Przybłęda/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przybłęda
Podtytuł Powieść
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1892, nr 60-160
Wydawca B. Kiciński
Data wyd. 1892
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Milczenie, na które się skarżyła Albina przed przyjaciółką, przedłużyło się potem tak dalece, że, gdyby nie wiadomości, jakie rządzca Miynysk odbierał, i żądania pieniędzy, bo podróż nadzwyczaj się okazała kosztowną, można się było obawiać o młode małżeństwo.
Od rządzcy, warszawianina, niegdyś ucznia szkoły w Marymoncie, pana Wacławskiego, młodzieńca, który srodze się nudził w Młynyskach i ratował, nudząc sobą Albinę, dowiadywała się ona tylko już o Bożaku.
Młode małżeństwo zwiedzało z kolei Szwajcarję, potem Włochy, wróciło do południowej Francji, a ztamtąd się udało do Paryża... Pobyt w stolicy tej przedłużał się nad wszelkie przewidywania... Pan Wacławski nie umiał tego wytłumaczyć. Skarżył się na nadzwyczajne wydatki Bożaka i sykał na rozrzutność jego. Albina broniła przyjaciela.
Podług pierwotnego planu, cała podróż nie miała trwać dłużej nad pół roku.
Tymczasem już prawie rok upływał, a nowożeńcy ani wracali, ani się nawet obiecywali z powrotem.
Albina siedziała ciągle prawie przy chorej matce, a Jadwisia z sędziną odwiedzały ją i przesiadywały po kilka dni w pustych Młynyskach. Naówczas i pan Wacławski zjawiał się, aby patrzeć w uśmiechniętą twarzyczkę Jadwisi, z czego sędzina wcale nie była rada, bo — rządzca, nie possessionatus... nie mógł u niej mieć łaski, choć był wcale przyzwoitym człowiekiem i przyszłość miał przed sobą.
Niekiedy, gdy staruszka Wysocka miała się lepiej, a Albina mogła do jej towarzystwa uprosić starą ekonomowę, siedzącą tu na gracji i ordynarji, jechała do sędzinej i odpoczywała w Sosenkach...
Jednego jesiennego wieczora ciepłego, Czarlińska, Jadwisia i Albina siedziały pod lipami w ogródku i rozmawiały chłodno o książce, którą Jadwisia właśnie była skończyła czytać, gdy kroki żywe, gorączkowe kogoś obcego dały się słyszeć nie od domu, ale od furtki ogrodowej, na pola wychodzącej.
Sędzina po chodzie poznawała z łatwością znajomych i zwróciła się niespokojnie, domyślić się nie mogąc, ktoby nadchodził. Nie był to nikt z domowych, a nie mógł być obcym, bo turkotu powozu ani bryczki nie słyszały.
Kroki się zbliżały. Albina zarumieniona patrzyła w stronę, z której ją dochodziły. Niespokój przeczucia jakiegoś ogarnął ją, robótka wypadła z rąk.
W tem po za gałęźmi lip pokazał się idący żywo i zbliżający się ku altanie mężczyzna.
Był to Bożak, lecz jakby z trumny powstały, blady, wychudzony, zestarzały, straszną jakąś gorączką, która go paliła; w sukniach niedbale włożonych, z włosami w nieładzie.
Choć powietrze było chłodne, kapelusz niósł w ręku, jakby go na głowie nie mógł utrzymać.
Zobaczywszy go, Wysocka pierwsza porwała się, podbiegła ku niemu, bo na obliczu jego spostrzegła wypisane nieszczęście jakieś.
Niezmiernie wzruszony nadszedł Bożak, rzucając oczyma w koło, wyciągając rękę do powitania, a mówić nie mogąc. Pierwszą uścisnął dłoń Albiny, która stała najbliżej, pocałował sędzinę w rękę i padł na ławę, nie odezwawszy się ani słowa.
Kobiety otoczyły go w milczeniu.
— Panie Onufry! co panu jest? — zapytała najśmielsza Albina. — Mów; masz jakiś smutek; podziel go z nami!
— Gdzie jest Kamilka?
Bożak się wstrząsnął cały.
— Umarła — rzekł dziwnym głosem, oczy spuszczając — umarła. Tak, straciłem ją. Rana świeża jeszcze, nie tykajmy jej, proszę.
Nikt więcej pytać nie śmiał. Sędzina miała już na ustach wykrzyk, i wstrzymała go. Bożak siedział, jak wryty, skamieniały, patrząc w ziemię.
Poczęto o rzeczach obojętnych. Wysocka spytała go, czy był w Młynyskach; potrząsł głową.
— Nie; przybyłem tu wprost — rzekł z westchnieniem.
Nie wiedząc, co mówić więcej, Albina zawiadomiła go, iż w domu zastanie wszystko w dobrym stanie i w porządku, gdyż, odwiedzając matkę, słyszała o tem od Wacławskiego, który tęskliwie oczekiwał na pana.
Tak upłynęła chwila, a sędzina z córką znalazły jakiś pozór do oddalenia się na czas jakiś, zostawiając go sam na sam z Albiną. Nie bez przyczyny sądziły, że z nią poufalszym będzie, łatwiej się użali, wypłacze i — dozna ulgi w boleści.
Po odejściu sędziny, w istocie podniósł oczy Onufry, powiódł niemi dokoła niespokojnie, chcąc się przekonać, że sami byli z Albiną, i — wstał z ławki.
