę, zwilża od czasu do czasu jej zaschłe wargi.
Nieszczęśliwa kobieta silnie cierpi i wątpię, ażeby długo jeszcze wytrzymała. Mąż ani razu nie dowiadywał się o nią. Tymczasem około szóstej zadałem sobie pytanie, czy serce nie poruszyło się w tym egoiście. Pan Kear zawołał na majtków, stojących na przodzie okrętu, prosząc, ażeby mu pomogli zejść z bocianiego gniazda. Czyżby chciał zobaczyć się z żoną, będącą na tylnym maszcie?
Majtkowie na razie udali, że nie słyszą. P. Kear nalega silniej i obiecuje zapłacić im za udzieloną pomoc.
Natychmiast dwóch majtków, Burke i Sandon, skoczyli na poręcz, dobiegli do tylnego masztu i wspięli się na gniazdo. Po przybyciu jednak na miejsce zaczęli się targować. Widocznie żądają zbyt wiele, a Kear zbyt mało daje.
Przez chwilę sądziłem, że pozostawią go na maszcie. Zgodzili się jednak i p. Kear dobył z trzosa paczkę dolarów, oddając jednemu z majtków, który uważnie przeliczył sumę i jak sądzę, wynosiła ona ze sto dolarów.
Chodzi o to, żeby spuścić pana Kear z masztu na przód okrętu. Burke i Sandon okręcili go powrozem, następnie przełożyli linę przez drąg i spuścili go na dół jak skrzynię, nie bez wielu figlów i szturchańców, które szczerze rozśmieszyły całą załogę.
Omyliłem się. Kear nie miał zupełnie zamiaru zobaczyć się z żoną. Pozostał wraz z Silasem Huntly na przodzie okrętu. Wkrótce potem straciłem ich z oczu.
Noc zapadła, wiatr uspokoił się, ale morze jest ciągle wzburzone. Księżyc, który wszedł około czwartej, niekiedy ukazuje się w przerwach pomiędzy chmurami, a czerwony odblask zwiastuje na jutro silny wiatr. Oby nieba dały, ażeby ten wiatr dął od północo-wschodu i popychał nas wciąż ku lądowi. Najmniejsza zmiana w kierunku byłaby dla nas szkodliwą, albowiem tratwa może płynąć tylko z wiatrem!
Robert Kurtis wszedł na platformę około ósmej. Widocznie stan nieba napełnia go niepokojem i chce odgadnąć, co będzie jutro.
Po półgodzinnej obserwacyi, zanim udał się na dół, uścisnął mi rękę w milczeniu i powrócił na wystawkę.
Daremnie starałem się usunąć na wązkiej przestrzeni, dla mnie zachowanej na platformie, złe przeczucia opanowały mną. Niepokoi mnie cisza w powietrzu, wydaje się ona podejrzaną. Niekiedy tylko powiew wiatru prześlizgnie się po linach, wydobywając z nich metaliczne dźwięki. Oprócz tego czuć coś na morzu. Silnie rozkołysanie, buja się jak gdyby pod wrażeniem odległej burzy. Około północy obłoki na chwilę rozsunęły się, przepuszczając blask księżyca i bałwany odbiły żywe jego światło, jak gdyby z otchłani rozlewające blask po falach.
Podniosłem się, rozglądając naokoło. Dziwna rzecz, na chwilę zdawało mi się, że ujrzałem ciemny punkcik, kołyszący się w oddali na wodzie. Nie może to być skała, bo widocznie poddaje się działaniu fali. Cóżby to było takiego?
Potem księżyc znów zniknął, ciemność głęboka otoczyła nas i usnąłem przytulony do masztu.





XXVII.

6-go grudnia. Przespałem kilka godzin. O czwartej zbudził mnie świst wiatru i usłyszałem głos Roberta Kurtis, rozlegający się wśród szumu fal, wstrząsających masztami. Powstałem i silnie trzymając się za druty, chcę poznać, co się dzieje naokoło i pode mną. Pośród ciemności słychać ryczące morze, wielkie szmaty białej piany przechodzą pomiędzy masztami silnie kołyszącymi się wskutek bujania się wody. Dwa czarne cienie t. j. Kurtis i bosman poruszają się na białawem tle morza. Głos ich tłumiony zaledwie dobiega mnie. W tej chwili jeden z majtków, wysłany przez kapitana dla przymocowania liny przeszedł około mnie.
— Co się stało? — zapytałem.
— Wiatr się wykręcił...
Następnie dodał kilka słów, których nie dosłyszałem wyraźnie, zdaje się jednak, że powiedział: pod kątem prostym.
Pod kątem prostym, ależ w takim razie wiatr z północo-wschodniego zmienił się na południowo-zachodni i popchnie nas na pełne morze! Przeczucia nie omyliły mnie!
Wkrótce potem rozjaśniło się. Wiatr nie wykręcił się pod kątem prostym, ale, co równie jest smutne, dmie od północo-wschodu, oddalając nas tym sposobem od ziemi. Oprócz tego na pokładzie jest już pięć stóp wody i poręcze zniknęły zupełnie. Podczas nocy okręt pogrążył się tak, że wzniesienie na przodzie i wystawka są na jednym poziomie z wodą, bezustannie je zalewającą. Robert Kurtis i załoga pracują nad ukończeniem tratwy, co jednak zwolna postępuje z powodu gwałtowności fali; trzeba działać z największą ostrożnością, ażeby wiązanie nie rozpadło się, zanim je silnie spoją. Panowie Letourneur stoją obok mnie i ojciec podtrzymuje syna, chroniąc go przed silnem kołysaniem.
— Ależ i bocianie gniazdo zaraz się złamie — zawołał pan Letourneur, usłyszawszy trzeszczenie ważkiej platformy, na której stoimy. Panna Herbey podniosła się na te słowa i, wskazując panią Kear leżącą u jej nóg, zapytała:
— Cóż mamy teraz robić?
— Trzeba zostać tu, gdzie jesteśmy. Panno Herbey — dodał Andrzej Letourneur — to nasze najpewniejsze schronienie, nie lękaj się pani.
— Nie lękam się o siebie — odpowiedziała dziewczyna spokojnym głosem — ale o tych, dla których życie jest cenne!
O ósmej bosman krzyknął na załogę:
— Hola tam na przodzie!
— Słucham — odrzekł któryś z majtków, zdaje mi się, że O’Ready.
— Czy macie łódkę?
— Nie mamy.
— A więc ją skradziono!
Rzeczywiście niema już łódki, która dotychczas wisiała przy przednim maszcie. Jednocześnie przekonano się, że zniknął pan Kear, Silas Huntly i trzech majtków, z których jeden Szkot, a dwóch Anglików.
Teraz zrozumiałem, co było przedmiotem rozmowy pomiędzy panem Kear i Silasem. Obawiając się, że »Chancellor« utonie, zanim dokończą tratwę, postanowili uciec i przekupstwem nakłonili trzech majtków do skradzenia łódki. Rozumiem teraz, co znaczył punkt czarny, widziany przeze mnie w nocy. Nędznik opuścił żonę. Niegodny kapitan opuścił okręt! Ukradli nam łódkę, może ostatnią nadzieję ratunku.
— Pięciu ocalonych — rzekł bosman.
— Pięciu nieboszczyków — odpowiedział stary Irlandczyk. W istocie wzburzone morze zdaje się powtarzać słowa Irlandczyka. Jest nas więc na okręcie osób 22. Ilu z nas jeszcze ubędzie?
Załoga, dowiedziawszy się o tej podłej zdradzie, zarzuciła zbiegów gradem przekleństw. Gdyby przypadkiem wrócili na okręt, ciężko by odpokutowali za swoją zbrodnię. Zaleciłem ukryć przed panią Kear ucieczkę jej męża. Nieszczęśliwa kobieta, trawiona ciągłą gorączką, jest prawie bez zmysłów. Na jej chorobę nie mamy najmniejszego środka, bo w czasie zatonięcia okrętu nie mogliśmy ocalić skrzynki z lekarstwami. Cóż zresztą pomogą lekarstwa w warunkach ciągłej trwogi i niepokoju, w jakich się chora znajduje.





XXVIII.

6 grudnia (dalszy ciąg). »Chancellor« nie utrzymuje już równowagi między dwiema warstwami wody. Prawdopodobnie pudło psuje się coraz więcej i okręt pogrąża się pomału.
Na szczęście przed wieczorem skończą tratwę, na której się pomieścimy, jeżeli tylko Kurtis nie będzie uważał za stosowne odłożyć podróży do jutra. Tratwa jest mocno zbudowana. Długie sztuki drzewa silnie związano postronkami, a że wzajemnie pomiędzy sobą się krzyżują, całość więc wznosi się na dwie stopy nad morzem. Co do pokładu, zbito go z desek pomostu, zerwanego przez fale. Po południu przeniesiono na tratwę wszystko, oo dało się ocalić z żywności i żagli — instrumenta i narzędzia ciesielskie. Trzeba się spieszyć, albowiem w tej chwili już bocianie gniazdo wzniesione jest zaledwie o 10 stóp nad morze, z przedniego zaś masztu widać tylko sam wierzchołek z ukosa sterczący ponad fale. Jutro zapewne wybije ostatnia godzina »Chancellora!« Muszę teraz skreślić stan moralny, w jakim się znajdujemy. Trudno wypowiedzieć, co się dzieje ze mną. Zdaje mi się, że jest to raczej najzupełniejsza obojętność niż rezygnacya. Pan Letourneur żyje tylko dla swojego syna, ten zaś myśli tylko o ojcu, Andrzej okazuje rezygnacyę odważną i chrześcijańską, z którą porównać tylko mogę poddanie się miss Herbey. Falsten pozostanie zawsze Falstenem i bezustannie pisze w swoim notatniku, pani Kear umiera powoli, pomimo starań panny Herbey i moich. Co do majtków, z tych kilku zaledwie zachowało spokój, reszta straciła zupełnie głowy. Niektórzy z nich są gotowi posunąć się do ostateczności. Trudno będzie wyżyć z nimi na ważkiej tratwie, jeżeli poddadzą się wpływowi Owena i Jynxtropa.
Porucznik Walter pomimo odwagi słabnie coraz więcej, tak, że musiał zaprzestać pełnienia obowiązków służbowych. Za to Robert Kurtis i bosman są to ludzie niewzruszeni, prawdziwe żelazne natury, że się posłużę tutaj wyrazem metalurgicznem, które ich doskonale określa.
Około piątej wieczorem jedna z naszych towarzyszek przestała cierpieć. Pani Kear umarła, po bolesnem konaniu. Westchnęła kilka razy i wszystko się skończyło. Aż do ostatniej chwili panna Herbey okazywała dla niej poświęcenie prawdziwie wzruszające.
Noc przeszła spokojnie, nad ranem ująłem zimną rękę zmarłej, której członki już stężały. Ciało jej nie może dłużej zostać na bocianiem gnieździć. Panna Herbey i ja zawinęliśmy nieboszczkę w jej ubranie, potem zmówiono parę modlitw za duszę nieszczęśliwej kobiety i pierwsza ofiara naszej nędzy została wrzuconą do morza. W tej chwili jeden z ludzi stojących w pobliżu wyrzekł te okropne słowa: »Otóż trup, którego będziemy żałowali!« Odwróciłem się, to Owen tak przemówił. Przez głowę moją przebiegła myśl, że w samej rzeczy wkrótce zabraknie nam żywności.





XXIX.

7 grudnia. Okręt ciągle się zagłębia. Morze podmywa już bocianie gniazdo. Wystawka i przód okrętu skryły się pod falami, jeszcze tylko trzy maszty sterczą nad wodą. Tratwa już jest gotową i naładowaną wszystkiem, co ocalić zdołano. Na przodzie zbudowano rusztowanie, na którem ma stanąć maszt, podtrzymywać go będą liny, przywiązane ze wszystkich stron do pokładu, żagiel małego masztu przyczepiony do rei, może nas popchnie ku lądowi. Kto wie zresztą czy to, co się nie udało »Chancellorowi«, słaba klejonka z desek może dokona. Nadzieja jest tak silnie wkorzenioną w serca ludzkie, że spodziewamy się jeszcze... Siódma rano... Mieliśmy już wsiadać, kiedy nagle okręt tak szybko zatonął, że cieśla i ludzie, zajęci na tratwie, musieli przeciąć linę, ażeby nie być pociągniętymi w otchłań.
Straszliwy niepokój ogarnął wszystkich, albowiem właśnie w chwili, kiedy okręt tonie, ostatnia deska ratunku oddala się od nas. Dwóch majtków i uczeń, straciwszy zupełnie głowę, rzucili się w morze, napróżno starając się walczyć z falami. Wkrótce ujrzeliśmy, że nie dopłyną do tratwy i nie powrócą na okręt, mając przeciwko sobie wiatr i fale. Robert Kurtis okręcił się sznurem i rzucił na ich ratunek. Próżne wysilenie! zanim zdołał do nich dopłynąć, trzej nieszczęśliwi, których dotąd jeszcze widzę, jak bronią się przeciwko zatonięciu, znikli, wyciągając ku nam ramiona. Roberta Kurtis wyciągnięto zupełnie ogłuszonego przez uderzenie pływającego szczątka masztu. Daoulas jednak i majtkowie przy pomocy długich sztuk drzewa, któremi wiosłowali, starali się powrócić na okręt. Po cało godzinnym wysiłku, który nam się wiekiem wydawał, po godzinie, podczas której morze zaczęło zalewać platformy, tratwa oddalona zaledwie o dwa węzły, przybiła do okrętu. Daoulas rzucił linę bosmanowi i przywiązano ją do szczątków wielkiego masztu. Niema ani chwili do stracenia, albowiem gwałtowny wir formuje się nad zapadającym się okrętem i kulki powietrza coraz więcej ukazują się na morzu.
— Wsiadać, wsiadać! — zawołał Robert Kurtis.
Andrzej najprzód dopomógł pannie Herbey, potem sam dostał się szczęśliwie na pokład wraz z ojcem. Po upływie kilku chwil wszyscy wsiedli, wszyscy, oprócz kapitana Kurtisa i starego majtka O’Ready. Robert Kurtis, stojąc na bocianiem gnieździe, nie chce porzucić okrętu, dopóki ten nie zniknie mu z oczów, jest to jego obowiązek, jego prawo. On kocha tego »Chancellora«, dowodzi nim jeszcze, przykro mu więc rozstać się z nim. Irlandczyk został na przedniem gnieździe.
— Siadaj stary — woła na niego kapitan.
— A czy to już okręt tonie? — zapytał uparciuch z najzimniejszą krwią w świecie.
— Przecież widzisz, że woda dosięga już szczytu masztów.
— A więc siadajmy — odrzekł O’Ready, któremu woda do pasa już dostawała i kiwając smutnie głową, wskoczył na tratwę. Robert Kurtis chwilę jeszcze pozostał na bocianiem gnieździe, spoglądając naokoło, potem ostatni porzucił swój statek.
Rył już wielki czas. Odcięto linę i tratwa zwolna się oddaliła. Wszyscy spoglądaliśmy w stronę tonącego okrętu. Najprzód zniknął szczyt przedniego masztu, potem wierzchołek wielkiego masztu skrył się pod wodą i wkrótce nie pozostało nic z pięknego »Chancellora«.





XXX.

7 grudnia (dalszy ciąg). Nowy statek unosi nas, zatonąć on nie może, bo sztuki drzewa, z których jest zbudowany, zawsze wypłyną na wierzch, ale czy się nie rozpadnie, gubiąc rozbitków schronionych na nim?
Z dwudziestu ośmiu osób, które zabrał »Chancellor« z Charlestonu, dziesięć już zginęło.
Jest nas osiemnastu na tratwie, tworzącej nieforemny czworobok, mający około czterdziestu stóp długości i 20 szerokości.
Oto nazwiska wszystkich, co ocaleli z »Chancellora«:
P. Letourneur z synem, Falsten, miss Herbey i ja, z podróżnych: kapitan Robert Kurtis, porucznik Walter, bosman, gospodarz statku Hobbart, kucharz Jynxtrop, cieśla Daoulas, siedmiu majtków: Austin, Owen, Wilson, O’Ready, Burke, Sandon i Flaypol.
Czy niebo już dość nas doświadczyło od czasu, kiedyśmy opuścili brzegi Ameryki?
Najwięcej nawet mający ufności tracą już nadzieję. Dajmy jednak pokój przyszłości i, zajmując się tylko obecną chwilą, skreślimy dalej wypadki tego dramatu, w miarę jak się będą rozwijały. Znamy już podróżnych, poznajmy teraz, jakie pozostały środki ratunku.
Robert Kurtis zdołał wyładować tylko to z żywności, co zostało uratowane ze spiżarni przed wtargnięciem wody na pokład.
Żywności tej jest bardzo mało, jeżeli zwrócimy uwagę, że jest nas 18 osób i może sporo czasu upłynie, zanim dostaniemy się do lądu.
Beczułka sucharów, beczułka mięsa, baryłka wódki i dwie beczki wody, oto wszystko, co zdołano ocalić.
Od pierwszego więc dnia będą wydawane zmniejszone porcye. Ubrania zapasowego nie mamy. Kilka żagli posłuży nam za przykrycie i schronienie.
Narzędzia cieśli Daoulasa, sextant, mapa, scyzoryki, rondelek i blaszany kubek, z którymi O’Ready ani na chwilę nie rozstał się; oto wszystko, co mam pozostało.
Wszystkie skrzynie, umieszczone na pokładzie i przeznaczone do złożenia na pierwszej tratwie, spłynęły podczas zanurzenia się okrętu, później zaś nie było już możebnem dostać się do wnętrza statku.
Tak się przedstawia nasze położenie. Jest ono ciężkie, ale nie rozpaczliwe. Na nieszczęście obawiam się, czy nie zabraknie nam siły moralnej jednocześnie z energią fizyczną.
Zresztą jest kilku pomiędzy nami, których złe skłonności trudno będzie opanować.





XXXI.

