Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom III/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
V.
W MEDJOLANIE.

Teraz panie, rzeki Tristan do nieznajomego, usiadłszy już wygodnie obok niego w pojeździć, chcę się dać prowadzić i przez pana jakbym był ślepym, jednakże chciałbym wiedziéć choć trochę co pan zamyślasz zrobić ze mnie, gdybym téż opowiadania pańskiego żądał tylko, dla przepędzenia czasu. Pozwól mi naprzód zapylać gdzie się teraz udajemy.
— Do Medyolanu! Czy pan nie słyszałeś, jakem wołał na pocztyljona: Drogą do Medjolanu?
— Tak jest, słyszałem, ale nie wiem czy się tam zatrzymamy.
— Tam się zatrzymamy.
— A cóż tam robić będziemy? czyli raczéj co ja tam robić będę? bo ja nie mam styczności z pańskiemi interesami.
— Młody człowieku! odpowiedział stary z miną błagalną, czy nie masz żadnego do teatru wstrętu?
— Jak to? uważając go ze strony sali, czy ze strony sceny?
— Ze strony sceny.
— To stosownie do teatru.
— Teatr opery naprzykład?
— Ah! zaczynam rozumiéć.
— A zatém nie potrzebuję daléj mówić.
— Przeciwnie, mnie to wszystko obchodzi.
— No w takim razie mój miły towarzyszu, powiem ci: że byłem cały zajęty wyszukaniem tenora do teatru Medjolańskiego; nie wiem czyś o tém słyszał, ale tenor jest najtrudniejszą rzeczą do wynalezienia; mówię rzeczą, bo robię abstrakcye od człowieka a chce mówić o samym tylko głosie. Bo co do ludzi przywłaszczających sobie nazwę tenorów, wcale to nie jest trudno, więcej się ich nam przedstawia, niżeli ich szukamy. Już tak długo podróżowałem, jeździłem z teatru do teatru, nie znajdując ich nigdzie, jedni mieli więcéj wymagań i zarozumienia niż talentu; drudzy, których w niedostatku lepszych, mógłbym był wziąść, podawali warunki, aby śpiewali ze śpiewaczkami podejrzanéj cnoty i głosem podobnym do ich cnoty. Bo przyznać się muszę, abym cię jak zdrajca nieuchwycił, dlatego pewnie tak drogo ich płacą, że kuszenia wszystkich pustelników i Ewy w Raju, niczém są, w porównaniu jakich pokus doznaje, i pod któremi często nawet upadnie tenor, do tego ładny chłopiec. Trzeba żebyś dobrze znał położenie w które wchodzisz. Wiedz o tém, że każda ręka kobiéty, która ci klaśnie w sali teatralnéj, że mówię każda posiadaczka płaszczącej ręki, ma w pogotowiu serce do kochania cię. Wiedz także o tém, że im ręka bielsza, im buzia wdzięczniejsza, im usposobienia więcéj arystokratyczne i lepsze, tém serce w takiéj fałszywsze. Wystaw sobie mój młody przyjacielu, że będzie temu dwa lata, jak znalazłem w Neapolu odurzającego tenora, z cienkim wąsikiem, postawą wytworną, zręcznemi ruchami, a głosem jak twój. To był najpiękniejszy tenor o jakim marzyć można było; sprowadziłem go jak ciebie teraz sprowadzam, nagadawszy mu morałów o kobiétach, jak teraz je tobie gadam, otóż dopóki nie pokazał się na scenie, póty wszystko szło dobrze; karmiłem go lak jak ciebie karmić będę...
— Przepraszani, przerwał Tristan, czy myślisz zajmować się jadłem mojém?
— A! tak jest, myślę cię sam karmić, młody człowieku! wykrzyknął dostarczyciel (zwyczajnie przy teatrach włoskich, utrzymują tak zwanych impresario), czyż chcesz abym porzucił laki brylant, jakim jest twój glos, na garkuchnie Medjolańskie, żeby ci się głos popsuł, żeby w trzy miesiące było u! hrapliwe? Nie, nie, będę cię żywił na mojém własnym stole; oh! bądź spokojny, będziesz dobrze karmionym.
— Jak ci się podoba, kochany mistrzu, i jeżeli tylko tego rodzaju masz wymagalności, możesz być pewnym że się do nich zastosuję; słucham daléj.