Rękami wychudzonemi potarł czoło, zbliżył się do Wysockiej, pochwycił ją za rękę i poniósł do ust.
— O panno Albino! — zawołał, — co ja wycierpiałem.
— I nie dałeś nam pan ani słowem znać o sobie! — przerwała Wysocka.
— Cóżem miał pisać? — rzekł Onufry — żem był najnieszczęśliwszym z ludzi?
— Kamila chorowała? — spytała Wysocka.
Bożak spojrzał jej w oczy i poruszył ramionami. Obejrzał się.
— Powiedziałem, że umarła — odezwał się — tak, dla mnie ona już nie żyje, straconą jest. Uciekła poprostu z jakimś francuzem, z którym poznaliśmy się w podróży, zabrawszy mi wszystko, tak, że się ruszyć nie mogłem... ani ich gonić... A potem — chorowałem ciężko.
I padł znowu na ławę.
— Pani lepiej wiedziałaś odemnie — mówił dalej — to była istota bez serca, bez uczucia, bez sumienia, próżna i płocha. Postrzegłem prędko po wyjeździe, iż ciężkie mieć będę z nią zadanie. Pracowałem, cały się jej oddając; nie chciała i nie mogła mnie zrozumieć. Żyła tylko rozrywkami. Coraz nowi ludzie pociągali ją ku sobie. Płochość była przerażająca, przykra; wstydzić się musiałem co chwila. Z jednego miejsca przenosiłem się z nią do drugiego, a wszędzie spotykało mnie toż samo, zawsze toż samo. Byłem w rozpaczy niemal. Naostatek musiałem surowym być stróżem nad nią, gdy ona sama nie umiała czuwać nad sobą. Poczęły się narzekania na tyranję, łzy, sprzeczki i życie niewysłowionej męczarni. W ostatku — uciekła. Niewiem nawet na pewno z kim, chociaż się tego domyślam. Leżałem długo w gorączce, wracam...
Zamilkł nagle.
— Nie prawdaż — odezwał się po chwili — najlepiej jest mówić, że umarła? Wszystko w ten sposób skończone.
Albina słuchała ze współczuciem.
— Niestety — rzekła, namyśliwszy się — mój stary przyjacielu, nic jeszcze nie skończyło się, oprócz twojego marzenia o szczęściu. Kamilla błąkać się będzie po świecie, a gdy ją opuszczą wszyscy, powróci do ciebie. Węzeł, który was łączy, pozostaje nierozerwanym. Staraj się czemś zająć, życie zapełnić i zapomnieć.
Mówili jeszcze po cichu, gdy sędzina powróciła z Jadwisią.
Bożak miał tyle mocy nad sobą, iż obojętną starał się zawiązać rozmowę o podróży swej, omijając wspomnienia żony. Sędzina potem nowiny z sąsiedztwa zebrała dla zabawienia go, chociaż niewiele ich było, bo tu życie płynęło daleko powolniej i mniej w niem było niespodzianek.
Nad wieczór, chociaż starano się go zatrzymać w Sosenkach, Bożak pojechał do domu.
Nazajutrz zaraz Wysocka wyprosiła sobie konie i pogoniła za nieszczęśliwym, nie mówiąc, tylko sędzinie pod sekretem, co było prawdą. Dla Jadwisi przyjaciółka jej powinna była uchodzić za umarłą.
Przez całą drogę do Młynysk, Albinie oczy prawie nie osychały; czuła, że życie jej wstępowało w nową epokę, wkładając obowiązki, do spełnienia ciężkie, bez żadnej w przyszłości nadziei.
Musiała stać, jak siostra miłosierdzia, przy łożu chorego brata.
„— Lucynko moja — pisała wkrótce potem do przyjaciółki — ociągałam się z listem, bo nie wszystko papierowi powierzyć można, nie wszystko wypisać się daje, a pisanie też boli.
„Bożak jest biedny słomianym wdowcem, w Paryżu opuściła go żona! Tej ostateczności ja nawet, nie lubiąca jej, nigdym nie przypuszczała. Znałam ją od początku płochą, chciałam przewidzieć niewdzięczną.
„Powrócił schorzały, pół żywy, znękany, zniechęcony do życia, straszliwie zmieniony. Nikt nie wie istotnej prawdy, powiada, że żona umarła.
„Wprost naprzód przybył do Sosenek i mnie tylko zwierzył się z nieszczęścia swego, nie śmiałam mu przypomnieć nawet, że go ostrzegałam, żem mu odradzała, że chciałam odwlec małżeństwo.
„Na cóżby się to dziś zdało dowodzić, że ja od niego widziałam jaśniej? nie byłoby to żadną dla niego pociechą.
„Pobiegłam za nim zaraz do Młynysk, aby czuwać, rozerwać go, nie dać mu upaść zupełnie na duchu...
„Szczęściem dla niego jest, iż musi taić się ze swym wstydem. Ja też może się tu przydam na coś, natchnę go męztwem.
„Nie myślę wcale o tem, że mnie to kompromitować może, bo mi wcale o siebie nie chodzi; poszłam po południu sama go szukać i wyciągnęłam na przechadzkę...
„— Panie Onufry — odezwałam się, gdyśmy się od domu oddalili — jesteś mężczyzną i masz w życiu cel daleko ważniejszy, niż opłakiwanie omyłki popełnionej. Nie masz winy na sobie, zwróć się do pracy i staraj zapomnieć.