7 grudnia (dalszy ciąg). Pierwszego dnia nic nowego nie zaszło. Dziś rano, o ósmej godzinie, kapitan Kurtis zwołał pasażerów i załogę.
— Moi przyjaciele — rzekł — proszę uważać na to, co powiem. Na tej tratwie ja wydaję rozkazy, tak samo jak na pokładzie »Chancellora«. Liczę więc na nieograniczone posłuszeństwo. Myślmy tylko o ratunku, trzymajmy się razem, a Bóg nam dopomoże.
Słowa te były dobrze przyjęte przez wszystkich.
Wietrzyk, powiewający w tej chwili, którego kierunek kapitan oznaczył za pomocą busoli, pcha nas z północy.
Jest to bardzo szczęśliwa dla nas okoliczność. Trzeba z niej spiesznie korzystać i dążyć ku lądowi Ameryki.
Daoulas ustawił maszt na podstawie poprzednio już przygotowanej i przymocował go dwoma podporami mocno przytwierdzonemi.
Żagle rozciągnięto, przybito, opatrzono linami i statek zaczął się szybko posuwać, gnany siłą wiatru.
Zaledwie spełniono to zadanie, cieśla wziął się do urządzenia steru, przy pomocy którego możnaby kierować tratwą. Kurtis i Falsten udzielili mu rad swoich. Po dwugodzinnej pracy umieszczono z tylu tratwy coś w rodzaju rudla, bardzo podobnego do używanych przez Malajczyków. W czasie tej roboty Kurtis robił obserwacye, niezbędne dla dokładnego oznaczenia szerokości i długości geograficznej. W samo południe oznaczył wysokość słońca. Otrzymany punkt wskazał:
15°7′ szerokości północnej,
49°35′ długości wschodniej od Greenwich.
Punkt ten oznaczony na planie wskazał, że znajdujemy się w odległości 650 mil na północ od Paramaribo, to jest od części kontynentu amerykańskiego, która stanowi wybrzeże Guyany holenderskiej.
Nawet przy pomocy sprzyjającego wiatru nie możemy się spodziewać zrobić więcej nad 10–12 mil dziennie na tratwie, która pod wiatr wcale płynąć nie może. Tak więc podróż nasza w najszczęśliwszych warunkach wymaga dwóch miesięcy czasu, wyjąwszy przypadku, bardzo mało prawdopodobnego, gdybyśmy napotkali okręt. Atlantyk jednakże daleko rzadziej odwiedzany bywa z tej strony, aniżeli z północy lub z południa. Oprócz tego jeśli wiatr się zmieni i pchnie nas na wschód, to już nie dwa miesiące, ale cztery lub sześć upłynie, zanim przybijemy do brzegu, a żywności zabraknie nam przed końcem trzeciego! Roztropność nakazuje spożywać tylko tyle, ile potrzeba do utrzymania życia. Kapitan Kurtis prosił nas o radę w tym względzie, wszyscy podzielamy jego zdanie. Racye będą rozdawane pomiędzy wszystkich bez różnicy, ażeby głód i pragnienie w połowie były zaspokojone. Kierowanie statkiem nie wymaga dużo sił fizycznych. Co do wódki, to ta będzie rozdzielana z największą oszczędnością, bo mamy jej wszystkiego 6 kwart, nikomu nie wolno dotknąć baryłki bez zezwolenia kapitana. Codziennie mamy dostawać po dziesięć łutów mięsa i takąż ilość sucharów na osobę. Jest to bardzo mało, zważywszy jednak, że nas jest 18 osób do wyżywienia, potrzeba koło 6 funtów dziennie, to jest na 3 miesiące blizko 600 funtów. Cały nasz zapas zaledwie dochodzi do tej cyfry, więcej zatem dostawać nie możemy. Wody także mamy około 150 garncy, jeżeli więc każdy otrzyma po pół kwarty, to wystarczy ona również na 2 miesiące. Rozdziału żywności będzie dokonywał bosman około 10 godziny zrana. Każdy dostanie całodzienną racyę mięsa i sucharów, którą zje, kiedy mu się spodoba. Woda zaś dla braku naczyń będzie rozdawaną dwa razy dziennie i każdy będzie musiał zaraz ją wypić. Mamy oprócz tego jeszcze dwa widoki powiększenia naszych zapasów żywności połowem ryb i wodą deszczową. Rozstawiono więc próżne baryłki, ażeby łapać wodę. Wędki zaś majtkowie nasi przyrządzą.
Taki jest plan naszego postępowania, od którego nie mamy zamiaru odstąpić ani na krok, uważając go jako środek jedyny uchronienia się od głodowej śmierci. Zbyt wiele już mamy przykładów pouczających nas, że powinniśmy wszystko przewidywać, zresztą trzeba się zastosować do losu, który nas ciągle prześladuje.





XXXII.

Od 8 do 17 grudnia. Wieczorem każdy z nas przykrył się żaglem. Zmęczony tyloma godzinami, spędzonemi na maszcie, spałem twardo przez kilka godzin. Tratwa stosunkowo lekko wyładowana unosi się z łatwością na fali. Morze spokojne nie zalewa nas bałwanami, na nieszczęście jednak fala się zmniejszyła, wiatr ustaje i zrana byłem zmuszony zanotować w swoim dzienniku: cisza na morzu. Kiedy dzień nastał, nie miałem nic nowego do zaznaczenia. Panowie Letourneur doskonale spali całą noc. Panna Herbey od dawna pierwszy raz spokojnie spoczywała; twarz jej, straciwszy wyraz zmęczenia, zyskała wiele na właściwym sobie uroku. Jesteśmy poniżej jedenastego równoleżnika. Słońce błyszczy w całym blasku na niebie, ale za to dokucza nam upał okropny. Powietrze jest zmieszane z parą, unoszącą się nad morzem. Żagle zwieszone, niekiedy tylko nadymają się i pod wpływem słabego wiatru. Kurtis i bosman po pewnych znakach dostrzegalnych tylko dla marynarzy, poznali, że prąd unosi nas ze trzy mile na godzinę ku wschodowi. Byłaby to nadzwyczaj szczęśliwa okoliczność, mogąca wpłynąć na skrócenie naszej żeglugi. Oby więc kapitan i bosman nie mylili się, tembardziej, że przy tak silnym upale małe porcye wody zaledwie są w stanie zaspokoić nasze pragnienie. Pomimo to od czasu porzucenia »Chancellora«, a właściwie mówiąc bocianich gniazd na jego masztach, położenie nasze rzeczywiście się poprawiło. »Chancellor« w każdej chwili mógł zatonąć do reszty, tutaj zaś nie mamy potrzeby tego się lękać. To też i zdrowie nasze znacznie się poprawiło. W dzień przechadzamy się, rozmawiamy, spieramy się nawet, patrząc na morze. W nocy śpimy, przykryci żaglami. Wszystko nas obecnie zajmuje, szczególniej zaś łowienie ryb na wędkę.
— Panie Kazallon — rzekł do mnie Andrzej po kilkodniowym pobycie na nowym statku — zdaje mi się, że znów wróciliśmy do tych dni pełnych spokoju, spędzanych na skale Ham-Rock.
— Masz racyę, mój Andrzeju.
— Jednak dodałbym, że tratwa ma znakomitą przewagę nad skałą, mianowicie, że posuwa się ciągle.
— Dopóki wiatr sprzyja, mój Andrzeju, przewaga jest rzeczywiście po stronie tratwy, ale niechże się zmieni!
— Eh, panie Kazallon, miejmy nadzieję, nie upadajmy na duchu.
Otóż wszyscy łudzimy się nadzieją i zdaje się, żeśmy już przebyli wszelkie próby. Przyjazne okoliczności choć chwilowe wracają nam spokój i ufność w lepszą przyszłość.
Nie wiem, co się dzieje w duszy Kurtisa, nawet nie wiem, czy podziela nasz spokój. Najczęściej trzyma się na uboczu. Ten człowiek czuje cały ogrom ciążącej na nim odpowiedzialności. Jako dowódca powinien ocalić życie nie tylko sobie, ale i każdemu z nas. Znając go, wiem, że w ten sposób pojmuje swoje obowiązki.
Majtkowie po całych prawie dniach śpią na przodzie tratwy. Wskutek rozkazu kapitana, na tyle statku, pozostawionym dla pasażerów, rozpięto namiot, chroniący nas od słońca. Stan zdrowia zadowalający, tylko porucznik Walter nie może odzyskać sił straconych. Starania nasze nic nie pomagają i biedak słabnie z każdymi dniem.
Nigdy nie mogłem lepiej ocenić Andrzeja Letourneur. Ten miły chłopiec jest duszą naszego towarzystwa; posiada dowcip oryginalny, nowe poglądy na świat i niespodziane zwroty, ożywiające rozmowę, która nie tylko nas bawi, ale i uczy. Chorowita jego twarz ożywia się, jak tylko zaczyna mówić. Ojciec połyka jego słowa, często bierze go za rękę i trzyma po całych godzinach.
Parana Herbey niekiedy przyjmuje udział w rozmowie, zachowując jednak pewną powściągliwość. Każdy z nas stara się, ażeby zapomniała o stracie swych opiekunów. W panu Letourneur znalazła przyjaciela, na którego może liczyć, jak na ojca i ośmielona wiekiem mówi do niego z całą szczerością. Opowiedziała mu szczegóły ze swego życia, szczegóły pełne odwagi i poświęcenia.
Od dwóch lat była w domu państwa Kear, teraz zaś pozostała bez środków do życia, bez majątku, pełna wiary jednak i odwagi wobec przyszłości.
Panna Herbey wskutek dzielnego charakteru nakazuje dla siebie szacunek tak, że pomimo całego nieokrzesania ludzi z załogi, spojrzeniem nawet nikt nie śmie jej obrazić.
Dnie 12, 13 i 14 grudnia nie sprowadziły żadnej zmiany w naszem położeniu. Wiatr, w nierównych odstępach popycha nas ku lądowi. W żegludze nic się nie przytrafiło nowego. Na tratwie załoga nie ma nic do roboty. Sterem nawet nie potrzeba kierować. Statek płynie z wiatrem, nie zbaczając na bok. Kilku majtków dyżurnych na przodzie okrętu z największą uwagą daje baczenie na pogodę i na morze.
Już siedem dni upłynęło ad porzucenia »Chancellora«. Przyzwyczailiśmy się do ilości wydawanego nam pożywienia. Siły nasze niewyczerpane przez ruch lub pracę nie zużywają się, a więc nie mamy potrzeby odżywiać się obficiej.
Najwięcej dokucza nam brak wody, przy panujących obecnie upałach, ilość jej rzeczywiście jest zbyt małą.
Dnia 15-go gromada ryb w rodzaju leszczów morskich zaroiła się około tratwy. Tak są żarłoczne, że łowimy ich masę, chociaż nasze wędki składają się po prostu z postronka z zakrzywianym na końcu gwoździem, na który zamiast przynęty wkładamy kawałeczek suszonego mięsa. Był to prawdziwie cudowny połów i na pokładzie wyprawiono ucztę. Ryby smażono na ruszcie i gotowano w morskiej wodzie przy ogniu rozpalonym na przodzie tratwy. Co za uczta dla nas odwykłych od świeżego pokarmu! Przez dwa dni schwytano 200 funtów tych leszczów. Niechby teraz deszcz spadł, a wszystko będzie jak najlepiej.
Na nieszczęście niedługo cieszyliśmy się temi rybami, 17-go kilka rekinów, długości od 4–5 metrów ukazało się na powierzchni morza.
Płetwy i wierzch ciała mają czarny, plamy i poprzeczne pręgi białe. Obecność tych szkaradnych stworzeń zawsze niepokoi żeglarzy. Tratwa jest tak mało wzniesioną ponad poziom morza, że znajdujemy się prawie na równej linii z rekinami, które często uderzają gwałtownie ogonami o boki statku.
Majtkowie odpędzili nareszcie te potwory, uderzając wiosłami, dziwiłbym się jednak, czemu nie miałyby nas ścigać, jako przeznaczoną dla siebie ofiarę. Nie lubię tych złowróżbnych towarzyszy...





XXXIII.

Od 18 do 20 grudnia. Czas się zmienił, wiatr wieje silniejszy, więc nie możemy się skarżyć, albowiem sprzyja nam widocznie; umocowano tylko maszt, obawiając się, ażeby zbyt silne parcie wiatru nie złamało go. Ciężki statek posuwa się nareszcie szybciej, pozostawiając za sobą długi ślad na morzu. Po południu chmury zakryły niebo, upał zmniejszył się. Fala silniej bujała tratwą, kilka bałwanów wpadło na nas. Na szczęście cieśla za pomocą kilku desek urządził pawęzie, chroniące nas lepiej od niepogody.
Przymocowano także podwójnemi linami baryłki z żywnością i beczki z wodą. Burza mogłaby nam za jednym zamachem porwać całą żywność i doprowadzić do kresu niedoli. Nie mogę o tem pomyśleć bez drżenia i obawy.
Dnia 18-go majtkowie zebrali nieco roślin morskich, znanych pod imieniem Sargassów, bardzo podobnych do tych, które napotkaliśmy pomiędzy Bermudami i Ham-Rock.
Zawierają one materyę białkowatą, bardzo przyjemnego smaku. Zachęciłem towarzyszy do zrywania i żucia tych wodorostów, przez co odwilżyliśmy sobie usta i gardło.
Przez cały dzień nic nowego się nie przytrafiło.
Zauważyłem tylko, że kilku majtków, w ich liczbie Owen, Burke, Flaypol, Wilson i murzyn Jynxtrop, ciągle naradzają się pomiędzy sobą, treści zaś tej narady nie mogę się domyśleć. Jak tylko który z podróżnych lub oficerów zbliża się ku nim, rozchodzą się udając obojętność. Robert Kurtis toż samo zauważył; te pokątne gawędki wcale mu się nie podobają, postanowiliśmy dawać więcej baczenia na tych ludzi. Owen i Jynxtrop są to łotry, których należy się obawiać, tembardziej, że mają wpływ na resztę załogi.
Dnia 19-go upał nie do wytrzymania. Na niebie ani jednej chmurki, wiatr ucichł najzupełniej i tratwa stanęła.
Kilku majtków kąpało się w morzu i wybornie im to posłużyło, gasząc jednocześnie pragnienie. Za wielkie jednak niebezpieczeństwo grozi wskutek blizkiego sąsiedztwa z rekinami, żaden więc z pasażerów nie kąpał się. Kto wie jednak, czy później nie pójdziemy za przykładem majtków?
Patrząc na ten bezmiar oceanu równego jak zwierciadło, na zwieszone żagle przy maszcie, zaczynam się doprawdy obawiać, ażeby ta cisza nie potrwała zbyt długo.
Zdrowie Waltera coraz więcej nas niepokoi. Test trawiony silną gorączką. Może być, że wyleczyłbym go chininą, ale skąd jej wziąć?
Biedny ten chłopiec chory jest na suchoty, które od pewnego czasu rozwinęły się gwałtownie. Zewnętrzne oznaki tej choroby są tak na nieszczęście każdemu znane, że pomylić się trudno. Kaszel suchy, oddech krótki, poty obfite, szczególniej nad ranem. Schudł, nos jego wyciągnął się, wypieki na twarzy silnie odbijają na ogólnej bladości całego ciała, policzki zapadłe, usta zaciśnięte, oczy błyszczące gorączkowo.
W najlepszych więc warunkach żaden lekarz nie mógłby mu pomódz, skazanym jest na śmierć.
Dnia 20-go taż sama temperatura, taż sama nieruchomość tratwy. Palące promienie słońca przebijają się przez namiot tak, że ciężko oddychamy, osłabieni wskutek silnego upału.
Z jakąż niecierpliwością oczekujemy na chwilę, w której bosman ma rozdawać szczupłą porcyę wody! Jakże łapczywie rzucamy się na te kilka kropel ogrzanego płynu! Kto nie wie, co to jest pragnienie, nie będzie w stanie pojąć, ile cierpimy.
Walter więcej niż każdy z nas jest spragniony. Widziałem parę razy, jak panna Herbey oddawała mu prawie całą swoją porcyę. Litościwa i miłosierna dziewczyna robi co może, ażeby jeżeli nie zażegnać, to choć osłodzić cierpienia biednego towarzysza niedoli.
Dziś zrana rzekła do mnie:
— Panie Kazallon, ten nieszczęśliwy słabnie coraz więcej.
— Tak pani, ale nie możemy mu pomódz.
— Mów pan ciszej, mógłby nas usłyszeć.
Potem wsparłszy głowę na ręku, siadła zadumana na końcu tratwy.
Dziś zdarzył się niemiły wypadek, wart zanotowania.
Około pierwszej godziny wyżej wymienieni majtkowie sprzeczali się pomiędzy sobą. Cicha rozmowa, ale ożywione ich gesty wskazywały żywe zainteresowanie się przedmiotem. Następnie Owen poszedł na tył statku, na część tratwy oddzieloną dla pasażerów.
— Owen, dokąd idziesz? — zapytał go bosman.
— Tam, gdzie mi się podoba — odpowiedział zuchwale majtek.
Usłyszawszy tę hardą odpowiedź, bosman zerwał się z miejsca, ale przedtem jeszcze Kurtis zastąpił drogę Owenowi. Majtek wytrzymał wzrok kapitana i rzekł śmiało:
— Panie kapitanie, mam mu coś powiedzieć od moich kolegów.
— Mów!
— Tyczy się to wódki, tej małej baryłeczki... czy ją chowają dla oficerów, czy dla psów morskich?
— Cóż więcej?
— Żądamy, aby nam codziennie dawano porcyę jak dotychczas.
— Nie!
— Jak pan mówi?
— Mówię, że nie.
Majtek popatrzył na Kurtisa i złowrogi uśmiech przemknął się po jego twarzy. Chwilę zawahał się, jakby nie wiedząc, czy ma nalegać lub nie, ale powstrzymał się i odszedł do towarzyszy, powtarzając im po cichu rezultat rozmowy.
Przyszłość pokaże, czy Kurtis dobrze zrobił, odmawiając tak stanowczo?
Kiedy zacząłem z nim o tem mówić, rzekł:
— Wódki im dać, wolę ją wylać w morze.





XXXIV.