— Żywiłem go więc po mojemu, mówił daléj człowieczek w nakrapianych pończochach, zaczął tyć a wyciągał głos tak cienko, tak cienko, że mu czasem mówiłem: „chwytasz w siebie powietrze, a wydajesz z gardła perełki.“ Nareszcie, zapowiedziałem jego wystąpienie: dotąd trzymałem go jak tylko mogłem w ukryciu, podałem mu najrozumniejsze rady, tyczące się co do postępowania jego, śpiewu nie miałem już czego nauczyć, bo doskonale śpiewał. Jednakże pogłoska rozeszła się, żem taki skarb znalazł, a tego dnia kiedym go miał publiczności pokazać, sala przepełnioną była. Żebyś ty wiedział mój młody przyjacielu, jaki to wpływ na takie kobiéty teatr wywiera! nie widzą jak tylko piękną stronę kulis! Marzą wtedy o świecie zaczarowanym, który im tém piękniejszy się wydaje, że nigdy do niego wejść nie mogą; i nagle z namiętnością zajmują się takim, którego głos lak dobrze miłość wyrażać umie, nie postrzegając się, że ten człowiek odgrywa tylko rolę a nie wyraża uczuć serca własnego.
Nareszcie w dzień wystąpienia mego tenora, sala jaśniała rzęsistem światłem, w galeryach, tak pełno, było kobiét postrojonych, że zdawały się być girlandami z kwiatów, a sala aż trzęsła się od oklasków. Tu. prawdziwie wściekłość ale nie zapał ogarnął wszystkich, trwało to tak przez piętnaście dni, w końcu których wchodzi do mnie i mówi:
„Mój drogi mistrzu, kto to jest ta pani S***
I wymówił mi najpierwsze w Medjolanie nazwisko.
— „To... rzekłem, uwielbiana hrabina; tak bogata, że mogłaby poślubić samego krezusa: tak piękna, że dla niéj święty mógłby, zgrzeszyć, jedna z dych, co ciągle w naszym teatrze loże abonuje.
— „Dziękuję, odrzekł, pytałem się dlatego, że mam z nią rendez-vous na dzisiejszy wieczór.
— „Krzyknąłem! nie mogłem się bowiem od przestrachu wstrzymać, widząc że mój tenor wchodzi na tę fatalną drogę, któréj wszystkie skały i opoki mu wytopografowałem i niebezpieczeństwa oznaczyłem: ale gdzie tam! nic go nie mogło wstrzymać, poszedł na swoje rendez-vous; w kilka dni potem, znów przyszedł do mnie i zapytał się:
— „Czy znasz pan niejakiego pana L***.
— „Znam, odpowiedziałem.
— „Co to za człowiek?
— „To jeden z najprzyjemniejszych; z najwytworniejszych naszych lwów, odpowiedziałem; najbardziéj zajmujący z pomiędzy naszych młodych elegantów, i jeden z abonujących naszych.
— „Ale... bo..., odpowiedział mi mój tenor, wczoraj uderzyłem go w twarz, a jutro mam się bić z nim.
— Tym razem myślałem już że zemdlęję; dopóki jeszcze rzecz szła o miłości, mogłem miéć nadzieję; ale od chwili kiedy szpady w to się wmieszały, drżałem o mego tenora: zresztą, tenor ma prawo nie bić się, na nim bowiem cały teatr stoi; on jest kapitałem w administracyi całéj. Głos jego jest ruchem, życiem, wszystkiem, jeżeliby dał się zabić, to prawie to samo jakby okradł akcyonaryuszów; ochłonąwszy z pierwszego wzruszenia, wszystkie te moje uwagi mu zrobiłem; dodałem jeszcze, że wystawić mamy nową zupełnie operę, że zrobiłem już wielkie wydatki na stroje i dekoracye, że dobre jéj powiedzenie się od niego zawisło, że jeżeli przed wystawieniem jéj da się zabić, będę zniszczony ze wszystkiem, i że chyba pójdę oglądać wszystkie rzeki we Włoszech całych, czy będzie w któréj tyle wody abym się mógł zatopić. Gdzie tam! nic go wzruszyć nie mogło! mój panie, ani groźby, ani proźby, ani rzewne łzy moje. Caluteńką noc, tę która poprzedzała pojedynek nie spałem o szóstej zrana byłem już u niego i czekałem na jego powrót; powrócił panie, dawszy dwa pchnięcia swemu przeciwnikowi! sądź o mojéj radości! Odgłos o tym pojedynku, rozszedł się po całem mieście, i jak mój tenor pokazał się na scenie, nie przyjęli go już jak człowieka, ale jak dawnego bożka: od tego czasu już przepadł. Zrozumiałem natenczas całą rzecz, cenę miejsc podwyższyłem, miejsca przed sceną, prawie poszły na licytacyą. To pani hrabina D***. To pani markizowa V***, to pani baronowa C*** posiadały je. Z przerażeniem dostrzegłem, że mój tenor zaczął chudnąć i niknąć prawie, przestraszającym sposobem; starania moje około niego podwoiłem, ale niestety!... morały i przełożenia już nic pomódz nie mogły. Kobiéty które go tyle ukochały, słysząc że głos jego już się zużył, dezerterowaly z teatru. Przy największém dochodzie, ledwie miéć mogliśmy ośmset franków z jednéj reprezentacyi. Nareszcie wpadł w rozpacz; i jednego pięknego dnia, po długiej i bolesnéj chorobie, umarł na moim ręku. Panie! od tego czasu ciągle szukałem tenora, któryby miał u! piersiowe, a nienawiść w sercu dla kobiét, a ponieważ obydwa to przymioty posiadasz, zrobimy wspólnie ogromną fortunę!