„— Serce mam jeszcze zakrwawione — rzekł. — Kochałem ją, przywiązałem się, pomimo płochości, spodziewałem się zmiany. Nie potrafię opisać, z jak niepojętą zręcznością, z jak wyrafinowanym fałszem mnie oszukiwała. Znałaś ją pani, jak ja, na pozór prostoduszną, często nawet niełatwo pojmująca, niezręczną w postępowaniu, zdradzającą się przez nieudolność. Gdy trzeba było mnie podejść i oszukać, a oprócz tego oczy służby zaślepić, nie zdradzić się przed nikim, dokonała zdrady z przebiegłością Machjawela. Umiała obrachować wszystko, a mnie uśpić fałszywą czułością, której uwierzyłem.
„Według powieści Onufrego, francuz, który znudzoną porwał Kamilkę, ma być jakimś giełdowym spekulantem początkującym, na pozór zamożnym, ale rozrzucającym pieniądze z równą łatwością, jak je zarabia. Mówiono mu, że pozostała nawet w Paryżu, ale świetnie umieszczona na stopie tych pań, które Paryż wytyka w lasku bulońskim palcami. Potrzebowała tak tego zbytku, blasku, elegancji i oklasków, że im poświęciła wszystko...
„— Nie mogłem życia na taką skalę prowadzić w Paryżu, jakiego ona wymagała. Głowa się jej paliła, widząc mniej piękne od siebie ubóztwianemi. Powiedziała sobie, że i ona może zawracać głowy i wypróżniać kieszenie.
„Nie dozwoliłam mu mówić o niej wiele i rozdrażniać świeżej rany; staram się zwrócić go ku Młynyskom, gospodarstwu, reformom i wszystkiemu, co ma tu do czynienia z Wacławskim.
„Parę dni zatrzymuję się tu jeszcze, abym go, jeżeli nie pocieszyła, to oderwała od czarnych myśli i wywiodła z apatji niebezpiecznej. Bawię go, jak mogę...
„.... Chciałabym odjechać już, przyszedł smutny na pożegnanie.
„— Zmiłuj się, panno Albino — rzekł — co ja tu sam pocznę bez niej, gdy mnie opuścisz? Miej litość nad nieszczęśliwym...
„— Ale i nieszczęśliwy powinien pracować nad sobą — odpowiedziałam mu — otrząśnij się pan ze wspomnień, zwróć do teraźniejszości... pracuj, pracuj. Na wszystkie życia gorycze, to jedno lekarstwo...
„— Dobrze sił nie odzyskałem — rzekł cicho.
„— I siły w mocy waszej jest rozbudzić w sobie — mówiłam dalej.
„— Ale pani mnie nie opuścisz? — zapytał.
„Podałam mu rękę i nie wyjechałam dnia tego. Mówiłam z Wacławskim na osobności, aby się nie rozrzewniał, nie pocieszał go, a wynajdował mu zajęcia i gwałtem umysł jego odciągał od kontemplacji własnych boleści... Poczciwy, dobry chłopak z tego agronoma, lecz w rzeczach życia i serca — nowicjusz. Lepiej się zna na nawozach i nawodnianiu łąk, niż na serdecznych uciskach. Ale słucha mnie, poczciwiec...”
„... Ciągle się teraz dzielę między Sosenkami a Młynyskami, w których całkiem, stale się osiedlić nie chcę, aby ani Onufrego nie przyzwyczajać do mnie — i sama się nadto nie przywiązać do niego.
„Matka ciągle jest chora; widzę, jak się jej siły wyczerpują. Przewiduję nową klęskę... a — uchowaj Boże... gdybym ją stracić miała, nie mogę tu pozostać...
„Mam stałe postanowienie szukać zajęcia... uciec ztąd...
„Nie chcę, aby się przywiązał do mnie, a ja — aż nadto już go kocham. Muszę udawać obojętną przyjaciółkę, kłamać ciągle, zdradzam się i kłócę z sobą; ta gorączka nieustająca, ta walka nuży mnie i nieprowadzi do niczego.
„Rozum każe zerwać i oddalić się, zapomnieć.
„Tymczasem wieść o owdowieniu p. Onufrego porusza sąsiedztwo całe. Dają mu rok na żałobę i żenią go już, nie wiedząc, że on może długie życie całe niewidzialne te kajdany nosić będzie.
„Żal mi go! Zmarnowane życie, zgubiony człowiek, który tyle mógł przynieść szczęścia i być tak szczęśliwym.
„...Rozśmiałabyś się może z heroizmu mojego. Od Wacławskiego pożyczam książek i seksternów marymonckich, aby się z nich nauczyć coś o roli itp. i projektami zajmować Bożaka.
„Umysł mój pracuje ciągle, strzelam przy tem bąki; Bożak to się dziwuje moim pomysłom, to z nich śmieje, ale coś przynajmniej go rozrywa. A! czegobym nie zrobiła, aby go biednego pocieszyć i przywrócić mu spokój.
„Pierwsza boleść zastygła w prawdzie, pamięć katastrofy zaciera się powoli, lecz jedna nić ją odżywia... Słowo jakieś, przedmiot, pora dnia, najmniejsza okoliczność sprowadza chmurę na czoło i na parę dni smutek na duszę.
„Udaję, że nie widzę. Wierz mi, Lucynko, mój obowiązek siostry miłosierdzia spełniam gorliwie i, zdaje mi się, nie bez pewnego skutku.”
W kilka miesięcy potem pisała Wysocka do przyjaciółki.