21 grudnia. Wypadek wyżej opisany pozostał bez następstw, przynajmniej na dziś. Po upływie kilku godzin ryby znów się ukazały i nałapaliśmy ich bardzo wiele. Napełniono niemi próżną baryłkę i ten przybytek żywności pozwala mieć nadzieję, że przynajmniej głód nam nie dokuczy.
Wieczór nadszedł, nie przynosząc nam chłodu, do którego przywykliśmy. Zwykle noce pod zwrotnikami są chłodne, dzisiejsza zaś zapowiada się odmiennie, duszną jest i parną.
Masa pary wodnej unosi się ponad falami.
O godzinie wpół do pierwszej będzie nów. Ciemność panowała głęboka aż do chwili, kiedy oślepiające błyskawice nagle rozjaśniły niebo. To obfite wyładowanie się elektryczności, bez określonej formy, zalewa obszerne przestrzenie potokami światła. Grzmotu ani słychać, cisza w powietrzu strachem nas przejmuje.
Przez dwie godziny, spragnieni ożywczego wiatru, panna Herbey, Andrzej i ja przypatrywaliśmy się tym zapowiedziom burzy, w których natura zdawała się próbować sił swoich i zapomnieliśmy o obecnej chwili, uwielbiając wspaniały widok walki chmur, przepełnionych elektrycznością. Zdawało się, że chmury tworzą fortecę, zionącą falami ognia. Najdziksze dusze nawet odczuwają te wielkie obrazy i widziałem majtków obserwujących uważnie pożar obłoków. Być także może, że majtkowie niespokojnie patrzą na ten zamęt, będący zwiastunem, blizkiej walki żywiołów.
W samej rzeczy, cóżby się stało z naszą tratwą, wystawioną na wściekłość nieba i oceanu?
Aż do północy siedzieliśmy na tyle statku. Te błyski promienne, których białość odbija się tem silniej na tle czarnej nocy, rozlewają naokoło światło grobowe, podobne do palącego się spirytusu, w którym rozpuszczono sól.
— Czy pani się boi burzy, panno Herbey? — zapytał Andrzej.
— Nie panie, właściwiej mówiąc, jestem pod wpływem uczucia pełnego uszanowania, czci nawet. Czyż nie jesteśmy w tej chwili świadkami najpiękniejszego zjawiska natury?
— Tak pani, szczególniej kiedy zahuczą pioruny. Czy można kiedy w życiu usłyszeć dźwięk wspanialszy? Cóż znaczy huk artyleryi suchy i bez odgłosu w porównaniu z tym trzaskiem przeciągłym i majestatycznym! Grzmot wnika w duszę, jest to raczej ton, aniżeli odgłos, ton, który nabrzmiewa jak nuta w głosie śpiewaka. I jeżeli mam szczerze powiedzieć, nigdy śpiew artysty nie wzruszył mnie do tego stopnia, jak wielki i nieporównany głos matury.
— Basso profondo — przerwałem, śmiejąc się.
— Naturalnie — odpowiedział Andrzej — i z przyjemnością bym go trochę posłuchał, bo te błyskawice zaczynają mnie nużyć jednostajnością swoją.
— Czy naprawdę tak myślisz Andrzeju? Przetrzymaj burzę, jeżeli nadejdzie, ale nigdy nie przywołuj jej.
— Jak to, burza to wiatr, którego nam trzeba.
— I woda, której tak spragnieni jesteśmy — dodała panna Herbey.
Można byłoby wiele odpowiedzieć tym młodym ludziom, ale nie chcę swoją prozą zatruwać im poetycznych uniesień.
Na burzę spoglądają z własnego punktu widzenia i przez całą godzinę słyszałem, jak ją poetycznie przyzywali.
Tymczasem niebo pokryło się gęstemi chmurami. Gwiazdy znikły zupełnie. Ciężkie i czarne obłoki krążą ponad nami, zakrywając najmniejszy promyk światła. Co chwila z tej masy błyskają białawe światła.
Cały ten stos elektryczności, rozlanej w górnych warstwach powietrza, wyładował się bez najmniejszego odgłosu.
Powietrze zupełnie suche, jest więc złym przewodnikiem elektryczności; płyn zatem nie będzie mógł się wydobyć inaczej jak tylko za pomocą potężnych uderzeń, zdaje się więc niemożliwem, ażeby burza nie wybuchła natychmiast z szaloną gwałtownością. Tegoż samego zdania jest Kurtis i bosman, który rządzi się tylko nieomylnym instynktem marynarza — kapitan zaś do tego instynktu dodaje jeszcze wiedzę. Ukazał mi zawieszony ponad nami stos obłoków, nazwanych przez meteorologów pierścieniowymi, który powstaje tylko w okolicach zwrotnikowych, skutkiem spędzenia przez wiatry stałe masy pary wodnej, zebranej z całego oceanu.
— Tak, panie Kazallon — rzekł Kurtis — jesteśmy w krainie burz, albowiem wiatr nas aż tutaj zapędził i obserwator, mający bardzo czuły słuch, mógłby tu słyszeć bezustanne toczenie się grzmotu po niebie. Spostrzeżenie powyższe zrobiono już dawno i uważam je za prawdziwe.
— Zdaje mi się — odpowiedziałem — wsłuchując się uważnie, że słyszę pierwsze grzmoty.
— Być może, że jest to mruczenie burzy, która za parę godzin wybuchnie z całą gwałtownością. Cóż robić, trzeba się przygotować na jej przyjęcie.
Nikt z nas nie myślał o spaniu, a nawet nie mógłby usnąć, do tego stopnia powietrze stało się ciężkiem i duszącem.
Błyskawice rozszerzają się, zalewając horyzont na jakie sto pięćdziesiąt stopni i obejmują całą półkulę nieba, z atmosfery zaś wywiązuje się jakieś światło fosforyczne.
Nakoniec toczenie grzmotu wzmocniło się, ale są to jeszcze odgłosy okrągłe, że się tak wyrażę, huk nie żywiony żadnem echem. Zdaje się, jak gdyby strop nieba był wypchany obłokami, których sprężystość głuszy odgłos wybuchów elektrycznych.
Morze dotychczas jest spokojne, ciężkie i nieruchome.
Pomimo to majtkowie nie mylą się co do znaczenia szerokich wahań, które zaczynają się objawiać.
Według ich zdania morze gotuje się i gdzieś w oddali huczy burza, której odbicie i my już uczuwamy. Silny wiatr jest już blizko i okręt przez ostrożność stanąłby doń w tej chwili przodem; tratwą jednak manewrować niepodobna, możemy tylko uciec, jeżeli nam się to uda. Około pierwszej jasna błyskawica, a w kilka sekund silne uderzenie zawiadomiły nas, że burza jest już nad nami. Horyzont zakryły tumany mgły wilgotnej i zdaje się, że wkrótce spadną na tratwę. Wtem jeden z majtków zawołał:
— Orkan idzie! Orkan idzie!





XXXV.

W nocy z 21 na 22 grudnia. Bosman poskoczył ku sznurom, powstrzymującym żagle i reje natychmiast spuszczono, w samą porę, bo orkan przeleciał jak wir wodny ponad nami. Gdyby majtek nie uprzedził pas swem wołaniem, bylibyśmy z pewnością przewróceni i wrzuceni w morze.
Namiot, stojący na tyle tratwy, wiatry uniosły. Tratwa jest zupełnie zabezpieczona od uderzeń orkanu, zbyt bowiem małą przedstawia płaszczyznę oporu, ale za to bałwany jej zagrażają. Fale przez chwilą jakby zduszone pod ciśnieniem warstw powietrza obecnie podnoszą się wściekle i wysokość ich wzrasta w miarę doznanego poprzednio nacisku.
Tratwa posłusznie naśladuje bezwładne ruchy bałwanów, kołysząc się jak one gwałtownie na wszystkie strony.
— Przywiążcie się! przywiążcie się! — woła na nas bosman, rzucając pęk postronków.
Kurtis przybiegł nam na pomoc. Wkrótce potem Letourneurowie, Falsten i ja byliśmy mocno przywiązani do tratwy. Morze mogłoby nas unieść, ale najprzód musiałoby rozbić tratwę. Panna Herbey przywiązała się do jednego ze słupów, do których był przybity namiot; przy świetle błyskawicy widziałem jej twarz zawsze pogodną.
Tymczasem pioruny biją bezustannie, zalewając nam uszy i oczy hukiem i światłem.
Piorun nie czeka na ucichnięcie poprzednika, błyskawica zachodzi jedna na drugą. Para, wznosząca się nad morzem, zdaje się płynąć. Możnaby sądzić, że ocean i niebo ogarnął gwałtowny pożar i widać było, jak błyskawice, unoszące się w niebo ze szczytu bałwanów, krzyżowały się z błyskawicami, padającemi z obłoków w morze! Silny zapach siarki rozszedł się w powietrzu, dotychczas jednak pioruny mijały nas, uderzając tylko w morze.
Około drugiej burza doszła do najstraszliwszej potęgi. Wiatr zmienił się w huragan i bałwany zagrażając tratwie rozerwaniem w kawały.
Cieśla Daoulas, Kurtis, bosman, majtkowie starają się umocnić ją sznurami.
Całe strumienie padają na nas i zlewają potokiem ciepłej wody.
Pan Letourneur rzucił się przed te bałwany, chcąc uchronić syna od ich gwałtownych uderzeń.
Panna Herbey jest ciągle nieruchoma, sądzić by można, że to posąg rezygnacyi.
W tej chwili przy gwałtownem świetle, ujrzałem jak wielkie chmury przybrały kolor czerwony i łoskot urywany podobny do strzałów rotowych rozległ się w powietrzu. Był to trzask, spowodowany szeregiem wybuchów elektrycznych, dla których ziarnka gradu są łącznikami pomiędzy przeciwnymi obłokami.
I rzeczywiście wskutek spotkania się prądu zimnego powietrza z chmurą elektryczną, uformował się grad zawzięcie padający.
Zostaliśmy skartaczowani przez grad wielkości orzecha włoskiego, który uderzał z dźwiękiem metalicznym o pokład statku.
Zjawisko to trwało przeszło pół godziny i przez ten czas wiatr znacznie ucichł. Wkrótce jednak, przeskakując ze wszystkich stron kompasu, zerwał się z gwałtownością, niedającą się opisać. Maszt, którego bocianie gniazdo burza złamała, pochylił się na bok. Spieszyliśmy się usunąć jego szczątki w obawie, ażeby ciężarem swoim nie skruszył masztu przy podstawie. Ster zupełnie zepsuty, porwany zaś rudel woda daleko uniosła. Jednocześnie poręcz tratwy została z lewej strony oderwaną, a przez ten wyłom bałwany rzuciły się na nas. Cieśla i majtkowie chcieli zreperować uszkodzenie, jednak gwałtowne rzucanie się tratwy nie pozwoliło im dokonać tego, padali jedni na drugich. Nagle tratwa, uniesiona przez olbrzymi bałwan pochyliła się pod kątem więcej niż 45°. Jakim sposobem ci ludzie nie zostali pochwyceni przez fale? dlaczego powrozy powstrzymujące nas nie pękły? czemu nie wpadliśmy w morze? — doprawdy wytłómaczyć sobie nie mogę. Co do mnie, uważałem za niemożliwe prawie, ażeby przy takich gwałtownych poruszeniach tratwa nie przewróciła się, a wówczas my, przywiązani do pokładu, zginąć musimy w konwulsyach uduszenia. Rzeczywiście około trzeciej z rana, w chwili, kiedy huragan rozszalał się do najwyższego stopnia, tratwa uniesiona na grzbiecie bałwanów, stanęła prawie prostopadle. Rozległy się okrzyki przerażenia, czy się przewrócimy?... nie...
Na niezmierzonej wysokości tratwa zatrzymała się i przy silnem świetle błyskawic, krzyżujących się na wszystkie strony, my biedni, ogłuszeni i przestraszeni, ujrzeliśmy pod sobą ocean pieniący się, jak gdyby rozbijał skały. Tratwa odzyskała swoje położenie poziome, ale wskutek gwałtownych rzutów pękły sznury, któremi były przywiązane baryłki. Widziałem jednę z nich, jak spadała z pomostu, druga zaś rozleciała się w kawałki, wylewając na wszystkie strony wodę, którą zawierała.
Majtkowie rzucili się, ażeby pochwycić drugą baryłkę z suszonem mięsem, na nieszczęście jednak jednemu z nich wpadła noga pomiędzy rozsunięte deski platformy, które następnie znów się ścisnęły. Nieszczęśliwy ryczał z bólu. Chcąc biedź do niego, rozerwałem wiążące mnie sznury... już było zapóźno. W oślepiającej błyskawicy ujrzałem biedaka z urwaną nogą, uniesionego przez bałwan, który uderzył na nas w tej chwili. Jego towarzysz znikł razem z nim, zanim zdążyliśmy pospieszyć mu na ratunek. Mnie zaś morze rzuciło na platformę, gdzie uderzywszy głową o jakiś kąt wystający, upadłem bez zmysłów.





XXXVI.

22-go grudnia. Dzień nareszcie zabłysnął i słońce zajaśniało z pomiędzy chmur, pozostałych od wczorajszej burzy. Starcie się żywiołów trwało zaledwie kilka godzin, ale powietrze i woda nie zdołały się jeszcze uspokoić po tej szalonej walce. Mogłem jedynie opisać sam jej początek, bo długie zemdlenie, które nastąpiło po uderzeniu, odebrało mi zupełnie możność obserwowania końca burzy. Wiem tylko, że wkrótce potem huragan uspokoił się pod wpływem gwałtownej ulewy, osłabiającej elektryczne natężenie powietrza. W krótkim tym jednak przeciągu czasu wieleż nam ona szkód wyrządziła, wiele strat niepowetowanych, jakaż okropna nędza nas czeka. Z całych potoków wody, które wylała, nie byliśmy w możności zatrzymać ani kropelki. Odzyskałem zmysły dzięki staraniom panów Letourneur i miss Herbey, a Robert Kurtis ocalił mi życie, powstrzymując w chwili, kiedy bałwan chciał unieść mnie z pokładu.
Jeden z majtków, których woda nam porwała, był to Austin, młody człowiek, lat 28-miu, posłuszny, dzielny i odważny. Drugi był stary Irlandczyk, O’Ready, który przeżył już tyle rozbić. Jest nas wszystkiego 16 osób na tratwie, a teraz zobaczmy, co nam pozostało z żywności. Robert Kurtis chciał się przekonać i zrobił dokładny obrachunek.
Wody nie zabraknie nam jeszcze, bo na spodzie rozbitej beczki jest 65 litrów, druga zaś beczka zupełnie nietknięta. Dwie baryłki, w których było suszone mięso i złowione przez nas ryby, woda uniosła, sucharów ocalało wszystkiego około 60-ciu funtów. Sześćdziesiąt funtów na szesnaście osób t. j. osiem dni żywności, licząc po pół funta na dobę.
Robert Kurtis wyjaśnił nam, jak rzeczy stoją; słuchano go w milczeniu, poczem wszyscy zamilkli i smutnie spędziliśmy dzień cały. Widocznem jest jednak, że też same myśli zrodziły się w głowie każdego. Dziwnie spoglądaliśmy po sobie i widmo głodu zaczyna nas prześladować. Dotychczas nie jesteśmy jeszcze pozbawieni żywności i napoju, porcye jednak wody trzeba zmniejszyć, co zaś do sucharów...
Zbliżywszy się niechcący do grupy majtków, leżących na przedzie tratwy usłyszałem, jak Flajpol mówił do towarzyszy: dobrzeby zrobili ci, którzy mają umrzeć, żeby się pospieszyli.
— Masz racyę — odpowiedział Owen — tym sposobem reszta miałaby żywności na dłużej.
Dzień przeszedł, smutek zaciężył na duszy każdego z nas. Rozdano po pół funta sucharów. Jedni z nas pożarli je z wściekłością, inni z rozsądnem umiarkowaniem. Zdaje mi się, że inżynier Falsten rozdzielił swoją porcyę na tyle kawałków, ile razy na dzień przywykł jadać.
Jeżeli któremu z nas przeznaczono przeżyć wszystkich, Falsten nim będzie.





XXXVII.

Od 23 do 30 grudnia. Po burzy wiatr pociągnął do północo-wschodu i dmie ciągle z równą siłą. Musimy z niego korzystać, albowiem zbliża nas ku ziemi.
Za staraniem Daoulasa znów ustawiono maszt, zawieszono żagiel i tratwa postępuje ciągle, przebiegając przeszło dwie mile na godzinę. Zreperowano także rudel, urządzony za pomocą drąga i kawałka szerokiej deski. Nieszczególnie on działa, pod wpływem jednak wiatru popychającego tratwę, nie trzeba zbytecznych wysileń, ażeby nią kierować. Przy pomocy sznurów i klinów pościągano deski platformy, poręcz z prawej strony, uniesiona przez fale, została znowuż odbudowaną, chroniąc nas przed bałwanami. Jednem słowem zrobiliśmy wszystko, co było w naszej możności, ażeby wzmocnić tę nietrwałą wiązankę z masztu i desek skleconą.
Nie w tem jednak leży największe nasze niebezpieczeństwo. Wraz ze słońcem wróciły upały podzwrotnikowe, które nam poprzednio tyle dokuczały. Dzisiaj na szczęście, lekki wietrzyk chłodzi powietrze. Zbudowano dobry namiot na tyle tratwy i kolejno pod nim szukamy cienia. Pomimo to brak żywności daje się dotkliwie uczuwać. Każdy widocznie cierpi z głodu. Policzki nam pozapadały, twarze wychudły. U wielu z nas system nerwowy jest silnie zaatakowany, ściskanie żołądka sprawia dotkliwy ból. Gdybyśmy dla oszukania głodu dla uśpienia go, mieli jakie narkotyki, jak opium lub tytoń, może nie cierpielibyśmy tyle, lecz wszystkiego nam brak.
Jeden z nas przynajmniej nie czuje tych cierpień. Porucznik Walter, pożerany nieustanną gorączką, oddawna już nic nie je, pragnienie jednak dokucza mu strasznie. Miss Herbey, pomimo to, że sama część swojego napoju oddaje choremu, uzyskała od kapitana powiększenie porcyi wody i co kwadrans zwilża nią usta porucznika. Walter nie może już prawie mówić i wzrokiem tylko dziękuje miłosiernej dziewczynie. Biedny chłopiec skazany na śmierć, nie ma siły, która byłaby w stanie utrzymać go przy życiu. Przynajmniej długo cierpieć nie będzie. Dziś zdaje się, że odzyskał świadomość swojego stanu i dał mi znak, żebym się do niego zbliżył. Usiadłem obok niego. Zebrał wtedy wszystkie siły i urywanemi słowami zapytał:
— Panie Kazallon, czy ja prędko skończę?
Na chwilę zawahałem się z odpowiedzią, Walter to zauważył.
— Mów pan prawdę — rzekł — całą prawdę.
— Nie jestem lekarzem, nie mógłbym więc...
— Nic nie szkodzi, odpowiedz pan, bardzo proszę.
Długo patrzyłem na chorego, potem przyłożyłem ucho do jego piersi. Od kilku dni suchoty zrobiły gwałtownie postępy. Jedno z płuc nie działa już zupełnie, drugie zaś zaledwie wystarcza na potrzeby oddychania.
Walter jest ofiarą gorączki, która zwykle zwiastuje koniec w piersiowych chorobach.
Cóż miałem odpowiedzieć biedakowi. Wzrok jego tak badawczo wlepił się we mnie, iż nie wiedziałem, co robić.
— Mój przyjacielu — rzekłem — w obecnem naszem położeniu nikt nie może liczyć na to, żeby pozostało mu jeszcze wiele dni życia... Kto wie, czy za jakie ośm dni z tych wszystkich, co są na tratwie...
— Za ośm dni! — szepnął porucznik, nie spuszczając oczów ze minie.
Przez następne dni, to jest 24, 25, 26 grudnia, nic się nie zmieniło.
Chociaż może się to wydawać nieprawdopodobnem, ale przyzwyczailiśmy się do głodu i nie umieramy.
Opowiadania rozbitków często zaznaczały podobne wypadki. Czytając je, zawsze posądzałem opisujących o przesadę. A jednak tak nie było i dziś przekonywam się, że brak żywności znieść można dłużej, niż zwykle sądzą. Zresztą kapitan uważał za stosowne do pół funta chleba dodawać nam codziennie po kilka kropel wódki i ten sposób żywienia doskonałe podtrzymuje nasze siły. Gdybyśmy mieli na dwa miesiące, na miesiąc chociaż zapewnioną taką porcyę!
Na nieszczęście zapasy wyczerpują się, każdy przewiduje chwilę, w której zabraknie nam i tego szczupłego posiłku.
Morze musi nas zaopatrzyć w ryby, ale połów jak dotąd wcale się nie udaje, pomimo usiłowań bosmana i cieśli, którzy z konopi i gwoździ, wyciągniętych z podłogi statku, porobili wędki.
Nie są to zbyt eleganckie haczyki, ale byle była przynęta, to i na te gwoździe ryby doskonale się łapać będą! Bieda tylko, że oprócz sucharów nie mamy nic, a te rozpływają się w wodzie. Żebym tak jednę rybkę złowił, wówczas nie zabrakłoby nam świeżego mięsa na przynętę, ale właśnie sztuka złapać pierwszą rybę.
Bosman ma racyę i połów zapewne się nie powiedzie. Próbujemy jednak szczęścia, ale żadna ryba nie chwyta. Widocznie morze to nie jest rybne.
Dnia 28 i 29 grudnia ponawialiśmy próby, ale zawsze bezowocnie. Suchary rozpływały się w wodzie. Zresztą szkoda marnować resztek naszej żywności, której zapas już jest bardzo mały. Bosman widząc to, wpadł na myśl założenia na haczyk szmatki materyi wełnianej. Miss Herbey udzieliła kawałka czerwonego szala, którym była okryta. Być może, że ten jasny gałgan skusi jaką żarłoczną rybę.
Dnia 30-go zrobiliśmy nową próbę. Przez kilka godzin wędki stały zapuszczone w głębinę. Po wyciągnięciu okazało się, że ryby nie tknęły nawet szmaty.
Bosman upadł na duchu. Jeszcze jeden środek ratunku wymknął się nam. Cóżbyśmy dziś dali za tę pierwszą rybę, przy pomocy której moglibyśmy łowić inne.
— Niedługo będę miał lepszą przynętę dla mojej wędki — rzekł bosman do mnie po cichu.
— Jaką — zapytałem.
— Dowiesz się pan w swoim czasie — odpowiedział, spojrzawszy na mnie jakoś dziwnie.
Nie rozumiem, co mogą znaczyć te wyrazy w ustach człowieka tak zwykle umiarkowanego. Myślałem o tem całą noc.