— To doskonale mój mistrzu, odrzekł Tristan; co do u! piersiowego, na to potrzebuję jeszcze cokolwiek wprawy i pracy razem; co zaś do nienawiści dla kobiet, możesz być spokojnym.
— Oh! mój miody przyjacielu! jakże mnie uszczęśliwiasz! mówił Impresario. Szczególniéj ten drugi przymiot, to jest więcéj niż większą połową dobrego prowadzenia. Jesteś pięknym chłopcem, zdarzeń nie będzie ci brakować, chociaż ich szukać nie będziesz; umiéj, tylko wytrwać i chronić się. Ja także byłem młodym, korzystaj z mego doświadczenia; nie mówię abyś żył jak jaki pustelnik, nie, trzeba nawet aby artysta chcąc odmalowywać namiętne uczucia, doznał ich trochę; ależ oszczędzaj twego drogiego djamentu, o to jest wszystko o co cię proszę. Zresztą, będę miał o tobie staranie. Nie tylko będziesz miał pożywienie, ale i mieszkać będziesz w moim domu, nawet ze mną razem; mam u siebie do ofiarowania ci, pomieszkanie tajemnicze, samo w sobie, dogodne do ćwiczenia się, i oddalone od wszelkiego zgiełku, to jest od wszystkich pokus. Tam, przed wystąpieniem przynajmniéj przez miesiąc, pracować będziesz jeszcze; będziesz bywał na teatrze abyś się przyzwyczaił, oswoił i zpoufalił ze sceną; co pewnie dotąd było twojem nawyknieniem.
— Czyż miesiąc mi na to wystarczy? zapytał Tristan.
— Oh! pewnie że wystarczy; odrzekł Impresario, dla tenora przyzwyczajenie się do sceny jest rzeczą bardzo małą. Nauczę cię dwóch lub czterech ruchów, które sobie ponumerujesz, i które jedne po drugich odbywać będziesz; to jest wszystko co ci potrzeba: publiczność uważająca na głos, nie uważa nic prawie na grę. Śpiewaj, śpiewaj dobrze, to głośna rzecz: nie troszcz się o resztę; umiesz po włosku?
— Doskonałe!
— Nazywasz się?
— Tristan.
— Cudownie! Teraz już nam nie pozostaje nic więcéj, tylko abyśmy się wspólnie ugodzili w obowiązkach naszych.
— Więcéj nie pragnę, tylko abym miał żyć z czego.
— Połóżmy tysiąc franków na miesiąc, powiedział stary, lecz zaraz dodał uśmiechając się; ale przysięgnij mi, że się już nie kochasz?
— Przysięgam ci.
— Mam wielką ochotę, dodać jeszcze ten warunek w naszej ugodzie, że już nigdy kochać się nie będziesz.
— Możesz bardzo, to dodać.
— Oh! młody człowieku, zachowaj stale twoje postanowienia; będę cię kochał jak własnego syna, jeżeli zezwalasz na to, abyś się już nigdy w żadnéj kobiecie nie kochał. Wołałbym abyś umarł tenorem aniżeli żebyś umarł rozkochanym.
— Co jest jednak jedno i to samo, biorąc miarę z tego coś mi dopiéro co powiedział.