„Spal ten list, przeczytawszy go: muszę się z tobą podzielić tem, co mnie spotkało, ale nie chcę, aby później ludzkie oko, zimne, straszne, szyderskie może, padło na tę kartę, którą ja oblałam łzami. Spał, proszę...
„Pisałam ci, że czas mój przechodzi mi pomiędzy Sosenkami a Młynyskami, przy matce i z Jadwisią.
„Nic się nie zmieniło.
„Uważałam tylko, że każdy mój powrót do Młynysk coraz żywszą witał radością, że mi był wdzięczny i rozumiał to — współczucie, jakie dla niego miałam.
„Matka staruszka, widząc, jak on się garnie do mnie, jak mię potrzebuje, jak czule dopytuje, szeptać mi zaczęła, że... chyba się kocha... Musiałam raz na zawsze prosić ją, aby nigdy, nigdy nic podobnego nie przypuszczała.
„Matka sądzi, iż istotnie jest wdowcem. Widzę, że i ludzie, oficjaliści w Młynyskach, Wacławski, wszyscy go posądzają — no, i mnie o to, że ja mu się narzucam.
„Znosić to muszę.
„Słuchajże. Serce mi bije...
„Przybywam po dziesięciu dniach pobytu w Sosenkach. Spotkałam go na grobli idącego, opodal ode dworu. Wysiadłam i szliśmy razem. Witał mnie tak serdecznie, tak gorąco, że i moje serce uderzyło. Był przejęty uczuciem jakiemś i rozpoczął od wypowiadania wdzięczności swej dla mnie. Miał prawie łzy w oczach. Szłam zmieszana i milcząca.
„— Pani jesteś litościwą dla mnie — mówił — a ja na pogardę tylko zasługuję i jestem słusznie ukarany. Teraz dopiero otworzyły mi się oczy. Nigdy nie kochałem Kamilli, był to zwierzęcy jakiś szał i namiętność, która mnie do niej pociągała. Serce nigdy w tem żadnego nie miało udziału, bo ono zawsze, zawsze, nawet w chwilach największego zaślepienia, należało do ciebie, panno Albino.
„Dopiero teraz widzę to, czuję, że nie kochałem nikogo, oprócz ciebie.
„Schwycił rękę moją i poniósł do ust. Byłam szczęściom tem oniemiałą i bezprzytomną.
„— Panie! — zawołałam — nie mów, nie kończ, serce twe odezwało się zapóźno, dziś nie jesteś wolnym, nie rozporządzasz sobą, a miłość byłaby dla ciebie nowa męczarnią.
„— Nigdyś mnie nie kochała — przerwał — rozumiem to. Byłem za płochy i niegodzien takiej jak ty, kobiety.
„Westchnienie mi się z piersi wyrwało, byłam drżąca i straciłam panowanie nad sobą.
„— Kochałam cię nie od dziś! — zawołałam — bo tylko miłość mogła dać siły do takiego poświęcenia, do zaparcia siebie, gdy zdawało się, że szło o szczęście twoje. Byłabym życie dała, aby tę nieszczęśliwą Kamillę uczynić ciebie godną. Stało się, dziś powiedzieć sobie tylko możemy, że się rozstać potrzeba...
„Onufry rzucił się gwałtownie.
„— Jakto! Nie byłoby środka do rozerwania, choćby największym kosztem, tych węzłów, co mnie łączą z kobietą, która mi cięży, jak kula galernikowi! Gotów jestem wszystko poświęcić...
„— Zdaje mai się — odparłam — że o tem marzyć niepodobna.
„Szedł zamyślony chwilę, nie puszczając mojej ręki. Byłam szczęśliwa.
„— Żadne w świecie prawo zabronić nam nie może kochać się — zawołał żywo. — Żonę moją mają tu wszyscy za umarłą...
„— Nazwij to, jak chcesz — rzekłam — ale ja ani ciebie, ni siebie na ludzką obmowę, na fałszywe położenie narazić nie mogę.
„Musimy pozostać sobie tak dalecy i obcy, jak byliśmy; położenie nasze nie zmieni się bynajmniej, chyba o tyle, że jeszcze ostrożniejszymi być musimy, aby nas nie odgadnięto.
„Onufry nie nalegał na żadną zmianę i spoufalenie się większe.
„— Nadto szanuję cię i cenię, abym śmiał się w najmniejszej rzeczy sprzeciwić; proszę tylko, zachowaj mi serce... czekajmy, Bóg się może zlituje nad nami.
„Nim doszliśmy do dworku matki, tyleśmy w niewielu słowach powiedzieli sobie i stosunek nasz tak się odmienił całkowicie, choć napozór został jakim był, że czułam, jakbym na świecie nowym nowo narodzoną była istotą.
„Po Onufrym też, gdyby naówczas kto na niego patrzył, poznałby łatwo, iż duch jakiś wstąpił w zdrętwiałego człowieka. Czoło miał jasne, uśmiech mu wrócił na usta.
„Nie mówiąc o przyszłości, powiedzieliśmy sobie, iż czekać będziemy co ona przyniesie. Nie mieliżeśmy zapewnionego już szczęścia tego, swobodnego obcowania z sobą? Nikt nam nie mógł mieć za złe ani długich rozmów, ani listów, ani przechadzek.
„Wiedziałam, że na Onufrym mogę polegać i byłam pewną siebie. Od tego pierwszego dnia położyliśmy sobie granice, których przestąpić ani on, ani ja nie powinniśmy byli.