XXXVIII.

Od 1 do 5 stycznia. Trzy miesiące już upłynęło, odkąd »Chancellor« wypłynął z Charlestonu, od dwudziestu zaś dni jesteśmy na tej tratwie, oddani na łaskę morza i wiatrów. Nie możemy zupełnie zdać sobie sprawy, czy zbliżyliśmy się ku zachodowi, ku lądowi Ameryki, czy też burza odrzuciła nas na środek oceanu. Podczas ostatniego huraganu, pomimo zachowanej ostrożności, potłukły się nam instrumenty obserwacyjne. Kurtis nie ma ani busoli do wskazania kierunku, ani też sextantu do oznaczenia wysokości.
Nieszczęśliwy zbieg okoliczności, który nas dotąd uparcie prześladował, każe się spodziewać, że znajdujemy się gdzieś bardzo daleko od lądu.
Ta zupełna niepewność ma w sobie coś rozpaczliwego, ale nadzieja nigdy nie opuszcza zupełnie serca ludzkiego i wbrew rozumowaniu często łudzimy się myślą, iż znajdujemy się w pobliżu lądu. Każdy więc spogląda na horyzont, szukając na tej czystej linii śladu upragnionej ziemi.
Oczy nasze, szczególniej pasażerów nienawykłych do morza, co chwila zdają się spostrzegać coś na poziomie wody i tem boleśniejsze następuje rozczarowanie.
Zdaje ci się, że widzisz coś... a tu nic niema!
To obłoczek jakiś — mgła, a tu kołysanie się fali. Ziemi tam niema, żaden okręt nie ukazuje się na tej szarej przestrzeni, gdzie niebo i morze zlewają się ze sobą w oddali.
Tratwa zawsze stanowi środek tej pustyni kulistej. 1-go stycznia zjedliśmy ostatni suchar, a raczej ostatnie okruchy suchara. 1-go stycznia, wieleż wspomnień ten dzień przywodzi nam na pamięć i przez porównanie z dzisiejszem położeniem, jakże smutnym się wydaje.
Zmiana roku, życzenia noworoczne składane w kółku rodzinnem. Nadzieja, którą się serca poją, dla nas wszystko to nie istnieje. Czyż ktokolwiek z nas ośmieliłby się powtórzyć dziś te słowa: życzę ci pomyślnego roku! słowa, których nie sposób prawie wymówić bez radosnego uśmiechu? Czyż dla nas nie rok, ale dzień jeden życia pozostał jeszcze?
Pomimo to bosman zbliżył się do mnie ze szczególnym wyrazem twarzy i rzekł:
— Panie Kazallon, winszuję panu.
— Czy nowego roku?
— Nie, tylko rozpoczynającego się dnia, bo dziś będziemy jedli po raz ostatni w życiu.
Tak jest, nic nam nie zostało, a pomimo to, że każdy wiedział o zupełnem wyczerpaniu się zapasów żywności, kiedy o zwyczajnej godzinie odmówiono nam posiłku, byliśmy jakby piorunem rażeni! Nikt nie chciał wierzyć, iż skazani jesteśmy na ten post przymusowy!
Nad wieczorem uczułem gwałtowny kurcz żołądka, który następnie wywołał bolesne ziewanie, w dwie godziny potem wszystko przeszło.
Nazajutrz, to jest 2-go, ze zdziwieniem spostrzegłem, że nic mi nie dolega. Czułem w sobie niezmierną próżnię zarówno moralną jak fizyczną. Głowy ciężkiej i osłabionej nie mogę utrzymać na karku i doznaję ciągłego zawrotu, jak gdybym spoglądał w przepaść u nóg moich będącą.
Nie wszyscy jednak doznają tych samych objawów. Kilku z nas cierpi strasznie, szczególniej bosman i cieśla, których zawód wymaga większej ilości pożywienia.
Boleści zmuszają ich do mimowolnych krzyków i każdy z nich związał się mocno sznurem. A to dopiero drugi dzień. Ach! te pół funta sucharów, ta szczupła porcyjka, która wydawała się nam tak niewystarczającą, dziś w wyobraźni naszej dorosła olbrzymich rozmiarów, kiedy nic już nie pozostało! Ten kawałek suchara, gdyby nam teraz dano choć połowę, choć ćwiarteczkę, mógłby utrzymać nas przez kilka dni przy życiu! Tak, po okruszynie jedlibyśmy, powoli.
W oblężonem mieście, kiedy głód zapanuje, można jeszcze znaleźć na śmietniskach, w rynsztoku, w kącie jakim, kość nieogryzioną, korzonek w pomyjach wyrzucony i zaspokoić lub oszukać głód na chwilę.
Ale na tych deskach, tyle razy zmytych przez fale, gdzie już w każdą szparkę zaglądaliśmy, wyskrobali kąciki, w które wiatr mógł rzucić jakąś odrobinę chleba, na tych deskach, niema nic. Napróżno byłoby szukać.
Noce są strasznie długie, dłuższe niż dni. Napróżno pragnę od snu chwilowego choćby zapomnienia. Sen jeżeli zamyka nam oczy, to tylko w gorączkowem marzeniu, pełnem widziadeł.
Jednakże dziś w nocy, znużony, twardo przespałem kilka godzin. Nad ranem zbudził mnie hałas na tratwie. Wstałem i widzę na przodzie murzyna Jynxtropa, Owena, Flajpola, Wilsona, Burkego i Sandona, zgromadzonych w zaczepnej pozycyi.
Te łotry pochwycili narzędzia ciesielskie: siekiery, dłuta i młoty, któremi zagrażają kapitanowi, bosmanowi i cieśli.
Natychmiast przyłączyłem się do Kurtisa, za moim przykładem poszedł Falsten. Mamy tylko noże, pomimo to bronić się będziemy.
Owen z całą hałastrą zbliżył się ku nam. Są pijani. W nocy dobrali się do baryłki z wódką i prawie całą jej zawartość wypili.
Ale czegóż oni chcą?
Owen i Jynxtrop mniej pijani podburzają spojonych alkoholem majtków, żeby nas wymordowali.
— Precz z Kurtisem! — wołają. — W morze kapitana! Owen będzie dowódcą. Owen niech komenderuje.
Owen też podszczuwa całą szajkę, Jynxtrop służy mu tylko za pomocnika. Nienawiść tych dwóch ludzi względem oficerów wyszła teraz na jaw, bunt chociażby się udał, nie zmieni nic w naszem położeniu. Spiskowcy jednak nie zastanawiają się nad tem i uzbrojeni zbliżają się ku nam.
Kurtis podszedł i krzyknął:
— Rzucić broń!
— Śmierć kapitanowi! — wrzasnął Owen.
Nędznik znakami podburzał swoją szajkę, tymczasem Robert Kurtis, rozpychając pijanych, zbliżył się prosto ku niemu.
— Czego chcesz? — zapytał.
— Precz z dowódcą na tratwie! wszyscy są tutaj równi.
Głupi szaleniec! Czyż nędza już nie zrównała nas wszystkich!
— Owenie — powtórzył kapitan — złóż broń!
— Ty sam się poddaj — odpowiedział Owen.
Walka rozpoczęła się. Owen i Wilson rzucili się na Kurtisa, odbijającego ciosy kawałkiem drąga, jednocześnie Burke i Flajpol wpadli na Falstena i bosmana. Przeciwko sobie miałem murzyna Jynxbropa, który chciał mnie zamordować toporem. Pochwyciłem go obydwoma rękami, ażeby powstrzymać uderzenie, ale łotr był silniejszy ode mnie. Po kilku chwilach widziałem, że nie dotrzymam mu placu, nagle Jynxtrop padł wznak na platformę, pociągając mnie za sobą. To Andrzej Letourneur, pochwyciwszy go za nogę, przewrócił w samą porę. Ta niespodziewana pomoc ocaliła mnie. Murzyn padając wypuścił broń, którą pochwyciłem, chcąc mu zmiażdżyć czaszkę... Andrzej z kolei powstrzymał mnie. Buntownicy schronili się na przód tratwy. Robert Kurtis, uniknąwszy ciosów, które mu chciał zadać Owen, porwał za siekierę i uderzył nią z całej siły. Owen odskoczył na bok i siekiera rozpłatała piersi Wilsonowi. Nędznik padł na wznak i zniknął w morzu poza tratwą.
— Ratujcie go! ratujcie go — zawołał bosman.
— Zabity — odpowiedział Daoulas.
— Właśnie dlatego — krzyknął bosman i zamilkł, nie dokończywszy rozpoczętego zdania.
Śmierć Wilsona położyła koniec walce, Flajpol i Burke, pijani do najwyższego stopnia upadli bez czucia. Pochwyciliśmy więc Jynxtropa i przywiązali u stóp masztu. Owena ujęli cieśla i bosman.
Kurtis z siekierą w ręku zbliżył się ku niemu.
— Módl się nędzniku, bo wybiła ostatnia twoja godzina.
— Widać, że pan masz wielki apetyt zjeść mnie — odrzekł Owen z całą bezczelnością.
Ta straszliwa odpowiedź ocaliła mu życie. Robert Kurtis odrzucił siekierę, którą chciał zabić Owena i blady ze wzruszenia usiadł na tyle tratwy.





XXXIX.

5 i 6 stycznia. Scena ta głębokie na nas zrobiła wrażenie. Odpowiedź Owena w okolicznościach, w jakich się znajdujemy, przeraziła i przygnębiła najodważniejszych.
Jak tylko zdołałem się trochę uspokoić, żywo podziękowałem młodemu Letourneur, którego przytomność ocaliła mi życie.
— Pan mi dziękujesz? Powinieneś raczej przeklinać!
— Ciebie, Andrzeju?

— Panie Kazallon, ja przedłużyłem tylko twoją nędzę!
Porwał za siekierę i uderzył nią z całej siły.
— Panie Letourneur — rzekła miss Herbey — spełniłeś swój obowiązek.

Zawsze poczucie obowiązku kieruje tą młodą dziewczyną! Wychudzona i wybladła od pragnienia i głodu, ale ani jedna skarga z ust jej nie wychodzi, nieszczęścia nie łamią hartu tej duszy!
— Partie Kazallon — rzekła — wszak jesteśmy przeznaczeni na śmierć głodową.
— Tak jest, panno Herbey — odpowiedziałem.
— Jak długo można żyć bez pożywienia?
— Może dłużej, niż myślimy.
— Osoby silniejsze więcej cierpią, nie prawda?
— Tak, ale umierają prędzej!
Jak mogłem odpowiadać w ten sposób tej młodej dziewczynie? Jakto, ani słowa pociechy nie znalazłem dla niej. Nagą prawdę rzuciłem jej tylko w oczy! Czy uczucie ludzkości zupełnie wygasło we mnie? Panowie Letourneur patrzą na mnie zdumieni, wzrokiem pytają się wzajemnie, czy to na prawdę ja mówiłem. Po kilku minutach, gdyśmy zostali sami, panna Herbey przemówiła do mnie cichym głosem:
— Panie Kazallon, chcesz pan oddać mi przysługę?
— Z przyjemnością miss — odpowiedziałem ze wzruszeniem — gotów jestem wszystko uczynić dla pani.
— Jeślibym umarła przed panem, co może przecież nastąpić, przyrzecz mi, że wrzucisz moje ciało w morze.
— Panno Herbey, wybacz mi...
— Nie, nie — przerwała żywo — miałeś pan racyę, przemawiając do mnie w ten sposób, przyrzecz mi, błagam cię. Żywa nie obawiam się niczego... ale umarła... Wszak spełnisz moją prośbę? Obiecałem. Panna Herbey dziękując, podała mi wychudzoną rękę.
Jeszcze jedna przeszła noc. Cierpię chwilami tak gwałtownie, że nie mogę powstrzymać krzyku, wydzierającego się z piersi, gdy ból przejdzie, wpadam w rodzaj obłędu, a po oprzytomnieniu dziwi mnie, że towarzysze moi jeszcze żyją. Głód najmniej zdaje się dokuczać gospodarzowi statku, Hobbartowi, którym dotąd bardzo rzadko wspominałem. Jest to mały człowieczek o fizyognomii dwuznacznej, o spojrzeniu słodkiem, uśmiechający się często, oczy ma zawsze na wpół przymknięte, jakby dla ukrycia ich wyrazu, słowem cała jego postać robi wrażenie nader ujemne. Przysiągłbym, że jest hipokrytą. Jeśli mówiłem, że on zdaje się najmniej cierpieć, to nie dlatego, żeby się nie użalał. Przeciwnie, jęczy bezustannie, ale nie wiem czemu, jęki jego wydają mi się udanymi. Będę pilnował tego człowieka i muszę sprawdzić moje posądzenia.
Dzisiaj, 6-go stycznia, p. Letourneur poprowadził mnie ostrożnie na tył tratwy, widocznie nie chce być ani widzianym, ani słyszanym. Ciemno już było, łatwo więc uniknęliśmy wzroku pasażerów.
— Panie — mówi do mnie po cichu p. Letourneur — Andrzej jest bardzo słaby! Syn mój umiera z głodu! ja nie mogę dłużej na to patrzeć!
Pan Letourneur mówi tonem, w którym przebija gniew powstrzymywany, spojrzenie jego ma w sobie coś dzikiego. Ah! ileż ten biedny ojciec musi cierpieć!
— Panie — rzekłem, biorąc go za rękę — nie traćmy nadziei. Może jaki okręt...
— Nie przyszedłem do pana po oklepane pociechy — przerwał mi niecierpliwie — że okrętu nie spotkamy, wiesz o tem dobrze. Idzie mi o co innego, jak dawno mój syn, pan i inni nie jedliście?
Zdziwiony tem zapytaniem, odpowiedziałem:
— Od 2-go stycznia sucharów zabrakło, dziś mamy 6-go, a więc 4 dni jak...
— Jakeście nie jedli — kończy p. Letourneur — ja zaś od ośmiu!
— Ośm dni!
— Tak oszczędzałem dla mojego syna!
Na te słowa łzy wytrysły mi z oczu. Pochwyciłem za ręce p. Letourneur... nie mogłem przemówić. Patrzę się na niego!... ośm dni!
— Panie — wyrzekłem nareszcie — czego chcesz ode mnie?
— Pst!... nie tak głośno, niech nikt nas nie słyszy...
— Mów pan!
— Ja chcę — rzekł zniżając głos — ja pragnę, abyś ofiarował Andrzejowi...
— Ależ, pan sam, czyż nie możesz?
— Nie! nie! Domyśliłby się, że ja nie jadłem dla niego, odmówiłby... Nie, trzeba aby to pochodziło od ciebie.
— Panie Letourneur!
— Przez litość! zrób mi tę łaskę, największą, o jaką cię błagam... a zresztą... za pańskie trudy...
Mówiąc to, p. Letourneur bierze mnie za rękę i ściskając ją z lekka.
— Tak, za twoje trudy... będziesz jadł!... trochę!...
Biedny ojciec! Słuchając go, drżę jak dziecię! Do głębi czuję się wzruszony. Równocześnie czuję, że p. Letourneur wsuwa mi w rękę kawałek suchara.
— Strzeż się, aby cię nie zobaczono. Potwory! zabiliby cię! Jutro dam ci znowu kawałek! Nieszczęśliwy nie ufa mi! A może ma i racyę. Czując ten kawałek suchara w ręku, muszę bardzo panować nad sobą, aby go nie zjeść.
Wytrzymałem próbę. Ci, co czytają ten pamiętnik, mogą sobie wyobrazić, ile mnie ono kosztowała! ja jej wysłowić nie umiem. Gdy nadeszła noc, przysunąłem się do Andrzeja i podałem mu mały kawałek suchara.
Biedny Andrzej rzucił się na niego.
— A mój ojciec? — zapytał.
Odpowiedziałem, że ojciec jego dostał także kawałek suchara... że jutro... i dni następnych będę jeszcze mógł mu dać... niech bierze! niech bierze!
Andrzej nie pytał mi się, skąd ja mam suchary i żarłocznie poniósł swój kawałek do ust.





XL.

7 stycznia. I tego wieczora jeszcze, pomimo ofiary pana Letourneur, nie jadłem nic... nic!...
Od kilku dni woda, która zalewa platformę tratwy za każdym wzniesieniem fali, obdziera do żywego mięsa skórę z nóg majtków. Owen, którego bosman za bunt trzyma na przodzie tratwy, znajduje się w okropnym stanie. Na prośby nasze rozwiązano go. Sandon i Burke także mają nogi pokaleczone; my zaś uchroniliśmy się dotychczas od tego, albowiem tył tratwy jest wyżej wzniesiony.
Dziś zrana bosman, pod wpływem szalonego głodu, rzucił się na szmaty płótna, wiszące na końcach starych masztów.
Dotąd słyszę zgrzyt jego zębów, pożerających te gałgany. Straszliwy głód zmusił nieszczęśliwego do napełnienia żołądka czemkolwiek, ażeby powstrzymać gwałtowne kurcze.
Po długich poszukiwaniach udało mu się odszukać kawałek skórzanego obicia na jednym z masztów.
Gryzie te skórę z niedającą się opisać chciwością i zdaje się, że po przełknięciu jej, głód nieco uśmierzył. Wszyscy zaczęliśmy go naśladować, kapelusz z lakierowanej skóry, daszek od czapki, jednem słowem, cokolwiek było skórzanego zostało pożarte.
Był to instynkt zwierzęcy, któremu ulegliśmy wszyscy. Zdawało się przez chwilę, że nic w nas nie zostało ludzkiego. Nigdy nie zapomnę tej okropnej sceny. Głodu nie zaspokoiliśmy, ale przynajmniej na chwilę przestał nam dokuczać. Niektórzy jednak nie mogli znieść tego rodzaju pokarmu i wyrzucili go w gwałtownych wymiotach.
Wybaczcie mi ten szczegół! Nie powinienem nic ukryć z cierpień, jakich doznaliśmy. Z mojego opowiadania niech każdy się dowie, wiele to cierpień moralnych i fizycznych może unieść człowiek. Wszystko opowiem, bo na nieszczęście przeczuwam, że nie doszliśmy jeszcze do krańca naszych męczarni. Gospodarz statku Hobbart pomimo, że jęczał ciągle aż do przesady, nie przyjął udziału w poprzednio opisanej scenie. Słysząc go, zdawaćby się mogło, że kona z wycieńczenia, patrząc znów na niego widać, że nic a nic głód mu nie dokucza. Ten obłudnik musi mieć jakiś ukryty skład, z którego czerpie. Szpieguję go ciągle, ale żadnym sposobem złapać nie mogę.
Upał jest ciągle nie do wytrzymania, zwłaszcza gdy wiatr ustaje. Porcye wody są niewystarczające, ale głód zabił w nas pragnienie. Kiedy pomyślimy, że w razie braku wody możemy jeszcze więcej cierpieć, prosimy gorąco Boga, ażeby nas uchronił od tej nowej niedoli. Na szczęście mamy jeszcze parę garncy wody w beczułce, która rozbiła się podczas burzy, druga zaś baryłka jest zupełnie nietknięta. Pomimo zmniejszenia się liczby osób na statku, kapitan uszczuplił porcye wody na kwaterkę, uważam, że dobrze zrobił. Wódki pozostało nam jeszcze z pół garnca, schowano ją na tyle tratwy.
Dziś 7 stycznia, o wpół do 8-ej wieczorem, porucznik Walter skonał na moich rękach.
Starania panny Herbey i moje nic nie pomogły. Pozostało nas czternaście osób.
Na kilka chwil przed śmiercią Walter dziękował pannie Herbey i mnie za opiekę, którą otaczaliśmy go. I niedosłyszalnym prawie głosem rzekł, upuszczając list, trzymany w drżących rękach.
— Panie... ten list... to od mojej matki... brak mi sił... To ostatni list od niej... pisała do mnie: »czekam na ciebie moje dziecko, chciałabym się z tobą zobaczyć«. Nie, matko,: ty już mnie nie ujrzysz więcej... Panie... ten list... połóż go na moich ustach... tutaj... tutaj... chcę umrzeć, całując go... moja matko... mój Boże!...
Włożyłem w zimną już rękę Waltera list i przykryłem nim usta umierającego. Na chwilę wzrok jego się ożywił i słyszeliśmy jak usta konającego ucałowały matczyne pismo.
Dusza jego uleciała!... Niech Bóg ją ma w swojej świętej opiece.