— Tak jest, ależ łatwo pojmujesz, że raz rozkochawszy się w kimkolwiek bądź, opuszczałbyś próby, byłbyś smutnym, źle byś śpiewał, zajmowałbyś się swemi miłostkami za scenicznemi, zamiast dobrze odśpiewywać swoją rolę, i nareszcie zniszczyłbyś teatr.
— Bądź spokojnym mój mistrzu; powtarzam ci, że żałuję przeszłości mojej i obiecuję ci przyszłość jakiej po mnie żądasz.
Rozmowa tak się ciągnęła dalej. Impresario bezustannie coś polecał Tristanowi, a Tristan przestawał, obiecywał, i przyrzekał wszystko ze swojéj strony, człowiekowi w nakrapianych pończochach. Aż obydwa podróżni przybyli do Arona, gdzie konie przeprzęgli.
Jakiś człowiek z komory przybliżył się do nich.
— Zobaczysz mówił Impresario.
— Czy panowie nie macie nic do opłaty na komorze? zapytał urzędnik celny: I robiąc to zapytanie, przysunął się do tłomoków, uwiązanych z tylu za pojazdem.
— Nic odpowiedział stary jegomość.
— Słowo honoru? panie, zapytał strażnik, biorąc ręką za rzemień od tłomoka.
— Słowo honoru, odpowiedział towarzysz Tristana, wsuwając talara w rękę chcącemu rewidować.
— Wierzę waszéj Excelencyi, odpowiedział tenże i skłonił się, znikając.
— Ja myślałem, że ponieważ z tąd wywożą, a wywożenie jest bogactwem krajowem, nie powinniby przetrząsać podróżnych.
— Toby było sprawiedliwie, ale strażnicy postrzegłszy się, że ten sposób przetrząsania przynosi więcéj, nie komorze, ale im samym dochodu, ustanowili sobie ten zwyczaj; nieszczęście na tego spadnie, który tak jak ja nie przysięgnie w takim razie, nie wyłączywszy małéj szpilki, gotowi wszystko na ziemię wyrzucie.
Podróżni nasi jechali daléj w swoją drogę i przybyli do Sesto-Calende.
— Tutaj to nie tak się dzieje jak w Arona, powiedział Impresario.
— Doprawdy, to tu się ostro biorą?
— O! tu ostrość bez ceny: nie tylko przetrząsają tłomoki, ale się nawet o pasporta pytają.
— A do djabła!
— Cóż ci takiego?
— A to! ze nie mam pasportu mój Dyrektorze; a ponieważ tak są ostrzy twoi celnicy Sesto-Calende, jest podobieństwem że teatr medyolański nie pozna mnie może.
— Przewidziałem całą rzecz.
— Doprawdy?
— O! tak!
— Jakże postąpisz?
— Mam pasport w którym ty jesteś wymieniany.
— Ja?
— Ty, jak każden inny.
— Nic nie rozumiem.
— Ja jeżeli podróżuję, to tylko dla znalezienia tenora.
— Rozumiem.
— Oni uważają tenora jak rzecz do mnie należącą, jako niezbędny dodatek do mojéj podróży: ponieważ to są głupcy, bo bez tego nie byliby tém czém są, puszczają mnie nic mi nie mówiąc.
— A wiesz pan, że to jest dowcipnie, zupełnie jak gdybyś moje spotkanie przewidział?
— Nie więcéj twoje niż kogo innego przewidziałem; szuka się tenora: nie można naprzód wiedziéć w jakiem położeniu i w jakim stanie go się znajdzie, np. może uciekać z innego teatru; przywożąc go, zbijam w spółubieganie się; może być ściganym za długi, biorąc go z sobą, oddaję mu przysługę i wierzyciele ślad stracą: jedném więc czynem dopełniam dwóch dobrych uczynków, co mi będzie tam w raju późniéj porachowaném: nareszcie może być w takim jak pan położeniu, o! na-ten-czas robię jemu sobie dobrze, bo mi zaraz publiczność abonująca wynagrodzi.
— To bardzo rozsądnie!
Wysiedli z pojazdu; celnicy wszystko przetrzęśli, i przeczytali paszport.
— Jeżeli chcesz możemy tutaj jeść śniadanie?
— Bardzo chętnie, odrzekł Tristan.
— Weszli do oberży w Sesta-Calende. Niech was Bóg broni od tych i tym podobnych oberży moi mieli czytelnicy!