„Bożak nazajutrz wyprowadził mnie do ogrodu, który chciał według mojej myśli urządzić. Zamierzał sam odnawiać i przerabiać.
„— Nie czyń tego — prosiłam — nie łudźmy się nadziejami przedwczesnemi, zestarzejemy pewnie, bliżej nie mogąc być z sobą, jak jesteśmy. Nie chcę, aby ludzie domyślali się między nami stosunków, któreby mnie poniżały i wam czyniły ujmę.
„Lucynko! Ja już doprawdy niczego nie pragnę więcej. Kochał mnie, kocha!... Nie jest-że to szczęściem największem?...
„Powiesz, żem zimna, że kochać nie umiem? Mnie się taka, taka uczciwa a dumna miłość wydaje najpiękniejszą...
„.....Powinnam się była spodziewać tego, co mnie spotkało, bo nigdy nie miałam szczęścia. Po tym dniu rajskiego zachwytu, drżałam już o los mój, czułam, że coś groźnego nadciąga.
„We dwa dni po tem spotkaniu z Bożakiem, zachorowała matka moja. Nim doktor nadjechał, była tak źle, że musiałam posłać po księdza. Biedna moja staruszka czuła nadchodzący zgon, mówiła o nim ze spokojem, o połączeniu z mężem w jednej mogile i płakała tylko nademną.
„Lekarz poradzić nic nie mógł... życie uchodziło... zasnęła.
„W pierwszej chwili boleści tej anim myślała o następstwach. Sędzina i Jadwisia nadjechały pocieszać mnie i zabrać z sobą do Sosenek.
„Onufry przybył tu także, aleśmy prawie nic nie mówili z sobą, poleciłam mu tylko grób rodziców.
Powrócił do Młynysk, a ja zostałam tu jeszcze.
Sędzina, która nigdy długo żadnej myśli dokuczliwej w sobie nosić nie umie, zagadnęła zaraz:
„— Cóż ty poczniesz? — w Młynyskach samej jednej mieszkać ci nie wypada. Choćbyś nawet wzięła kogo do towarzystwa, zawsze to dziwnie wyglądać będzie, gdy ludzie wiedzą, jaka was przyjaźń łączy. Gotowi to sobie tłumaczyć po swojemu.
„— Nie miałam czasu o niczem pomyśleć — odparłam. — Co pocznę, nie wiem. Nie mam się dokąd schronić, chyba do Warszawy, gdzie znajdę dawnych przyjaciół i znajomych. To pewna, że w Młynyskach pozostać mi niepodobna.
„Onufry, któremu też same dokuczały myśli, przybiegł drugiego dnia i naprzód starał się pozyskać sędzinę, dowodząc, że mogłam w towarzystwie poważniejszej jakiejś osoby zostać w Młynyskach.
„— Mówiłam już o tem z Albiną — odpowiedziała mu Czarlińska — ona i ja znajdujemy, iż nie może i niepowinna siebie i was na obmowę narażać. Będziesz u niej przesiadywał dnie i wieczory całe — bo inaczej być nie może, zrobią z tego ludzie parę kochanków, a że waćpana wdowcem sądzą, będzie to dla Wysockiej uwłaczającem...
„Napróżno Bożak usiłował myśli swej bronić. Gdym wyszła, zapytał mnie odrazu, wzburzony i niespokojny.
„— Myślisz opuścić Młynyska?
„— Muszę — dla was i dla siebie.
„Wstał i zaczął biegać po pokoju niespokojny, włosy szarpiąc.
„— Cóż ja z sobą zrobię? — zawołał.
„— Pozostaniesz tu i będziesz pracował — rzekłam.
„— Dokądże chcesz jechać?
„— Nie wiem jeszcze, prawdopodobnie do Warszawy.
„Po chwili stanął przedemną.
„— Ja się tu na nic nie zdałem — rzekł — jestem zwichnięty, do niczego ochoty nie mam. Wyprzedam się, choćby za bezcen, i pojadę za wami. W mieście swoboda jest większa, kontrola nie tak ścisła — będę przynajmniej mógł się widywać. Tubym umarł.
„Zwrócił się potem z sofizmatami do mnie, usiłując mnie przekonać, że, wziąwszy Grądżewską, wdowę po dzierżawcy z sąsiedztwa, bezdzietną, dobrą kobietę i łagodną, mogłabym zostać w Młynyskach i zajmować się dziećmi i wychowaniem, około którego już poczyniłam pewne przygotowania.
„— Nie oszukamy nikogo — odpowiedziałam — a im dłużej to trwać będzie, tem mniej stanie się wytłumaczonem. Skazaną jestem na wygnanie...
„Tak więc, Lucynko, w chwili gdy się moje marzenie złociste zapowiadało, muszę ztąd uciekać.
„Szukaj dla mnie zatrudnienia, proszę cię, bo rozumiesz to dobrze, iż ja od niego nic przyjąć nie mogę i na łasce być nie chcę. Gniewa go to, może jest coś przesady i dumy w postępowaniu mojem, niepodobna mi się przezwyciężyć.
„Onufry w rozpaczy, gniewa się na mnie, powiada, że go nie kocham, ale muszę być niewzruszoną.
„Jeżeli możesz mi znaleźć lekcje, toby było najlepiej, wolałabym to, niż miejsce guwernantki, byłabym swobodniejszą.”