XLI.

8 stycznia. Całą noc czuwałem nad zwłokami, a p. Herbey modliła się za duszę zmarłego.
Kiedy dzień się ukazał, ciało zupełnie ostygło. Spieszyłem się... tak jest, spieszyłem się wrzucić je w morze. Prosiłem Roberta Kurtis, ażeby ani dopomógł spełnić ten smutny obowiązek. Ciało zawinięte w resztki podartego ubrania wrzucimy w wodę, z której już nigdy nie wypłynie.
Jak tylko zaczęło świtać, Robert Kurtis i ja przejrzeliśmy kieszenie zmarłego i zachowaliśmy różne drobiazgi, aby je oddać biednej matce, jeżeli cudem zostaniemy ocaleni. Przytem czynność tę odbywaliśmy bardzo ostrożnie, aby nas z załogi nikt nie spostrzegł. Kiedy poprawiałem ubranie, mające służyć za całun nieboszczykowi, mimowolnie wyrwał mi się okrzyk zgrozy.
Brakowało prawej nogi, którą ktoś w nocy odciął. Któż mógł popełnić taką profanacyę? Widocznie podczas nocy na chwilę zasnąłem i zbrodniarz skorzystał z tego.
Robert Kurtis spogląda naokoło okropnym wzrokiem, na pokładzie jednak wszystko spokojnie, ciszę przerywają tylko jęki zgłodniałych. Może nas szpiegują. Spiesznie więc rzućmy szczątki w morze, ażeby uniknąć okropniejszych jeszcze scen. Zmówiwszy kilka modlitw, wrzuciliśmy trupa w morze, które natychmiast go pochłonęło.
— Do kroćset piorunów! — rekinów dobrze karmią! — krzyknął murzyn Jynxtrop. Bosman w tej chwili stanął obok mnie.
— Widziałeś pan, nogę mu odjęli, niegodziwcy!
— Nogę... a tak!... Cóż robić? byli w prawie.
— Jakto w prawie?
— Mój panie, lepiej zjeść nieboszczyka, niż żywego.
Nie wiedząc co odpowiedzieć na te straszne słowa, uciekłem na tył statku.
Około jedenastej zrana niesłychane spotkało nas szczęście. Bosman, który w nocy zarzucił wędki, tym razem miał nadzwyczaj szczęśliwy połów. Wyciągnął trzy sztokfisze, z których każdy miał po jakie pięć ćwierci łokcia długości.
Zaledwie zdążył wyciągnąć ryby na pokład, już majtkowie się na nie rzucili. Kapitan, Falsten i ja z trudnością powstrzymaliśmy ich, chcąc zaprowadzić w podziale porządek.
Trzy ryby na 14 osób, to niewiele, każdy jednak dostał swoją cząstkę. Większość zjadła je surowo, żywcem prawie. Kurtis, Andrzej i panna Herbey zapalili ogień w kąciku tratwy i upiekli swoje porcyjki.
Pan Letourneur rzucił się jak wilk zgłodniały na swój kawałek ryby. Nie pojmuję jakim sposobem ten nieszczęśliwy człowiek żył dotąd, nie jedząc tak długo. Radość bosmana graniczy prawie z szaleństwem. Gdyby rybołówstwo podobnie udawało się dalej, ocalelibyśmy od głodowej śmierci.
Zawiązałem z nim gawędkę, zachęcając do nowych prób.
— Naturalnie — odpowiedział mi — będę dalej łowił ryby.
— Dlaczegóż pan teraz nie chcesz zarzucić wędki?
— A... teraz nie można, najlepiej w nocy, wielkie ryby najłatwiej się wtedy łapią, a muszę oszczędzać przynęty, tembardziej, że postąpiliśmy głupio, nie schowawszy ani kawałka ryby.
— Rzeczywiście jest to błąd nie do naprawienia.
— A jednak teraz udało się panu złapać kilka ryb bez przynęty?
— Owszem, miałem...
— I dobrą?
— Widać doskonałą, kiedy się na nią ryby biorą.
— Czy panu jeszcze co zostało?
— Tak.
Skromny posiłek przywrócił nam trochę sił, a z niemi i nadzieję. Rozmawiamy wesoło o rybołówstwie bosmana i nikomu przez myśl nawet nie przejdzie, ażeby na drugi raz równie mu się powieść nie miało. Widocznie losy stały się dla nas łaskawsze.
W umysłach naszych nastąpił przewrót, możemy mówić o przeszłości. Myśl przestała być przykutą do teraźniejszej chwili lub okropnej przyszłości, która nam zagraża. Falsten, Kurtis, Letourneurowie i ja przypomnieliśmy sobie straconych towarzyszy, szczegóły pożaru, zatonięcie statku, Ham-Rock, okropne wieszanie się na masztach, burzę i wszystkie te wypadki zdają nam się być bardzo odległemi.
Tak, wszystko to minęło, a my żyjemy jeszcze. Żyjemy! Jeżeli to się nazywa życiem! Z dwudziestu ośmiu pozostało nas 14, a wkrótce może będzie 13.
— Fatalna liczba — rzekł Letourneur.
W nocy z 8-go na 9-ty bosman na tyle tratwy znów zarzucił wędki i sam czuwał nad niemi, nie dowierzając nikomu.
Nad ranem przyszedłem do niego. Pałającemi oczami patrzył w głębię wód tak, że mnie nie spostrzegł.
Wziąłem go lekko za ramię. Odwrócił się.
— I cóż bosmanie?
— Cóż, przeklęte rekiny zjadły moją przynętę.
— A nie zostało jej już nic?
— Nic — odrzekł, ściskając mnie za rękę, — a czy wiesz pan czego to dowodzi? To dowodzi, że nigdy nie należy robić rzeczy w połowie.
Zatkałem mu ręką usta. Zrozumiałem!
Biedny Walter!...





XLII.

Od 9-go do 10-go stycznia. Dziś znowu cisza zaległa na morzu, słońce pali i ani jednej nawet zmarszczki nie widać na jego falach. Jeżeli nie znajdujemy się na jakim prądzie, unoszącym nas bezwiednie, to tratwa staje się zupełnie nieruchomą.
Upał szalony. Pragnienie nie do zniesienia. Brak wody daje nam się więcej uczuć, aniżeli za pierwszym razem.
Przeczuwam, że sprawione przezeń cierpienia będą daleko większe od cierpień głodowych.
Wielu z nas ma usta, język i gardło zupełnie spieczone, błona śluzowa pęka prawie z suchości pod wpływem rozpalonego powierza, którem oddychamy. Na usilne prośby moje, kapitan podwoił dziś porcye wydawanej nam wody. Tak więc cztery razy na dzień chłodzimy się odrobiną wody, która pomimo przykrycia płótnem zupełnie ocieplała. Wogóle dzień dzisiejszy zaliczyć możemy do najgorszych. Majtkowie pod wpływem głodu blizcy są rozpaczy.
Wiatr nie zerwał się pomimo wejścia księżyca, prawie w pełni będącego. Noce jak zwykle między zwrotnikami są chłodne, wskutek czego doznajemy znacznej ulgi, za to w ciągu dnia temperatura jest nie do zniesienia. Ciągły wzrost ciepła przekonywa nas, że tratwa została gdzieś bardzo daleko na południe rzuconą. Ziemi nikt z nas nawet nie wygląda, zapomnieliśmy prawie, że ona istnieje. Zdaje nam się, że kula ziemska zmieniła się w płynny glob. Wszędzie i zawsze ocean nieskończony! Dziesiątego taż sama temperatura. Żywy ogień leci na nas z nieba! Oddychamy powietrzem, jak gdyby z pieca wychodzącem. Pragnienie zwyciężyło głód i z wściekłością prawie oczekujemy chwili, w której Robert Kurtis ma nam wydzielić po kilka kropel wody. Raz się napić do woli, chociażby umrzeć natychmiast! W tej chwili, to jest w południe, jeden z majtków dostał okropnych boleści, wrzeszczy przeraźliwie. Był to niegodziwy Owen, który leżąc na przodzie tratwy tarza się w strasznych konwulsyach. Zawlokłem się do niego. Jakkolwiek źle postępował, uczucie ludzkości nakazuje go ratować, a przynajmniej ulżyć w cierpieniach. Nagle majtek Flaypol, stojąc obok masztu z ręką na wschód zwróconą zawołał: okręt! Zerwaliśmy się wszyscy na równe nogi. Cisza, nikt słowa nie śmiał wymówić. Nawet Owen, zaprzestawszy jęków, wstał razem z innymi.
Rzeczywiście, w stronie wskazanej przez Flaypola widać biały punkcik, ale czy ten punkt zmienia położenie? czyżby to był żagiel? co myślą o tem marynarze, których wzrok nigdy nie myli? Spojrzałem na Roberta Kurtis, który z założonemi na piersiach rękami spoglądał na zagadkowy punkt. Zdaje się, że całe życie zbiegło mu się w oczach, zmrużył powieki, zmarszczył czoło i zasłonił się ręką od blasku słońca, które go raziło. Jeżeli ten punkcik biały jest żaglem, Kurtis z pewnością się nie pomyli. Ale on spuścił głowę i ramiona mu opadły. Spojrzałem. Biały punkcik zniknął już. Nie był to okręt, raczej jakiś odbłysk słońca, wierzchołek bałwana zwodniczego, jeżeli zaś był to okręt, w takim razie zniknął już z horyzontu. Po złudnej nadziei jeszcze większa ogarnęła nas rozpacz. Każdy wrócił na swoje miejsce, tylko Robert Kurtis nie poruszył się wcale. Krzyki Owena rozlegają się znowu. Ciało jego rzuca się w okropnych boleściach tak, że strach bierze patrzeć na niego. Gardło ściśnięte od spazmatycznego kurczu, język suchy, brzuch wzdęty, puls przytłumiony i nieregularny. Niema najmniejszej wątpliwości, że Owen otruł się koperwasem. Brak nam lekarstw, mogących zneutralizować truciznę, koniecznie jednak należy wzbudzić wymioty, ażeby wyrzucił z żołądka szkodliwą materyę, a najłatwiej uskutecznia się to za pomocą letniej wody. Poprosiłem o nią kapitana, czego naturalnie mi nie odmówił. Ponieważ pierwsza beczułka jest już zupełnie wypróżniona, zbliżyłem się do drugiej nietkniętej dotąd. Owen jednak zobaczywszy, że zbliżam się do beczki, ukląkł, wołając strasznym głosem: nie! nie! nie! Dlaczego nie? Wróciłem do niego, tłómacząc mu, co chcę zrobić. Jeszcze energiczniej odpowiedział mi, że nie chce pić tej wody. Łechcąc go wiec po języczku wywołałem wymioty i wkrótce wyrzucił z siebie niebieskawy płyn. Przekonałem się, iż miałem słuszność, przypuszczając, że Owen otruł się koperwasem miedzianym. W tej chwili nic go już ocalić nie może.
Ale skąd dostał trucizny? Badaliśmy go wraz z kapitanem.
Któż opisze przerażenie, gdyśmy usłyszeli jego zeznanie!
Dręczony pragnieniem, skradł parę kwaterek wody z nietkniętej dotąd beczułki!
Woda ta była zatruta.





XLIII.

Od 11 do 14 stycznia. W nocy Owen umarł wśród gwałtownych ataków mózgowych. Widocznie baryłka kiedyś zawierała koperwas. Nie pytamy się, przez jaką fatalność napełniono ją wodą, dlaczego zabraliśmy ją na tratwę, czemu w czasie burzy ta beczka raczej nie pękła, dość, że nie mamy już wody!
Ciało Owena natychmiast wrzucono w morze, albowiem uległo w jednej chwili rozkładowi tak, że bosman nie mógł zrobić z niego przynęty. Zbrodniarz ten nawet śmiercią swoją nam nie dopomógł. Każdy z nas wie doskonale, w jakiem jesteśmy położeniu, ale nikt nic nie mówi. Bo i o czem zresztą mówić? Oprócz tego dźwięk głosów ludzkich stał się dla nas nieznośnym. Jesteśmy tak rozdrażnieni, że lepiej zupełnie z sobą nie rozmawiać, bo najmniejsze słowo, gest nawet, już doprowadza nas do wściekłości, trudnej do powstrzymania.
Dwunastego stycznia nie dostaliśmy już więcej wody, ostatnią kroplę wyczerpaliśmy wczoraj. Na niebie niema ani jednej chmurki deszczowej, w cieniu jest do 40 stopni ciepła.
Trzynastego położenie w niczem się nie zmieniło. Woda morska żre mi nogi do żywego mięsa, na co zupełnie nie zwracam uwagi, podobnież jak i wszyscy inni, którzy wcześniej ode mnie doznali tego samego.
Ach! ta woda, która nas otacza ze wszystkich stron! Kiedy pomyślę o tem, że zamieniając ją w parę lub zamrażając, możnaby uczynić zdatną do picia! W postaci pary lub lodu nie miałaby już w sobie ani jednego atomu soli i możnaby ją było pić. Próżne to jednak marzenia, nie mamy aparatów i zrobić ich nie możemy. Dziś zrana, narażając się na pożarcie przez rekinów, bosman i kilku majtków kąpało się w morzu, doznając niezmiernej ulgi w pragnieniu. Pasażerowie wraz ze mną zaledwie trochę pływać umiejący, puścili się na wodę przywiązani do lin. Na szczęście jednak żaden rekin się nie zbliżył. Pomimo usilnych naszych próśb panna Herbey nie chciała iść za naszym przykładem.
Czternastego, o jedenastej zrana, kapitan zbliżył się do mnie i rzekł po cichu:
— Nie zdradź się pan, panie Kazallon, bo być może, że się nie mylę, a nie chcę narażać towarzyszów na nowe rozczarowania, tym razem jednak naprawdę zobaczyłem okręt...
Kapitan dobrze zrobił, uprzedziwszy mnie, nie byłbym może opanował pierwszego wzruszenia.
— Spojrzyj pan — dodał — z tyłu po lewej stronie.
Powstałem i udając najzupełniejszą obojętność przebiegłem wzrokiem łuk poziomu wskazany mi przez Roberta Kurtis. Oczy moje nie są oczami marynarza, pomimo to jednak w zaledwie dostrzegalnej sylwetce rozpoznałem okręt pod żaglem. W tejże samej chwili bosman, którego wzrok przypadkiem w tę samą stronę był zwrócony, krzyknął nagle: okręt! Obecność statku nie sprawiła takiego wrażenia, jakiegośmy się spodziewali, a to skutkiem ogólnej niewiary i wycieńczenia załogi. Ale bosman nie przestawał krzyczeć: okręt! okręt! I wszystkie spojrzenia zwróciły się na morze.
Tym razem nie myliliśmy się. Statek, któregośmy się nie spodziewali nawet, dąży ku nam. Czy jednak nas ujrzy? Majtkowie starają się rozpoznać rodzaj i kierunek statku. Robert Kurtis, przypatrzywszy się uważnie, rzekł do mnie:
— Ten okręt jest to bryg, płynący prawą stroną ku nam. Jeżeli przez dwie godziny jeszcze utrzyma się w tym samym kierunku, musi nam przeciąć drogę.
Dwie godziny! dwa wieki! a jednak kierunek statku w każdej chwili może się zmienić, tembardziej, że o ile się zdaje, lawirując przeciwko wiatrowi, odsunął się. Zakreśliwszy więc dany łuk, przechyli się na lewą stronę i znów oddali się od nas. Gdyby on szedł ku nam z wiatrem, moglibyśmy spodziewać się ratunku. Trzeba się starać, ażeby bądź co bądź spostrzeżono nas z okrętu. Robert Kurtis rozkazał używać wszelkich sygnałów, albowiem bryg jest od nas odległy o jakie dwanaście mil, zatem nie mógłby usłyszeć naszego głosu. Nie mamy broni palnej, której wystrzały mogłyby zwrócić uwagę. Należy więc przywiązać chorągiew na szczycie masztu. Czerwony szal panny Herbey najlepiej się do tego nada, albowiem kolor ten, doskonale się odbija na tle morza i nieba. Lekki wiatr powiewa nim, napełniając serca nasze nadzieją. Wiemy, z jaką energią człowiek tonący chwyta każdy przedmiot, który mu pod rękę podpadnie szal ten był dla nas tym właśnie przedmiotem. Godzinę całą przebyliśmy w największej niecierpliwości. Bryg widocznie zbliżył się do tratwy, chwilami jednak zdaje się zatrzymywać jak gdyby miał zmieniać kierunek. Jakże ten okręt wlecze się powoli! A jednak ma wszystkie żagle rozpuszczone i pudło już prawie widać ponad horyzontem. Wiatr słabnie ciągle, a może ustanie zupełnie. Dalibyśmy rok życia, ażeby być starszymi o godzinę. Bosman i kapitan sądzą, że w tej chwili okręt jest tylko o 9 mil odległy od tratwy. Przez półtorej więc godziny przebiegł zaledwie trzy mile. Może być, że wiatr przelatujący ponad naszemi głowami nie dochodzi do statku. Zdaje mi się nawet, że żagle okrętu wiszą opuszczone przy masztach. Stanąłem obok panów Letourneur i panny Herbey i wzrok nasz kolejno bada okręt zdala unoszący się na fali i kapitana nieporuszonego na przodzie statku, obok którego stoi bosman. Wzrok nasz na chwilę nawet nie odwrócił się od okrętu i na twarzach nieszczęśliwych malują się najrozmaitsze wrażenia. Żaden z nas nie wyrzekł ani jednego słowa, dopóki Daoulas nie wykrzyknął na głos:
— Zawraca!
Życie
nasze zdawało się uciekać wraz z oddalającym się okrętem. Zerwaliśmy się. Z ust bosmana wypadło straszliwe przekleństwo. Okręt oddalony o dziewięć mil od nas nie mógł spostrzedz znaków, jakie mu dawaliśmy. Tratwa dla niego w tej odległości była tylko punkcikiem, zalanym falami promieni słonecznych. Nie mógł nas zobaczyć. Ktokolwiek był kapitanem tego statku, nie dopuściłby się takiego okrucieństwa, ażeby uciec bez udzielenia nam ratunku.
— Nie, to nieprawdopodobne, nie widział nas! Ognia! dymu! — zawołał Kurtis. — Spalmy wszystkie deski na tratwie będące. Jest to jdyny środek, ażebyśmy byli spostrzeżeni.
Ułożyliśmy na przodzie stos desek, które z trudnością się zapaliły. Skutkiem jednak wilgoci masa dymu wzleciała prosto ku niebu. Gdyby noc zapadła przed zniknięciem okrętu, nawet z tak znacznej odległości możnaby dojrzeć łunę.
Godziny upływają, ogień zagasł...
W podobnych okolicznościach, ażeby poddać się woli Bożej trzeba mieć dużo silnej woli, której mnie już zabrakło. Zacząłem kląć i bluźnić, jak bosman przed chwilą. Słaba ręka wsparła się na mnie i panna Herbey ukazała mi niebo!
Nie, tego już nadto! nie chcę nic więcej widzieć, ukryłem się pod żaglem, zapłakałem jak dziecko. Przez ten czas okręt, zmieniwszy żagle, oddalił się powoli ku wschodowi, a w trzy godziny potem najsilniejszy wzrok nie mógł go już odszukać na horyzoncie.