Gdy się już okazało że żadną miarą nie można było, pomimo całéj odwagi jaką człowiek posiadać może, nic wziąść w usta z tego co im zastawili, Tristan westchnął, podniósł oczy na swego towarzysza, który także ani z butelki ani z talerza nic nie ruszył, i zobaczył tylko że towarzysz uśmiechał się.
— A no cóż tedy? odezwał się Impresario.
— A cóż! najszkaradniejsze.
— W takim razie, wsiądźmy do pojazdu.
Gdy się na powrot usadowili w pocztowym pojeździe, mały człowieczek otworzywszy puzderko, wyciągnął z niego dwie szklanki i karafkę, w któréj zamykał się płyn podobny do rubinu; podał jedną szklankę Tristanowi, napełnił ją tyle ile trzęsienie pojazdu dozwoliło to uczynić, a sam wziął drugą: Tristan z uśmiechem zadowolenia i z towarzyszącém mu wdzięczném wejrzeniem, okazał swoją twarz tenorowską; kląsnął językiem o podniebienie i połknąwszy błogosławiony napój, oddał szklankę temu który mu ją podał, a ten włożywszy ją w puzderko zamknął na powrót i spokojnie rozparł się w pojeździe.
— Złe miałeś śniadanie? rzekł do Tristana.
— Bezecne!
— No! otóż to tak wszędzie jedzą w naszych pięknych Włoszech.
— Niestety!
— Wyjąwszy u mnie, powiedział Impresario, zrób mi też gammę... Tristan spróbował, lecz przyszedłszy do u! głos nie chciał wydobyć się, aż zbladł.
— Widzisz! mój przyjacielu, odrzekł stary, widzisz! trzy miesiące używając podobnego pokarmu. twój głos djamentowy zmieniłby się na proste szkiełko; widzisz, u! nie chce wyjść; to kotlet temu winien; obiecuj mi żywić się jak ja rozumiem, że żywić się trzeba, bo inaczéj za nic nie ręczę.
— Obiecuję ci; zrobiłem doświadczenie które ci ręczyć powinno że dotrzymam obietnicy.
Zrobiwszy dziewięć mil w przeciągu sześciu godzin, przyjechali do Medjolanu, gdzie formalność paszportowa ponowioną została, po czém wjechali w miasto. Impresario poprowadził towarzysza swego do domu przyległego do teatru, przeszedł z nim dwa piętra, i przybył do mieszkania więcej wygodnego niż zbytkowego, ozdobionego portretami wielkich śpiewaków, których Włochy dały Francyi; a przez czas kiedy rozpakowywali pojazd, dyrektor rzekł do Tristana.
— Nie dałem ci czasu nawet na odwrócenie, musisz potrzebować wielu rzeczy, weź tém czasem te dwadzieścia pięć ludwików, i przed obiadem jeszcze, pójdź z moim starym służącym, znającym naturalnie lepiéj miasto niż ty, i pokupuj sobie co ci potrzeba. Te pięćset franków, są połową należytości na ten pierwszy miesiąc, który się od dzisiaj rano liczyć zaczyna.
— Tristan ścisnął rękę dyrektorowi na znak wdzięczności, i wyszedł błogosławiąc opatrzność i dziwiąc się przypadkowi, że właśnie w chwili ucieczki swéj od Henryki, gdy był w tak przykrém położeniu i niedostatku, pozwoliła mu spotkać wybawcę, dając mu nawet byt więcéj niż wygodny tylko, bo połączony z przyszłą świetnością i sławą; prawda, że podobny przypadek nie tylko samego naszego bohatera, ale i nas bardzoby mógł zdziwić, gdyby nie to, że na tym świecie, pełnym dziwnych wypadków i zagadkowych zdarzeń, niczemu się dziwić nie można. Zresztą, jakkolwiek bądź ta historya zdawać się może niepodobną doprawdy, jest przecie prawdziwą, autentyczną i ma tę zaletę, że opowiadaną nam była przez ludzi wiarogodnych i bardzo szanownych, a oprócz tego, my, jako nieposzlakowanéj rzetelności autor, opowiadamy ją czytelnikom naszym, sądząc iż nie będziemy posądzeni o nadużycie ich wiary, bośmy przecie nigdy dotąd nie skłamali.
Tristan chociaż zdziwiony, szukał jednak kupców, od których mógł czego potrzebować; kazał nawet milczeć swemu zadziwieniu, czyli powstrzymał go; dla przypatrzenia się miastu, które podług postanowienia Impresario, miał dotąd zamieszkiwać, i zaćmić sobą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.