W miesiąc po śmierci matki, nie dając się przekonać, panna Albina wyprzedała wszystko i z bardzo szczupłym zapasem puściła się smutna w podróż do Warszawy.
Sędzina z Jadwisią, pułkownik i pan Onufry przeprowadzali ją do miasteczka, w którem miała znaleźć towarzyszkę, powóz i konie.
Bożak niespokojny potrafił z pomocą sędzinej obliczyć, prawie do grosza, z czem wyjeżdżała Albina i przerażony został, dowiedziawszy się, z jak małą kwotą rzucała się w świat, nie wiedząc, jak długo czekać będzie zajęcia.
Albina, przywykła do ubóztwa i umiejąca znosić je umysłem spokojnem, nie troszczyła się bynajmniej. Nie śmiejąc sam jej, na wszelki wypadek, ofiarować pożyczki kilkuset rubli, Onufry uprosił sędzinę, aby ona od siebie je przyjąć zmusiła Wysocką.
Potrzeba było w istocie bardzo wielkiego nalegania, przekonywań, prośb, nim się dała namówić do zabrania z sobą koperty opieczętowanej, którą, śmiejąc się, obiecała oddać nietkniętą.
Nikt, oprócz Onufrego, nie opłakał rzęsistszemi łzami wyjazdu Albiny, nad biedną Jadwigę, która się tu uczuła boleśnie osamotnioną.
— Bogdaj byś była nie przyjeżdżała — mówiła, płacząc przy pożegnaniu — wyprowadziłaś mnie na świat Boży i porzucasz samą. Słowa teraz do kogo przemówić nie będę miała.
W Warszawie czekała już na swą towarzyszkę Lucyna, która była nauczycielką na pensji. Spłakały się obie z początku i długo uspokoić nie mogły. Zamieszkały razem. Starsza nieco od Wysockiej, wcale nie ładna, zawczasu jakoś zwiędła i zaniedbująca się, panna Lucyna nim została w istocie starą panną nadawała sobie jej charakterystykę.
Daleko zimniejsza i rozważniejsza od Albiny, wielce praktyczna, musiała teraz myśleć za dwoje.. i starać się co rychlej Albinie dać zajęcie, nie dlatego, aby zarobić coś mogła, ale, by trud zwyciężył smutek i tęsknicę.
Codzienne listy Onufrego, który pisał ciągle, utrzymywały te uczucia, nie dając im ostygnąć.
Lucyna chciała i radziła przerwać lub przynajmniej rzadszą uczynić korespondencję.
— Romans twój do niczego nie prowadzi — powtarzała jej ciągle. — Ja ci ręczę, że ta niegodziwa Kamila będzie żyć nieskończone wieki, bo ci, którzy są zawadą drugim do szczęścia, nie mają zwyczaju umierać. Tymczasem i Onufry tam sobie drugą Kamilę wyszuka, gdyż, bądź co bądź, trudnym nie jest. Miałam o nim dawniej daleko lepsze wyobrażenie, ale mężczyźni wszyscy są bydlęta!!
Było to ulubione wyrażenie panny Lucyny, gdy mówiła o nich.
W listach swoich w istocie Bożak, który miał sprzedawać Młynyska i wynosić się do Warszawy, nie czynił najmniejszej wzmianki o pozbyciu się majątku, które w istocie było dosyć trudnem.
Lucyna trjumfowała, za każdym razem powtarzając: A co? a co?.. gdy po kilku dniach milczenia i braku nagłym listów, który Albinę wprawił w wielkie rozdrażnienie, jednego dnia, w czasie skromnego obiadu dwóch panien, zadzwoniono i wpadł Bożak.
Albina zarumieniła się, Lucyna roztrzepiotała i zaczęła zażartować.
— A Młynyska? — spytała — cóżeś pan zrobił z niemi?
— Nie mogłem sprzedać — odparł Onufry — alem je puścił pułkownikowi w dzierżawę i przebywam na usługi pań obu.
— Jest to prześlicznie — odezwała się Lucyna — ale takiego sługi my nie będziemy mogły utrzymać długo.
— Serjo, pan opuściłeś Młynyska bezpowrotnie? — spytała Albina.
— Nie wiem, coby mnie tam nazad mogło pognać — rzekł Bożak. — Przekonałem się, że tam jeden człowiek nic zrobić nie może, choćby miał najlepsze chęci. Na śmierć bym się zamęczył, nie przydawszy się nikomu na nic. W Warszawie będę bruki zbijał przynajmniej i stał na straży.
— Dwóch kanoniczek — przerwała Lucyna. — Pan wiesz, że my chcemy założyć nowy... klasztorek starych panien... w rodzaju kanoniczek.
— Zrobicie mnie odźwiernym — rozśmiał się Onufry.
Tak wesoło dosyć nowe życie się rozpoczęło w Warszawie, któremu Lucyna tylko nie była rada, znajdując, że ono Albinę rozmarzało tylko, gdy ją ostudzać i chłodzić należało, bo przyszłość lepsza była niemożliwą.
Bożak w istocie zapisał się w służbę tych pań, lecz miasto, znajomi, życie okrążające i ciepłemi otaczające go falami, wpłynęły na odżywienie go i uczynienie egzystencji tej znośną.
Dwa razy na tydzień schodzono się na wieczorną herbatę, bo częściej Lucyna nie pozwalała. Czasem spotykali się na przechadzkach, Onufry wybłagał czasem przyjęcie loży w teatrze.