XLIV.

15 stycznia. Po tym ostatnim ciosie pozostała nam tylko śmierć. Ona nas z pewnością nie zawiedzie. Kilka chmur ukazało się na wschodzie i lekki wietrzyk poruszył powietrzem. Temperatura stała się trochę znośniejszą i pomimo naszego osłabienia ulegliśmy jej wpływowi. Oddychamy powietrzem mniej palącem, ale od czasu połowu bosmana t. j. od siedmiu dni nic nie jedliśmy. Na tratwie nic już niema. Wczoraj dałem Andrzejowi ostatni kawałek suchara, przechowany przez ojca, który mi go oddał płacząc.
Od wczoraj murzyn Jynxtrop uwolnił się z więzów; Kurtis nie kazał mu ich na nowo założyć! Po co? Ten nędznik i jego wspólnicy są tak osłabieni przez brak pożywienia, że obawiać się ich niema potrzeby. Kilka rekinów ukazało się nad wodą, patrzymy jak z wielką szybkością skrzydła ich przerzynają fale. Niestety! są to żywe trumny, czychające na pochłonięcie naszych nędznych szczątek. Nie przerażają mnie one już, raczej przyciągają. Zbliżają się tak natrętnie do brzegów tratwy, że o mało jeden z tych potworów nie pochwycił ręki Flaypola, którą trzymał zwieszoną.
Bosman, z oczami szeroko rozwartemi, z zaciśniętemi zębami, patrzy na rekinów innym niż ja wzrokiem. Chce ich pożreć, ale nie być przez nich pożartym. Gdyby mu się udało złowić choćby jednego, nie oszczędzałby jego ciała. Postanowił spróbować, ale ponieważ nie ma przynęty, stara się ją zrobić. Robert Kurtis i Dauolas podzielają jego zdanie, naradzają się wspólnie, rzucając kawałki masztu lub liny tym żarłokom dla przytrzymania ich przy tratwie.
Daoulas poszedł poszukać swego młotka ciesielskiego, z którego zamyśla zrobić przynętę. Można przypuścić, że młotek ten uwięźnie w szczękach, jeśli zwierz go połknie. Co do rączki młotka, przymocowano ją do liny, a tę mocno przybito do słupa tratwy.
Apetyt nasz jest pobudzony do najwyższego stopnia temi przygotowaniami. Wszystkimi możliwymi środkami obudzamy uwagę rekinów, które już nie uciekają.
Wędka naknoiec gotowa, ale nie mamy przynęty. Bosman, który chodzi wzdłuż tratwy, rozmawiając z samym sobą, zagląda w każdy kąt, jakby szukał trupa między nami.
Zmuszony jest chwycić się środka raz już użytego i żelazo młotka owiązuje kawałem czerwonego szala miss Herbey.
Ale bosman boi się zanurzyć wędki przed przekonaniem się, czy wszystkie ostrożności zostały zachowane. Próbuje więc, czy wędka jest dobrze przymocowana, czy lina wytrzyma wstrząśnienie? Czy słupek jest dość mocny, ażeby mógł się oprzeć. Bosman starannie bada te ważne szczegóły.
Nakoniec rzucono cały aparat w wodę.
Morze tak jest przeźroczyste, że można rozróżnić każdy przedmiot o 100 stóp pod powierzchnią. Widzimy więc przynętę, jak powoli spada w głębinę, owinięta w czerwoną szmatę, której kolor odbija się jaskrawo na niebieskiem tle wody.
Załoga i pasażerowie pochyleni przez poręcz, patrzą w najgłębszem milczeniu. Zdaje się jednak, że rekiny, odkąd ofiarowano im smaczny kąsek, znikły zupełnie. Z pewnością jednak nie oddaliły się i cokolwiek spadłoby w morze, w jednej chwili byłoby przez nich pożartem.
Nagle bosman dał znak ręką. Ukazuje nam potworną masę, która wietrząc powierzchnię morza, zbliża się do statku. To rekin długości 12 stóp wysunął się z głębi i płynie po prawej stronie tratwy.
Kiedy potwór znajdował się zaledwie o cztery sążnie od tratwy, bosman pociągnął za linę i nadał szmacie czerwonej lekki ruch, ażeby jej dać pozory życia.
Czuję, że serce moje bije silnie, jak gdyby od tej próby życie moje zależało!
Rekin zbliża się, oczy błyszczą na powierzchni morza i z pomiędzy otwartych szczęk przy każdem odwróceniu się potwora bokiem do nas, widać podniebienie najeżone ostrymi zębami.
Ktoś krzyknął na tratwie zapewne mimowolnie. Rekin zatrzymał się i zniknął w głębinie.
Bosman zerwał się blady z gniewu i rzekł:
— Zabiję pierwszego, który się odezwie!
I znów zabrał się do roboty. Bądź co bądź bosman ma racyę.
Przynętę znów zarzucono, przez całe jednak pół godziny nie widać rekina; trzeba ją więc na jakie 20 sążni głębiej zanurzyć. Zdaje się jednak, iż w tej głębokości woda jest zmąconą, co dowodziłoby, że rekiny jeszcze się tam znajdują.
W samej rzeczy wędka nagle została szarpniętą, tak silnie, że bosmanowi wyrwała linę z ręki, na szczęście przywiązano ją do tratwy i nie może się nam wyślizgnąć.
Rekin połknął przynętę i schwytał się.
— Na pomoc, chłopcy, na pomoc! — zawołał bosman. — Załoga i pasażerowie rzucili się do liny. Nadzieja wzmacnia nam siły, pomimo to z trudnością ciągniemy, bo rekin szarpie się wściekle. Powoli jednak górne warstwy wody zakipiały pod uderzeniami ogona i piersi potwora.
Nachyliwszy się zobaczyłem niezmierną masę, wijącą się wśród zakrwawionych fal.
— Śmiało! śmiało! — woła bosman.
Nareszcie wypłynęła głowa zwierzęcia, przez otwarte szczęki hak dostał się w głąb gardła i uwiązł tak silnie, że nie mogą wyrwać go stamtąd żadne szamotania się. Daoulas porwał za topór, ażeby dobić go, jak tylko zbliży się do tratwy.
W tejże chwili usłyszeliśmy trzask. Rekin zamknął gwałtownie szczęki, strzaskał niemi rękojeść haka i zniknął w głębinie.
Jęk rozpaczy wyrwał się nam z piersi. Bosman, Kurtis i Daoulas próbowali jeszcze złapać rekina. Nie mają jednak ani haka ani narzędzi, zarzucają stryczki, które jednak zsuwają się po gładkiej skórze psów morskich. Bosman nawet, ażeby ich zwabić, zwiesił nogę poza tratwę, narażając się na jej utratę.
Bezowocnych prób zaprzestano nareszcie, i każdy poszedł na swoje miejsce oczekiwać śmierci, której niczem zażegnać nie możemy.
Na odchodnem usłyszałem jak bosman mówił do Kurtisa:
— Kapitanie, kiedy pociągniemy losy?
Kurtis nic nie odpowiedział, ale pytanie było postawione.





XLV.

16 stycznia. Leżymy rozciągnięci na żaglach. Załoga spotkanego okrętu mogłaby sądzić, że to cmentarz pływający.
Okropnie cierpię, nawet nie wiem, czy mógłbym jeść wobec zapalenia ust, języka i gardła, pomimo to rzucamy wzajemnie na siebie dzikie spojrzenia.
Upał dziś jeszcze silniejszy, zdaje się, iż będzie burza. Gęsta para otocza nas, ja zaś jestem przekonany, że deszcz będzie padał naokoło, omijając tratwę.
Patrzymy ku niebu, a pan Letourneur wyciągnął ręce, błagając o kroplę wody. Słucham, czy grzmot w oddali nie zapowie nam zbliżenia się burzy. Już jedenasta, chmury zasłoniły zupełnie słońce. Widocznie burza nie wybuchnie, albowiem całe niebo jednostajnie pokryte chmurami.
— Deszcz! — zawołał nagle Daoulas.
I rzeczywiście o pół mili od tratwy widać na niebie równoległe pasy. Deszcz pada i na powierzchni oceanu błyszczą bańki wodne. Wiatr niesie chmurę, oby tylko nie wyczerpała się, zanim doleci do nas.
Bóg nareszcie zlitował się nad nami! Deszcz pada wielkiemi kroplami jak zwykle w krótkotrwałych ulewach. Spieszymy się zbierać wodę, bo chmury już przecierać się zaczynają.
Kurtis ustawił rozbitą beczkę, naokoło zaś rozpostarliśmy żagle, ażeby na większej powierzchni łapać wodę. Położyliśmy się na wznak z otwartemi ustami. Woda zlewa mi twarz, usta i czuję jak wpływa mi do gardła! Co za rozkosz niewypowiedziana! Jak gdyby życie wlewało się we mnie kroplami. Błona śluzowa pieści się dotknięciem ożywczych kropli. Piję ten zbawczy napój, który przeradza całą moją istność.
Deszcz trwał 20 minut, poczem chmura rozeszła się. Powstaliśmy wszyscy lepsi! Tak, lepsi! Ściskamy się za ręce, mówimy do siebie, zdaje się, żeśmy już ocaleli! Bóg w miłosierdziu swojem zeszle nam inne chmury, a te przyniosą wodę, której nam tak długo brakowało! Zresztą nie straciliśmy wody spadającej na tratwę. Baryłka i żagle dużo jej nałapały. Zachowamy ją więc, troskliwie i po kropelce używać będziemy. W baryłce jest kilka garncy. Majtkowie wzięli się do wyciskania wody na żagle schwytanej.
— Zaczekajcie! — zawołał Kurtis — trzeba zobaczyć, czy woda ta zdatną jest do picia. — Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Wszakże to woda deszczowa. Kurtis wycisnął w kubek blaszany trochę wody z żagla, skosztował i splunął. Z kolei i ja spróbowałem. Ależ to woda jeszcze więcej słona od morskiej! Żagle tak długo wystawiane na działanie bałwanów, nasiąkły solą, którą woda deszczowa rozpuściła. Jest to nieszczęście nie do powetowania. Ale cóż to szkodzi! Odzyskaliśmy na nowo nadzieję. W baryłce jest kilka garncy, a zresztą kiedy dzisiaj deszcz padał, dlaczegoby jutro nie miał spaść





XLVI.

17 stycznia. Po zaspokojeniu pragnienia, naturalnem następstwem rzeczy głód zawzięcie zaczął nam dokuczać. Czyż niema więc środka na ujęcie jednego z tych rekinów, które krążą naokoło tratwy? Chyba rzucić się w morze i uderzyć na te potwory z nożem w ręku w ich własnym żywiole. Kurtis chciał próbować szczęścia, aleśmy go powstrzymali. Za wiele jest rekinów, byłoby to więc narazić się bezpośrednio na śmierć. Zauważyłem, że łatwiej jest oszukać pragnienie, niż głód. Kąpiel w morzu, w ostateczności zaś lizanie jakiegokolwiek metalu już sprawia pewną ulgę, brak materyi pożywnej niczem zastąpić się nie pozwoli. Zresztą woda może zawsze spaść z deszczem, pozostaje więc nadzieja, że się będzie piło, ale można zwątpić zupełnie, czy będzie się jadło.
Myśmy już doszli do tego, że jedni na drugich żałośnie spoglądamy. Łatwo pojąć, na jakiej pochyłości były myśli nasze i do jakiej dzikości doprowadza nędza umysły, wciąż jedną myślą opanowane.
Niebo znów czyste ponad nami, żagle opadły wzdłuż masztów. Przestaliśmy uważać wiatr za motor! Gdzie jest nasza tratwa?
W którą stronę Atlantyku prądy ją zagnały? Nie wiemy, głupstwem więc byłoby pragnąć, ażeby wiatr dął od zachodu raczej, niż od południa.
Jednej tylko rzeczy żądamy od wiatru, ochłody dla naszych piersi, odrobiny pary wodnej, która zdołałaby zmniejszyć upał, bezlitośnie nam dokuczający.
Wieczór już nadszedł i noc będzie zupełnie ciemna aż do północy, to jest do chwili wejścia księżyca w ostatniej kwadrze będącego. Gwiazdy zamglone nie jaśnieją takim blaskiem wspaniałym, jak podczas innych nocy. Pod wpływem jakiegoś szaleństwa, pod wrażeniem głodu zwykle pod koniec dnia wzmagającego się, rozciągnąłem się na stosie żagli i zwiesiłem głowę ponad fale, wdychając w siebie świeżą wilgoć.
Czy który z moich towarzyszy, leżących na swych zwykłych miejscach znalazł ulgę we śnie? Nie wiem. Może żaden. Mózg mój jest pełen widziadeł. Chorobliwa drzemka która nie była ani snem ani czuwaniem, opanowała mnie zupełnie. Nie wiem przez jak długi czas pozostawałem pod wpływem tej zupełnej nicości. Przypominam sobie tylko, że w pewnej chwili uwagę moją zwróciło dziwne uczucie.
Nie wiem czy marzę, ale węch mój został uderzony zapachem, którego z początku nie mogłem zrozumieć. Jest to jakiś zapach, który dolatuje mnie z wiatrem. Nozdrza moje nadęły się, miałem ochotę zawołać: co tak pachnie? Jakiś dziwny instynkt powstrzymał mnie i w myśli szukałem nazwiska na określenie przedmiotu wydającego ten zapach. Kilka chwil upłynęło w ten sposób. Dotykalność jednak wrażenia dopomogła mi nareszcie do określenia istoty rzeczy.
— Ależ to zapach pieczonego mięsa! — pomyślałem, jak człowiek przypominający sobie przedmiot oddawna nie widziany. Zmysły moje nie mylą się, a jednak na tej tratwie... Ukląkłem, znów wciągam w siebie, a raczej węszę powietrze. Ten sam zapach mnie dolatuje. Jestem pod wiatrem, a zatem przedmiot, który wydaje ten zapach, zdaje się być na przodzie tratwy.
Ruszyłem się z miejsca i pełzając jak zwierzę, posuwałem się pod żaglami ostrożnie, ażeby nie zbudzić uwagi którego z moich towarzyszy.
Przez kilka minut wietrzyłem w ten sposób po wszystkich kątach, kierując się jak wyżeł węchem.
Już tracę ślad, czy wskutek przycichnięcia wiatru, czy też z powodu mylnej drogi, którą obrałem, wtem znowu zapach silniej do mnie doleciał.
Nareszcie wpadłem na trop i czuję, że zbliżam się do poszukiwanego przedmiotu. Właśnie wtedy dopełznąłem do załamku po prawej stronie z przodu i rozpoznaję, że ten zapach mogła wydać tylko wędzona słonina. Nie mylę się. Wszystkie brodawki na moim języku nabrzmiały od żądzy!
Musiałem wtedy ukryć się pod stosem żagli. Nikt mnie nie widzi ani też słyszy. Na czworakach pełznę powoli. Nareszcie wyciągam rękę i ujmuję przedmiot zawinięty w kawałek papieru. Szybko cofnąłem się, rozpatrując zdobycz przy świetle księżyca, który zabłysnął na niebie.
To nie złudzenie. W ręku trzymam kawałek słoniny zaledwie ćwierć funta, ależ to wystarczy na zaspokojenie głodu przez cały dzień! Niosę go do ust...
Czyjaś ręka przytrzymuje moją. Odwracam się, zaledwie powstrzymując się od wymysłów. Poznałem gospodarza okrętu Hobbarta.
Teraz wyjaśniło się wszystko, wyjątkowe położenie Hobbarta, jego stan zdrowia i skargi fałszywe. W czasie rozbicia statku zdołał ocalić jakąś żywność, którą ukrył na zapas, zajadając sam, podczas kiedy my marliśmy z głodu! Och! nędznik!
Ale nie! Hobbart postąpił rozsądnie. Widzę, że jest to człowiek rozumny, oszczędny, a że schował w sekrecie przed wszystkimi jakiś kawałek słoniny, tem lepiej dla niego i dla mnie także. Widocznie jednak różnimy się w zdaniu. Porwał mnie za rękę i chce odebrać słoninę, nic jednak nie mówiąc, ażeby nie zwrócić uwagi towarzyszy.
Mnie także własny interes nakazuje milczenie. Nie trzeba, żeby inni spostrzegli, z pewnością by i mnie i jemu słoninę odebrali. W cichości więc walczymy z sobą; wściekłość zaś moja podwoiła się, usłyszawszy jak Hobbart mruczał przez zęby: mój ostatni kąsek! Jego ostatni kąsek! Więc bądź co bądź muszę go mieć. Pochwyciłem za gardło mojego przeciwnika, który zaczął chrapać pod uściskiem mojej ręki i wkrótce przestał się poruszać.
Ja zaś, przytrzymując go kolanami na ziemi, zjadłem cały kawałek słoniny.
Potem puściłem Hobbarta i znów pełzając dowlokłem się do swego miejsca na tyle tratwy. Nikt mnie nie widział. Jadłem!





XLVII.

18-go stycznia. W dziwnym niepokoju oczekiwałem dnia. Co powie Hobbart? Zdaje się, że nie ma prawa mnie oskarżyć! Nie, to głupstwo. Gdybym opowiedział wszystko, jak było, gdyby dowiedziano się, że on w najlepsze sobie zajadał, podczas kiedyśmy marli z głodu, to zostałby zamordowany.
W każdym razie chciałbym, ażeby się już rozwidniło.
Głód w jednej chwili opuścił mię zupełnie, chociaż ten kawałek słoniny, ten ostatni kęsek, jak go nazwał Hobbart, był taki maleńki! Przestałem cierpieć. Sumienie natomiast gryźć mię zaczęło. Dlaczego nie podzieliłem się z moimi towarzyszami? Powinienem był pamiętać o miss Herbey, Andrzeju, p. Letourneur... a ja myślałem tylko o sobie! Nakoniec zaczynało dnieć. Za chwilę dzień zupełnie zajaśnieje, albowiem w tych szerokościach niema prawie poranku i zmierzchu. Nie mogłem usnąć. Przy pierwszym brzasku jutrzenki ujrzałem jakąś bryłę bezkształtną, kołyszącą się w połowie masztu.
Cóż to za przedmiot? Nie mogąc go rozróżnić, leżałem sobie dalej na stosie żagli. Zaledwie słońce zabłysło, rozpoznałem ciało wisielca, kołyszące się z wiatrem.
Dziwne jakieś przeczucie podniosło mnie z miejsca i przybiegłem do stóp masztu. Ten wisielec był to Hobbart!
Nieszczęśliwy! i to ja, tak ja! popchnąłem go do samobójstwa! Okrzyk zgrozy wyrwał się z mojej piersi. Towarzysze podnieśli się, ujrzeli ciało i rzucili się ku niemu. Jednak nie dlatego, ażeby ratować tlejącą w nim może dotąd iskierkę życia...
Hobbart już nie żyje, ciało jego ostygło zupełnie.
W jednej chwila urżnięto postronek. Bosman, Daoulas, Jynxtrop, Falsten i inni rzucili się na trupa...
Nie! nie widziałem tego! Nie mogłem patrzeć. Nie przyjąłem udziału w tej wstrętnej uczcie! Ani miss Herbey, ani Letourneurowie nie chcieli opłacić podobną ohydą bodaj ulgi chwilowej.
Co do Kurtisa, nie wiem... Nie śmiałem się zapytać... Inni zaś! o, człowiek staje się niekiedy zwierzęciem drapieżnem... to okropność! Ukryłem się pod namiotem, nie chcąc patrzeć! Dosyć było dla nas, żeśmy słyszeli!
Andrzej Letourneur chciał się rzucić na tych kanibalów, ażeby im wydrzeć te okropne szczątki! Musiałem użyć siły, chcąc go powstrzymać.
A jednak oni byli w prawie, ci nieszczęśliwi. Hobbart umarł! wszak oni nie zabili go! Czyż bosman nie powiedział kiedyś, że lepiej zjeść umarłego niż żywego!
Kto wie zresztą, czy ta scena nie będzie prologiem do straszliwego dramatu, mającego zakrwawić tratwę.
Pomimo przedstawień, jakie zrobiłem Andrzejowi, nie mogłem stłumić uczucia zgrozy, które w nim wzrosło aż do oburzenia.
Hobbart, dzięki zapasom, jakie trzymał w ukryciu, najlepiej się trzymał z nas wszystkich.
Organizm jego nie wycieńczony głodem, zachował całą jędrność tkanin. W pełnem zdrowiu gwałtowną śmiercią przestał żyć.
W tej chwili ktoś się odezwał. To cieśla Daoulas radzi, ażeby wyparować na słońcu wodę morską i zebrać sól.
— A resztę zasolimy — zakończył.
— Naturalnie — odpowiedział bosman.
Przyjęto też propozycyę cieśli bez dyskusyi. Cisza zaległa na tratwie, widać, że majtkowie zasnęli.
Już nie są głodni.





XLVIII.

19 stycznia. Przez cały dzień dzisiejszy ta sama temperatura, taż sama cisza. Noc nie przynosi żadnej zmiany w stanie powietrza. Nie mogłem prawie zupełnie spać. Nad ranem usłyszałem gniewne okrzyki, rozlegające się na pokładzie.
Panowie Letourneur, miss Herbey wstali także. Odsunąłem namiot, ażeby zobaczyć co zaszło.
Bosman, Daoulas i załoga okropnie rozpaczają. Robert Kurtis, siedząc dotąd na tyle tratwy, dowiedziawszy się o przyczynie gniewu, chce ich uspokoić.
— Nie, nie! — rzekł Daoulas, rzucając naokoło siebie wściekłym wzrokiem — musimy dowiedzieć się, kto to zrobił.
— A tak! jest tu jakiś złodziej, wszystko zniknęło — dodał bosman.
— To nie ja, ani ja — usprawiedliwia się każdy z majtków.
Widzę biedaków, jak przetrząsają wszystkie kąty, podnoszą żagle, przestawiają ławki; gniew ich rośnie w miarę bezowocności poszukiwań.
Bosman podszedł do mnie.
— Pan musisz znać złodzieja — rzekł.
— Nie wiem, co pan przez to rozumiesz?
Daoulas i majtkowie zbliżyli się.
— Przeszukaliśmy całą tratwę, jeszcze tylko został namiot do zrewidowania.
— Stąd nikt ani na chwilę nie wyszedł.
— Zobaczymy.
— Nie! zostawcie w spokoju tych, co umierają z głodu.
— Panie Kazallon — rzekł, powstrzymując się bosman — my nie oskarżamy pana. Jeżeli kto z was wziął część, której nie chciał wziąć wczoraj, miał do tego prawo. Ale wszystko zniknęło, rozumiesz mnie pan, wszystko.
— Poszukajmy — krzyknął Sandon.
Majtkowie zbliżyli się. Nie mogłem dłużej oprzeć się tym biedakom, zaślepionym przez głód. Strach okropny przejął mnie.
Może p. Letourneur nie dla siebie, ale dla syna... posunął się aż do... Jeśli to zrobił, ci szaleńcy rozedrą go w kawałki...
Spojrzałem na Kurtisa, jakby błagając go o pomoc. Stanął obok mnie, z rękami w kieszeniach, w których zwykle nosi broń.
Na usilne jednak żądanie bosmana, miss Herbey i Letourneurowie wyszli z namiotu, który przetrząśnięto najszczegółowiej, na szczęście jednak napróżno.
Widocznie szczątki Hobbarta wrzucono w morze, na tratwie nie pozostało z nich ani śladu. Któż to jednak zrobił. Spojrzałem na miss Herbey i p. Letourneur, wzrokiem odpowiadają mi, że nie oni. Zwróciłem oczy na Andrzeja, ten odwrócił natychmiast głowę.
Nieszczęśliwy młodzieniec! Więc to on? Czy pojmuje następstwa swojego czynu?





XLIX.

Od 20 do 22 stycznia. Przez następne dni wszyscy, którzy przyjęli udział w obrzydliwej uczcie z 18 stycznia mniej cierpieli, jako lepiej odżywieni chwilowo.
Ale miss Herbey, Letourneurowie i ja! Czyż będę w stanie opisać, czego doświadczamy! Żałujemy prawie, że te szczątki zniknęły. Jeżeli jeden z nas teraz umrze, z pewnością nie oparłbym się już.
Bosman, Daoulas i inni, jak tylko głód zaczął im dokuczać na nowo, patrzą na nas błędnemi oczami. Czyż mielibyśmy być dla nich pewną ofiarą?
Daleko więcej cierpimy od pragnienia, aniżeli od głodu. Tak, żaden z nas nie wahałby się ani na chwilę pomiędzy szklanką wody i kawałkiem chleba. Od pragnienia więcej się cierpi, niż od głodu i prędzej się też umiera.
A co za męczarnia widzieć naokoło siebie tę wodę morską, która wyglądem swoim niczem się nie różni od wody słodkiej. Wieleż to razy próbowałem wypić kilka kropel, ale wywołuje ona wymioty nieznośne i wzmaga na długo pragnienie.
Dosyć już tego! Otóż 42 dni jak opuściliśmy okręt! Czyż można się jeszcze łudzić nadzieją? Jesteśmy skazani na to, ażeby jeden po drugim umarł najgorszą śmiercią. Czuję, że na mózg mój padła jak gdyby ciężka zasłona. Jest to jakiś rodzaj obłąkania, które zaczyna mnie ogarniać. To obłąkanie przeraża mnie! Jak daleko ono dojdzie? Czy odzyskam kiedy wraz z siłami i rozum?...
Przyszedłem do siebie, nie wiem po ilu godzinach. Na czole mam kompresy napojone wodą morską, które miss Herbey ciągle zmienia. Czuję, że wkrótce umrę.
Dnia 22-go okropna scena. Murzyn Jynxtrop nagle zwaryował i zaczął biegać po tratwie, wyjąc jak pies.
Robert Kurtis napróżno stara się powstrzymać go. Rzuca się, ażeby nas pożreć. Trzeba się bronić przeciw napaściom tego drapieżnego zwierzęcia. Jynxtrop wywija kawałem lewaru, od którego uderzeń trudno się uchronić.
Nagle przez zwrot niespodziany, jak zwykle w atakach mózgowych, wściekłość jego zwróciła się przeciw niemu samemu.
Rozdziera się zębami, paznogciami i rzuca nam krwią w twarz, krzycząc:
— Pijcie! pijcie!
Przez kilka minut wił się w ten sposób, zbliżając ciągle ku przodowi tratwy i wołając:
— Pijcie! pijcie!
Bosman, Falsten i Daoulas rzucili się na przód tratwy, aby pochwycić ciało, na morzu jednak widać już było tylko krwawą plamę, w pośród której potworne rekiny wydzierały sobie wzajemnie okropną pastwę.





L.

22 i 23 stycznia. Pozostało nas jedenaście osób na statku i zdaje mi się niemożliwem, ażeby teraz codziennie liczba ta nie miała się zmniejszać. Koniec dramatu, jakikolwiek ma być, zbliża się. Za ośm dni albo przybijemy do lądu, albo okręt ocali rozbitków, w przeciwnym razie nie pozostanie z nas ani jeden przy życiu.
23-go. Temperatura zmieniła się. Wiatr silnie dmie od północo-wschodu. Żagiel nadęty silnie, a wyraźny ślad pozostaje za tratwą widocznie posuwającą się. Kapitan powiada, że przebiegamy 3 mile na godzinę.
Robert Kurtis i Falsten najlepiej z nas trzymają się. Pomimo niezrównanej chudości znoszą mężnie niedostatek. Co się zrobiło z miss Herbey, trudno powiedzieć. Pozostała już tylko dusza, ale silna jeszcze, życie zaś całe zbiegło się w oczach błyszczących. Ona już należy do nieba, ale nie do ziemi.
Rzecz dziwna, jeden z najenergiczniejszych ludzi, jakich znałem, bosman, jest złamany! Poznać go niepodobna. Nieruchomy siedzi w jednym z kątów tratwy, nie podnosi głowy, długie ręce kościste zwisają mu niedbale, u jabłka kolan przecierają zużyte spodnie.
Na tratwie cisza zupełna. Jęki, rozmowa, krzyki, wszystko ustało. Przez cały dzień nawet 10 słów nie zamieniamy. Zresztą, wskutek wyschnięcia języka i podniebienia, mowa nasza stała się zupełnie niezrozumiałą. Na tratwie są tylko widziadła, larwy nie mające w sobie nic ludzkiego.





LI.

24 stycznia. Gdzie jesteśmy? W którą okolicę Atlantyku tratwa została zapędzoną? Pytałem o to Kurtisa, ale odpowiedział mi niewyraźnie. Sądzi jednak, że zbliżamy się ku ziemi, a to podług notatek, w których zapisywał ciągle kierunek wiatru. Dziś cisza zupełna, na morzu jednak silna fala, dowodząca, że gdzieś na wschodzie była zapewnie burza. Tratwa psuć się zaczyna. Kurtis, Falsten i cieśla starają się, o ile im sił pozostało, utrzymać w całości rozpadające się cząstki. Po co się tem trudnią? Niech się rozpadną te deski, niech nas ocean już pochłonie. Po co walczyć z nim o to nędzne życie!
Męczarnie nasze dobiegły kresu, jaki człowiek wytrzymać może. Dalej już nie posuną się. Upał okropny, niebo leje na nas roztopiony ołów.
Pol zlewa nas tak, że łachmany nasze są zupełnie mokre, pragnienie wzmaga się. Nie — już nie mogę opisywać więcej tego, co czuję! Kiedy chcę określić nasze cierpienia — brak mi słów.
Ostatni środek ochłodzenia się, którego używaliśmy, został nam teraz zupełnie wzbronionym. Ani myśleć nawet o kąpieli, od czasu śmierci Jynxtropa — rekinów całe stada krążą naokoło tratwy.
Próbowałem dziś dostać trochę wody przez parowanie nad ogniem, ale pomimo całej cierpliwości doszedłem tylko do zwilżenia szmatki płóciennej, przyczem kubek blaszany, zniszczony poprzednio roztopił się do reszty, musiałem zaniechać całej roboty.
Falsten także upadł na siłach, przeżyje nas zaledwie o dni parę.
Chociaż podnoszę głowę, nie mogę go zobaczyć, czy się położył pod żaglami, a może już umarł. Jeden tylko Kurtis stoi na przodzie tratwy i patrzy!... Nie mogę sobie wyobrazić, jakim sposobem ten człowiek ma jeszcze nadzieję? Poszedłem na tył tratwy. Tutaj będę oczekiwał śmierci. Im prędzej ona nastąpi, tem lepiej. Nie wiem, ile godzin upłynęło...
Nagle usłyszałem wybuch wesołego śmiechu. Pewno znów który zwaryował.
— Łąka, łąka! drzewa zielone! karczemka pod drzewami! Prędko! prędko! proszę wódki! mięsa i wody po dukacie kropla! Zapłacę, bo mam złoto, mam, mam!
Biedny marzycielu! Za wszystko złoto banku angielskiego nie dostałbyś teraz wody.
Flaypol, który dostał obłędu, woła:
— Ziemia, ziemia jest tam!
Słowa te mogłyby wskrzesić umarłego. Podniosłem się z wielkim wysiłkiem i patrzę. Niema ziemi nigdzie! Flaypol chodzi sobie po tratwie i śmieje się. Śpiewa i daje jakieś sygnały wymarzonemu lądowi.
Wrażenia słuchu, wzroku i smaku odbijają się u niego podczas ataku mózgowego zupełnie jak gdyby w rzeczywistości istniały. Rozmawia z nieobecnymi przyjaciółmi. Zaprasza ich do oberży w Cardiff pod godłem Jerzego. Tam częstują się jałowcówką, wódką i wodą, która ich upaja! Widzę go, jak się zatacza, chwieje, wyśpiewując pijanym głosem. Zdaje się być w najwyższym stopniu spojonym. Pod wpływem obłędu przestał cierpieć, głód i pragnienie straciły nad nim swą władzę. Jakżebym chciał wpaść w stan podobny.
Czyż biedak ma skończyć na rzuceniu się w morze jak Jynxtrop? Zapewnie Falsten, bosman i Daoulas pomyśleli już o tem, a gdyby Flaypol chciał się zabić, nie pozwolą na to »z własną szkodą«. Wszyscy pozostali chodzą za nim, śledząc każde poruszenie. Jeżeli Flaypol zechce rzucić się w morze, nie dadzą go zjeść rekinom.
Stało się jednak inaczej. W jasnowidzeniu swojem Flaypol doszedł do tego stopnia pijaństwa, że, jak gdyby pod wpływem odurzenia wyskokowemi napojami, upadł na pokład i zasnął twardym snem.





LII.

25 stycznia. Noc z 24-go na 25 była mglista i gorąca. Ta mgła dusi mnie. Zdaje się, że jedna zapałka wznieciłaby pożar w powietrzu. Tratwa stoi w miejscu, nie poruszając się zupełnie. Pytamy niekiedy samych siebie, czy ona płynie.
W nocy chciałem policzyć, ilu nas pozostało na pokładzie. Zdaje mi się, że jedenastu, nie mogę jednak zebrać myśli, żeby dorachować się tej liczby. Raz doszedłem do 10, to znów do 12, a jednak po śmierci Jynxtropa powinno być 11. Jutro będzie 10, bo ja umrę do tej pory.
Czuję, że zbliżam się do końca cierpień, bo całe życie maluje mi się we wspomnieniach. Kraj, przyjaciół, rodzinę, ujrzałem raz jeszcze w sennem marzeniu.
Nad ranem obudziłem się z tego snu chorobliwego, jeżeli można nazwać snem unicestwienie, w jakiem byłem pogrążony. Boże! przebacz mi, ale chcę już raz skończyć z tem wszystkiem.
Myśl ta wpiła się w mój mózg. Czuję jakąś ulgę, mówiąc sobie, że skończę jak tylko zechcę.
Powiedziałem o moim zamiarze Kurtisowi, z najzupełniejszym spokojem umysłu. Kapitan kiwnął głową potakująco. — Ja nie zabiję się, rzekł, byłoby to ucieczką z placu boju. Jeżeli śmierć nie zabierze mnie wcześniej, aniżeli moich towarzyszów, pozostanę na tratwie do ostatniej chwili.
Mgła ciągle w powietrzu. Płyniemy wśród szarej atmosfery. Nie widać nawet powierzchni wody. Ponad oceanem unoszą się chmury zasłaniające słońce.
Około 7-mej zdawało mi się, że słyszę krzyk ptaków nad głową. Kurtis chciwie też nadsłuchiwał.
Krzyk powtórzył się trzy razy. Za ostatnim razem zbliżyłem się i słyszę kapitana szepcącego:
— Ptaki! Więc ziemia jest gdzieś w pobliżu. — Kurtis jeszcze wierzy, że ziemia istnieje? Ja przestałem w to wierzyć. Już niema lądów ani wysp. Kula ziemska jest tylko płynną sferoidą, jak w drugiej formacyi.
Pomimo to oczekiwałem z niecierpliwością na wzniesienie się mgły. Nie dlatego, żebym miał łudzić się myślą ujrzenia ziemi, ale gniewa mnie to, że jakaś nadzieja szalona dokucza i chciałbym się jej pozbyć.
Dopiero około 11-tej mgła zaczęła ustępować. Przez szerokie płaty widzę lazur niebios. Żywe promienie słońca kłują nas jak rozpalone żelazo. Niższe warstwy mgły trzymają się jeszcze, zasłaniając zupełnie widnokrąg.
Przez całe pół godziny mgły nas jeszcze otaczały, z trudnością opadając, bo wiatr zupełnie ustał.
Nareszcie słońce w całym blasku oczyściło powierzchnię oceanu i rozjaśniło szeroką przestrzeń. Horyzont ukazał się.
I dziś, jak od sześciu tygodni stanowi on linię ciągłą i kulistą, na której się niebo łączy z wodą.
Robert Kurtis obejrzał się wkoło, nic nie mówiąc. Ach! żałuję go szczerze, bo z nas wszystkich jemu tylko nie wolno skończyć kiedy zechce. Ja umrę jutro i jeżeli śmierć nie przyjdzie do mnie, pójdę naprzeciw niej.
Co do towarzyszy, nie wiem, czy jeszcze żyją, bo od wielu już dni nie widziałem się z nimi.
Noc zapadła. Nie zasnąłem ani na chwilę. Około drugiej pragnienie sprawiło mi tak okropne boleści, że nie mogłem wstrzymać się od krzyku. Jakto! więc przed śmiercią nie mam sobie pozwolić ostatniej rozkoszy, ugasić żar co piersi pali?
Tak! napiję się krwi mojej w braku cudzej! Wiem, że to nie doprowadzi do niczego, ale przynajmniej na chwilę uspokoję boleści.
Zaledwie powziąłem tę myśl, już ją spełniłem. Otworzyłem scyzoryk, obnażyłem ramię i silnem pociągnięciem przeciąłem sobie żyłę. Krew spływa po kropli i gaszę pragnienie tem źródłem życia.
Krew wraca we mnie i na chwilę uspokaja męczarnie.
Jakże trudno doczekać jutra! Równo z dniem gęsta mgła znów zaciemniła krąg, którego środkiem jest tratwa. Mgła pali jak kłęby ciepła, buchające z ogniska.
Dziś już ostatni dzień mojego życia. Zanim umrę chciałbym uściskać dłoń przyjaciela. Kurtis jest blizko. Zawlokłem się do niego i wziąłem za rękę.
Zrozumiał mnie i wie, iż jest to pożegnanie i zdaje się, że ostatnią iskierką nadziei pragnie mnie powstrzymać.
Szkoda czasu. Chciałbym, ale nie śmiem zobaczyć się jeszcze z Letourneurami i z miss Herbey! Ta dziewczyna odgadłaby postanowienie z oczów moich! Mówiłaby o Bogu! o drugiem życiu, które mnie czeka. Czeka, kiedy już nie mam odwagi! Boże mój! racz przebaczyć biednemu.
Powróciłem na tył tratwy i po długich wysileniach stanąłem przy maszcie. Ostatni raz przebiegłem wzrokiem to nielitościwe morze, ten horyzont wiecznie jednostajny!
Gdybym teraz ujrzał ziemię lub żagiel nad falami, sądziłbym, że jestem igraszką złudzenia.
Morze puste!
Już 10-ta rano. Czas skończyć. Kurcze głodowe, kolki z pragnienia wzmogły się tak, że rozdzierają mi wnętrzności.
Instynkt zachowawczy zgasł we mnie. Za chwilę skończę... Boże mój, miej litość nade mną!
Ktoś zaczyna mówić, poznaję głos Daoulasa. Cieśla jest obok Kurtisa.
— Kapitanie — rzekł — trzeba rzucić losy.
Miałem już skoczyć w morze, ale wstrzymałem się. Dlaczego? nie wiem, ale powróciłem na tył tratwy.