Lucyna była obojgu bardzo pożyteczną i stała na straży, aby poufałość nigdy nie przeszła pewnych zakreślonych prze nią granic. Była powiernicą Bożaka, a opiekunką Albiny.
Niekiedy, pozostawszy sam na sam z przyjaciółką, sykała.
— Oboje się zmarnujecie z tą swą miłością... w oczekiwaniu czegoś, co nie przyjdzie. Żal mi was.
Zamiast przybywać za tobą do Warszawy, powinien był uciec na kraj świata. Tybyś wyszła tu za jakiego profesora, a on...
— On się ożenić nie może...
— Mam przeczucie, że Kamilka ta powróci do niego i uszczęśliwi go, a on ją przyjmie i przebaczy.
Była to przepowiednia, która się nie zupełnie sprawdziła, lecz w części okazała trafną.
Na jeden z tych wieczorów umówionych, którym p. Onufry był wiernym i przynosił na nie zwykle książki, dzienniki, nowiny, trochę życia i wesela, przyszedł tak blady i zmieniony, że Albina, zapomniawszy się podbiegła ku memu i krzyknęła:
— Chory jesteś!
— Nie — bynajmniej.
— Co ci jest?
— Nic — nic.
Lucyna, która się zbliżyła, poruszyła głową.
— Mów pan prawdę — panu coś jest? Masz jakąś przykrość. — Spowiadaj się i nie męcz nas.
Onufry siadł, zakrywając twarz.
W tem Albina nagle zawołała:
— Kamilla!
Wyraz ten słysząc, drgnął cały Bożak i westchnął ciężko.
— Tak jest — rzekł — donoszą mi z Młynysk, że Kamilla się tam zjawiła, a pułkownik, który ją miał za umarłą, ulitowawszy się tymczasowo, pomieścił we dworze. Ma być schorowana i zmieniona, pułkownik pisze, wielce nieszczęśliwa, umierająca.
Nastąpiło długie, głuche milczenie... Bożak rwał włosy.
— Wątpię, żebyś pan chciał i mógł z nią żyć — odezwała się Lucyna — ale ponieważ przyczyniłeś się mimowoli do tego losu, jaki ją spotkał, masz obowiązki — nie powinieneś jej opuścić.
Albina, która siedziała, jak posąg nieruchoma, z głową na piersi zwieszoną, odezwała się głosem złamanym.
— Pozwól mi — pojadę do Młynysk, trzeba mieć litość nad nieszczęśliwą.
Sprzeciwiła się temu gorąco Lucyna, zaprotestował Onufry — Wysocka zaczęła dowodzić obowiązku prosić, przemawiać i oświadczyła stanowczo, że — jedzie.
Dla Bożaka było to — dobrodziejstwem.
Gdy w chwilę potem wyszła Albina, aby ochłonąć nieco i zebrać myśli, Lucyna, obejrzawszy się, szepnęła do p. Onufrego:
— Czy pan słyszałeś, jak Albinę za jej młodych lat nazywała Wanczurska?
— Nie wiem.
— Zwano ją pospolicie popychadłem — dodała Lucyna. — Jest w jej przeznaczeniu być przez los tak zawsze popychaną dla kogoś, w służbie czyjejś... poświęcającą się komuś.
Łzy mam w oczach, gdy o niej myślę.
Rodzice naprzód oddali ją w obce ręce, opiekunka obchodziła się z nią, jak z popychadłem, — służyła potem tym rodzicom, których nie znała, a kochała... służyła Czarlińskiej, wam, Kamilli, i będzie tak do końca żywota swego nieszczęśliwem popychadłem!
Bożak łamał ręce.
— A! Bóg się ulituje! — szepnął — kiedyś się te ofiary muszą skończyć. To anioł, nie kobieta...
— Popychadło! — zakończyła Lucyna.
Na przygotowania do podróży nie potrzebowała Wysocka dłuższego czasu; trzeciego dnia, z małym tłumoczkiem, ze służącą, którą jej narzucił Onufry, puściła się w podróż do Młynysk.
Było to zimą — po najgorszych w lesie drogach, w zakącie, w którym one nigdy dobre nie są, podróż więc trwała daleko dłużej, niż się spodziewać było można. Wysocka zajechała naprzód do Sosenek.
Przybycie jej niespodziewane, po równie dziwnem zjawieniu się tej, którą miano za nieboszczkę, sprawiło wrażenie ogromne. W sąsiedztwie nie mówiono o niczem, tylko o pani Bożakowej.
Sędzina wiedziała, że leżała chora, i że pułkownik przez litość doktora do niej sprowadził. Potrzeba było do Młynysk pośpieszać.
W parę dni potem pisała Wysocka do Lucyny:
— „Razem z tym listem wyprawiam uspokajające doniesienie p. Onufremu, ale tobie, droga moja, muszę opowiedzieć, opisać wszystko, com tu zastała.
„Pułkownik przez dobre serce postarał się o to, aby biedna awanturnica, która przybyła w najokropniejszym stanie, chora, z gorączką, bez odzieży, bez grosza, była wygodnie pomieszczoną.
„Wprowadzono mnie, oznajmiwszy wprzódy, do pokoju z przysłonionemi oknami, w którym z początku dojrzeć coś trudno mi było.
„Słaby wykrzyk poprowadził mnie do łóżka, na którem leżała.