LIII.

16 stycznia. Projekt zrobiony. Wszyscy go słyszeli, wszyscy go zrozumieli. Od kilku dni myśl ta stale zajmowała nas, ale nikt nie śmiał jej wypowiedzieć. Będziemy ciągnęli losy i podzielimy się tym, czyje nazwisko wyjdzie na końcu.
A więc niech i tak będzie. Jeżeli los mnie wskaże, wcale się na to żalić nie będę. Zdaje mi się, że Andrzej Letourneur proponuje wyłączenie panny Herbey. Jest nas jedenastu na pokładzie, każdy więc ma za sobą 10 szans, a jedną przeciw. Wyłączenie jednej osoby zmieniłoby cały ten stosunek. Miss Herbey zatem podzieli nasz los. Było już wpół do jedenastej, bosman, którego ożywiła propozycya Daoulasa, nalega, ażeby ciągnienie w tej chwili rozpocząć. Ma najzupełniejszą racyę, zresztą żadnemu z nas nie idzie o życie. Ten, kogo los wskaże, żyć będzie krócej o kilka dni, a może o parę godzin od swoich towarzyszy. Wiemy to doskonale i dlatego nikt nie lęka się śmierci. Bądź co bądź jednak na dzień lub dwa pozbędziemy się głodu i pragnienia. Nie wiem kto, ale zdaje się, że Falsten wypisał nazwiska na ćwiartkach, wyciętych z notatnika. Jedenaście imion rzucono. Umówiono się bez żadnych sporów, że ostatnie nazwisko wyciągnięte będzie ofiarą.
— Kto będzie ciągnął losy? Wszyscy się zawahali.
— Ja! — zawołał pan Letourneur.
Człowiek ten blady, wychudły, z siwemi włosami, spadającemi aż na ramiona, przeraża mnie swoim spokojem.
Ach, nieszczęśliwy ojcze! rozumiem cię. Wiem dlaczego chcesz ciągnąć losy! Twoje poświęcenie ojcowskie posuniesz aż do tego stopnia!
Pan Letourneur włożył rękę w kapelusz, wyjął bilet, rozwinął go i donośnym głosem przeczytał nazwisko, napisane na kartce, oddając je następnie wyszczególnionemu.
Pierwsze imię wymienione było Burkego, który wydał okrzyk radości, drugi Flaypol, trzeci bosman, czwarty Falsten, piąty Robert Kurtis, szósty Sandon, połowa imion już wywołana; moje dotychczas nie wyszło, pozostało mi więc cztery szanse dobre, a jedna zła. Odkąd Burke krzyknął, nikt z nas nie wymówił słowa. Pan Letourneur spełnia dalej swoje okropne zadanie. Siódme imię miss Herbey, która nawet nie drgnęła. Ósme imię moje, tak moje. Dziewiąte Letourneur.
— Który? — pyta się bosman.
— Andrzej — odpowiedział pan Letourneur. Andrzej usłyszawszy to, padł bez zmysłów.
— No, ciągnijże pan dalej — ryknął cieśla, Daoulas, którego imię wraz z imieniem pana Letourneur znajduje się dotąd w kapeluszu.
Daoulas spogląda na swojego współzawodnika jak na ofiarę, którąby chciał pożreć. Pan Letourneur uśmiecha się prawie. Wyciągnął bilet przedostatni, powoli rozwinął i spokojnym głosem przeczytał: Daoulas.
Ocalony cieśla odetchnął. Następnie pan Letourneur, nie czytając ostatniego biletu, podarł go w kawałki. Na jednym z nich, który poleciał aż w głąb tratwy, wyczytałem: And...
Pan Letourneur rzucił się ku mnie i wyrwał mi gwałtownie z rąk ten świstek, skręcił go w palcach, spojrzał na mnie poważnie i cisnął w morze...





LIV.

Dalszy ciąg 26 stycznia. Zrozumiałem dobrze, ojciec poświęcił się za syna, a nie mając nic prócz życia, chce je oddać za niego.
Zgłodniała banda nie chce dłużej czekać. Szarpania ich wnętrzności podwoiły się na widok ofiary im przeznaczonej. Pan Letourneur przestał być dla nich człowiekiem. Nic jeszcze nie przemówili, ale usta ich wyciągnęły się naprzód, zęby odkryte gotowe są do szarpania, jak zęby dzikich zwierząt. Czy rzucą się na nieszczęśliwą ofiarę i pożrą ją żywcem?
Któż uwierzy, że w tej chwili odwołano się do resztki uczuć ludzkich, jakie w nich mogły pozostać; czyż wyda się komu prawdopodobnem, że głosu tego usłuchała zgłodniała tłuszcza?
A jednak tak się stało. Jednem słowem wstrzymano ich w chwili, kiedy mieli rzucić się na pana Letourneur. Bosman, mający spełnić czynność rzeźnika, Daoulas z siekierką w ręku, pozostali nieruchomi.
Miss Herbey zbliżyła się, a raczej przywlokła.
— Moi przyjaciele — rzekła — poczekajcie choć jeden dzień, tylko jeden dzień. Jeżeli jutro ziemia się nie ukaże, jeżeli żaden okręt nie spotka się z nami, nasz biedny towarzysz padnie ofiarą.
Drgnąłem, usłyszawszy te słowa. Zdaje mi się, że ta dziewczyna przemówiła proroczo, że to natchnienie z nieba ożywiło jej szlachetną duszę! Nadzieja bez granic znów spłynęła do mojego serca. Może być, że w jednem z tych widzeń nadziemskich, jakie Bóg użycza swym wybranym, miss Herbey zobaczyła ląd lub statek, mający nas ocalić!
Tak! trzeba poczekać jeszcze jeden dzień!
Cóż znaczy zresztą jeden dzień w porównaniu z tem wszystkiem, cośmy dotąd przebyli.
Robert Kurtis myślał tak samo jak i ja. Przyłączyliśmy się do próśb miss Herbey. Falsten w tymże samym duchu przemówił. Błagamy na klęczkach towarzyszy wspólnej niedoli, bosmana, Daoulasa i innych. Majtkowie wstrzymali się i żaden z nich nie wyrzekł ani słowa.
Bosman rzucił siekierę i wyrzekł głuchym głosem:
— Dobrze więc, jutro ze wschodem słońca.
To słowo określa wszystko. Jeżeli jutro nie ujrzymy ani ziemi ani okrętu, straszna ofiara spełnić się musi.
Każdy powrócił na swoje miejsce i resztą sił stara się panować nad swojemi cierpieniami. Majtkowie skryli się pod żagle. Oczy ich przestały już patrzeć z nadzieją na morze. Nic ich nie obchodzi, prócz tego, że jutro będą jedli!
Andrzej Letourneur odzyskał zmysły. Pierwsze spojrzenie skierował na ojca. Następnie wzrokiem przeliczył wszystkich pasażerów... ani jednego nie brak. Na kogóż los padł? Gdy Andrzej stracił przytomność, dwa tylko imiona były w kapeluszu: cieśli i ojca, a tymczasem obydwóch widzi przed sobą. Miss Herbey po prostu wytłómaczyła mu, że nie ukończono ciągnienia. Andrzej nie pytał więcej. Ujął za rękę ojca. Twarz pana Letourneur zachowała zwykły spokój. Uśmiecha się, widząc, że ocalił syna, poczem ci dwaj ludzie tak silnie z sobą spojeni, usiedli na tyle tratwy i zaczęli rozmawiać po cichu.
Wmieszanie się młodej dziewczyny wywarło tak silny wpływ na mnie, że porzuciwszy myśl samobójstwa, wierzę w pomoc Opatrzności. Wiara ta wnikła we mnie tak silnie, iż śmiem twierdzić, że zbliża się koniec naszej niedoli. Gdybym widział ziemię lub okręt o parę mil od nas, nie mógłbym się zdobyć na większy spokój. Nie dziwcie się jednak temu. W mózgu moim wycieńczonym z głodu, mrzonki z rzeczywistością mieszają się bez ładu. Mówiłem o moich przeczuciach panu Letourneur. Andrzej ma tęż samą wiarę co i ja. Biedne dziecię, gdyby wiedziało, że jutro!...
Ojciec jego z powagą mnie wysłuchał i zachęcał do ufności. On także wierzy, przynajmniej tak mówi, że niebo nas ocali i nie szczędzi synowi pieszczot, niestety, już ostatnich. Później, gdy znalazłem się blizko niego, pan Letourneur nachylił się, szepcąc mi do ucha:
— Polecam panu moje nieszczęśliwe dziecię. Niechaj się nigdy nie dowie...
Nie dokończył zdania i grube łzy spłynęły po jego twarzy. Nadzieja we mnie nie zachwiała się ani na chwilę. Patrzę bez ustanku na morze, pustka jego nie jest w stanie zachwiać mojej wiary. Z największą pewnością jutro ujrzymy ziemię lub żagiel. Robert Kurtis, miss Herbey, Falsten, nawet bosman nie spuszczają oczu z morza. Noc zapada. Przekonani jesteśmy wszyscy, że podczas ciemności zbliży się ku nam okręt i przy brzasku dnia ujrzy nasze sygnały, wzywające ratunku.





LV.

27 stycznia. Nie mogłem zmrużyć powiek ani na chwilę. Słuchałem najlżejszego szmeru, plusku wody, szumu bałwanów. Zauważyłem, że naokoło tratwy niema ani jednego rekina. Co za szczęśliwa przepowiednia! Księżyc wszedł o trzy kwadranse na pierwszą, ukazując wązki sierp, a jego blask słaby nie pozwala widzieć, co się na morzu dzieje. Wieleż razy w nocy zdawało mi się, że spostrzegam upragniony żagiel. Już dzień. Słońce weszło nad pustem morzem. Okropna chwila się zbliża. Nadzieje moje ulatują. Okręt nie ukazał się, ziemi także nie widać. Powróciłem do rzeczywistości i przypominam sobie, że jest to właśnie chwila, w której ma się wykonać straszliwa ofiara. Nie śmiem spojrzeć na skazanego i wielekroć oczy jego zwrócą się na mnie, muszę natychmiast odwrócić swoje.
Zgroza niewypowiedziana ścisnęła pierś moją, w głowie mi się kręci jak pijanemu. Już szósta rano! Przestałem wierzyć w pomoc Opatrzności. Serce bije więcej niż sto uderzeń na minutę, całe zaś ciało mam zlane zimnym potem. Bosman i Kurtis stoją wsparci na maszcie, przebiegając oczami ocean. Na bosmana strach patrzeć. On nie uprzedzi godziny, ale też nie pozwoli jej opóźnić. Nie mogę zgadnąć, co myśli kapitan. Twarz jego jest tak blada, że wydaje się trupem z otwartemi oczami. Majtkowie pełzają po platformie, pożerając oczami ofiarę. Nie mogąc ustać na miejscu, uciekłem aż na przód tratwy. Bosman odwrócił się ku tyłowi tratwy: mówiąc:
— Nakoniec!
Wyraz ten uderzył we mnie jak piorun. Majtkowie zbliżyli się ku tyłowi tratwy, cieśla w ściśniętej konwulsyjnie dłoni trzyma topór.
Miss Herbey krzyknęła przeraźliwie. Nagle Andrzej powstał.
— Jak to? mój ojciec — zawołał stłumionym głosem.
— Los padł na mnie — odpowiedział pan Letourneur.
Andrzej porwał ojca i otoczył ramionami.
— Nigdy! — zawołał — mnie zabijcie raczej! Zabijcie mnie! To ja rzuciłem ciało Hobbarta w morze! Mnie! mnie! powinniście zamordować!
Nieszczęśliwy! Jego słowa podwoiły wściekłość katów! Daoulas oderwał go od ojca, mówiąc:
— Dość tych ceremonii.
Andrzej padł na wznak, a dwaj majtkowie skrępowali go tak, że nie mógł się ruszyć.
Jednocześnie Burke i Flajfpol pochwyciwszy ofiarę, pociągnęli ją na przód tratwy.
Okropna ta scena odbyła się prędzej, niż ją tu opisałem.
Zgroza przykuła mnie do miejsca! Chciałem się rzucić pomiędzy pana Letourneur i jego katów, ale sił mi zabrakło. W tej chwili p. Letourneur odepchnął majtków, którzy już zdarli z niego część ubrania.
— Wstrzymajcie się chwilę — rzekł głosem, w którym przebijała niepokonana energia — jedną tylko chwilę. Nie chcę wam ukraść waszej porcyi. Wszakże całego dzisiaj mnie nie zjecie!
Majtkowie wstrzymali się, spoglądają w osłupieniu, pan Letourneur mówił dalej:
— Jest was dziesięciu, wszak moje dwie ręce na dziś wam wystarczą. Jutro weźmiecie resztę.
Letourneur wyciągnął dwie ręce obnażone.
— Niech i tak będzie — krzyknął okropnym głosem cieśla Daoulas i szybko jak błyskawica podniósł topór.
Kurtis nie mógł na to dłużej patrzeć. Ja także. Nie, póki żyć będziemy, nie pozwolimy na podobną rzeź! Kapitan rzucił się pomiędzy majtków, ażeby im wydrzeć ofiarę. Skoczyłem i ja między walczących, ale jeden z majtków gwałtownie mnie popchnął, wpadłem w morze... Zamknąłem usta, ażeby skończyć prędzej. Duszenie się jednak przezwyciężyło siłę mojej woli. Przez na wpół otwarte usta wpłynęło kilka kropel wody.
Boże przedwieczny!... Słodka woda!





LVI.

27 stycznia (dalszy ciąg). Piję! piję! odradzam się! Życie wraca we mnie! Nie chcę umierać.
Krzyknąłem. Usłyszano mój krzyk, Kurtis rzucił mi linę, którą pochwyciłem. Wspiąłem się i znów wpadłem na tratwę.
Pierwsze moje słowa były:
— Słodka woda!
— Słodka woda! — zawołał Kurtis. — Ziemia jest tam!
Morderstwa jeszcze nie spełniono. Kurtis i Falsten bronili dotąd Letourneura przeciw ludożercom i w chwili, kiedy sami mieli uledz przemocy, usłyszano mój głos.
Walkę przerwano. Powtarzam ciągle:
— Woda słodka! — i przechylając się po za tratwę, piję chciwie wielkiemi łykami.
Miss Herbey pierwsza poszła za moim przykładem. Robert Kurtis, Falsten i inni rzucili się ku temu źródłu życia. Wszyscy piją. Otóż ludzie, którzy przed chwilą byli drapieżnemi zwierzętami, wznoszą teraz ręce ku niebu. Majtkowie na klęczkach żegnają się, wołając: stał się cud! Po wściekłości nastąpiło rozrzewnienie.
Andrzej i ojciec jego ostatni dopiero naśladowali nas.
— Ale gdzież jesteśmy — zawołałem.
— O dwadzieścia mil niespełna od lądu! — odpowiedział Robert Kurtis.
Spojrzeliśmy na niego, czy kapitan oszalał? Lądu nigdzie ani śladu, tratwa znajduje się jak zwykle w pośrodku poziomu!
A jednak woda słodka! Skąd, nic nas to nie obchodzi. Zmysł smaku nas nie oszukał: pragnienie ugasiliśmy zupełnie.
— Tak, ziemi nie widać, ale jest tam! — rzekł kapitan, wskazując ręką na zachód.
— Jaka ziemia? — spytał bosman.
— Ameryka. Ziemia, gdzie płynie Amazonka, jedyna rzeka, której prąd jest tak silny, że osładza wodę oceanu na dwadzieścia mil od ujścia!





LVII.

27 stycznia (dalszy ciąg). Robert Kurtis widocznie się nie myli. Ujście Amazonki, która wrzuca w morze 21.400 metrów kubicznych na godzinę, jest jedynem miejscem na Atlantyku, gdzie moglibyśmy napić się słodkiej wody. Ziemia tam jest! Czujemy ją! Wiatr przynosi nam jej zapach.
W tej chwili głos miss Herbey wzniósł się ku niebu w modlitwie dziękczynnej, do której i my przyłączyliśmy nasze głosy.
Andrzej Letourneur trzyma ojca w objęciach, na przodzie zaś tratwy wszyscy stoimy, spoglądając na zachód.
W godzinę później Kurtis zawołał:
— Ziemia!

∗             ∗
Skończyłem nareszcie ten dziennik, w którym z dnia na dzień notowałem wypadki. Przybycie nasze na ląd wymagało kilku godzin, ale w paru słowach je opiszę. Tratwę około jedenastej rano naprzeciwko Maguri na wyspie Marajo napotkali litościwi rybacy, którzy nas nakarmili. Następnie zaś zawieźli nas do Para, gdzie byliśmy przedmiotem najtroskliwszych starań. Tratwa przybiła pod 0°,12′ szerokości północnej, została więc odrzucona o 15 stopni od dnia, w którym opuściliśmy okręt. Zdaje się jednak, że byliśmy daleko więcej na południe pędzeni, następnie zaś prąd Golfstrom uniósł nas aż do ujścia Amazonki, gdyby nie to, bylibyśmy zgubieni. Z trzydziestu dwóch osób, które wsiadły na »Chancellora«, to jest 9 pasażerów i 23 marynarzy, pozostało 5 pasażerów i 6 marynarzy, razem osób 11. Protokół wylądowania, ułożony przez władze brazylijskie podpisali: miss Herbey, J. R. Kazallon, Letourneur ojciec, Andrzej Letourneur, Falsten, bosman, Daoulas, Burke, Flaypol, Sandon i Robert Kurtis, kapitan.

W Para ofiarowano nam natychmiast środki powrotu do kraju. Okręt żaglowy zawiózł nas do Kajenny, skąd dostaniemy się na linię transatlantycko-francuską Aspinval, której parowiec »Miasto Nazaret« zawiezie nas do Europy.
Cóż dziwnego, że po tylu próbach, po tylu niebezpieczeństwach, cudem prawie ocaleni, pasażerowie »Chancellora« zawarli najserdeczniejszą przyjaźń. Wiecznie pamiętać o sobie będziemy.
Miss Herbey chciała usunąć się od świata i poświęcić życie pielęgnowaniu cierpiących.
— Wszak i mój syn do nich należy — rzekł do niej p. Letourneur.
Miss Herbey w tej chwili ma ojca w panu Letourneur, a brata w Andrzeju. Niezadługo jednak w nowej rodzinie dzielna ta i piękna kobieta znajdzie uczucie i szczęście inne, którego jej z całego serca życzymy.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.