„Nie poznałabym jej, tak straszne piętno przedwczesnego wyniszczenia wycisnęło na niej życie. Począwszy od skóry na twarzy, która zdawała się zjedzoną i powypalaną, cała ta, wdzięczna niegdyś postać, uległa okropnemu rozkładowi, rysy się zmieniły, oczy zgasły, usta wykrzywiły, włosy wypadły — wyraz fizjognomja przybrała dziki, zuchwały, rozpasany... ogłupiony.
„Tak nagłego upadku i wyżycia anim sobie wyobrażała, ani mogła przypuścić.
„Stanęłam nad jej łóżkiem, oczom prawie własnym nie wierząc.
„Sądziłam, że ją znajdę przybitą, upokorzoną, żebrzącą przebaczenia i litości. Znalazłam dopominającą się jakichś praw swoich, gniewną i zuchwałą, jak gdyby była niewinną.
„Poruszyła się, poznawszy mnie, i poczęła wołać:
— „Gdzie jest mój mąż? mnie przyjmują, jak z łaski, jak włóczęgę, przecież ja tu jestem panią?
„Zamilkłam, patrząc na nią z politowaniem i pogardą razem.
— „Moja Kamilo — rzekłam — straciłaś do tego prawo, ażebyś się tu mogła nazywać panią. Porzuciłaś męża, zakrwawiłaś serce najpoczciwszemu z ludzi który był twym dobroczyńcą! Powinnaś na kolanach prosić o przebaczenie, a nie wiem, czy godną jesteś abyś je otrzymała.
— „Między mną a nim — odezwała się gorączkowo — sprawa, do której się proszę nie mieszać. To moja rzecz... Gdzie on jest?
„Siadłam, nie odpowiadając.
„Zaczęła się rzucać po łóżku i wołać, pokazując mi pościel, którą jej dano.
— „Proszę patrzeć... co oni mi tu dali za posłanie, jak oni mnie tu przyjmują? Ja powinnam mieć wszystko... Jedzenie szkaradne, wino obrzydliwe.
— „Jeżeli ci tu tak źle — odparłam oburzona — mogłabyś poszukać sobie lepszych przyjaciół, i wrócić zkąd przybywasz... Nikt nie miał obowiązku i tak cię tu przyjąć. Sama wyrzekłaś się męża i jego domu.
„Litość tylko pułkownika dała ci przytułek.
„— Co tam, litość! Ja wiem, że mogę się procesować i zmusić męża, aby mnie nie opuszczał i wyznaczył mi utrzymanie. Jest bogaty, a ja jego żoną być nie przestałam.
„— Mylisz się — odparłam zimno.
„— Skompromituję go w oczach świata. Ja o nic nie dbam. Wiem, co mam robić i co mogę uczynić — odezwała się. — Obchodził się ze mną tak, iż byłam zmuszoną od tej tyranji uciekać. On sam winien temu — nie ja.
„Przestałam jej w końcu odpowiadać, takim gniewem byłam przejęta, i dałam prawie niedorzeczności. Przybyłam z sercem, pełnem litości; ostygłam zupełnie zobaczywszy ją.
„Na tę zaledwie otartą dziewczyninę padło zepsucie i zgnilizna cywilizacji i zamalgamowało się z nią w dziwny sposób. Dla mnie była ona czemś tak nowem, że gdyby nie pamięć na Bożaka — nie współczucie dla niego — byłabym ją, jak doktor ciekawą chorobę rada studjowała.
„Ale mi się krajało serce na myśl, że to stworzenie jest katem mojego ukochanego Onufrego.
„Tego wieczora nie mogłam się z nią nawet rozmówić — dałam narzekać — i wysunęłam się prędko, a odchodząc, tylko zapowiedziałam jej, że tym tonem, w jaki uderzyła nic tu wymódz nie potrafi — a ja — porzucę ją, nie starając się o żadne polepszenie położenia.
„— Niemasz się tu o co upominać, rzekłam, upokórz się, — proś, a może Bożak ulituje się nad tobą, inaczej nie otrzymasz nic.
„Pomimo tej surowości, kazałam jej dostarczyć, czego potrzebowała, o ile to było możliwem w Młynyskach, żądała bowiem rzeczy, jakich tu nikt nigdy nie widział i nie znał użytku.
„Nazajutrz, rozumiesz dobrze, iż nie spieszyłam do niej tak bardzo. Zaczęła się o mnie upominać, prosić i dopiero natenczas wybrałam się do niej. Siedziała na łóżku, a że okno było odsłonione i blask dnia padał na nią — jeszcze mi się straszniejszą wydała ruiną, choć się trochę przyogarnęła, aby mniej być straszną.
„Z wczorajszego zuchwalstwa nic teraz nie pozostało prawie — była tylko cynicznie swobodną i udawała wesołą.
„— Panna Albina wczoraj mnie tak łajała, rzekła, że dziś niewiem już, co mam mówić. Przecież to ja nie pierwsza jestem i nie ostatnia, com się z mężem pokłóciła, możemy się pogodzić, możemy z sobą żyć.
„— Mylisz się moja Kamilko — odpowiedziałam, siadając przy jej łóżku.
„Porzuciłaś męża, żyłaś z innym, czy z innymi, może ci przebaczyć, ale żyć z tobą nie zechce.
„— Albo ja tak bardzo o to dbam — rozśmiała się — niech mi naznaczy dobrą pensję, będę sobie mieszkała w Paryżu, to mi wszystko jedno, ale bez pensji ja się ztąd nie ruszę.
„Zaczęła mocno kaszlać i spluwać i znowu stawać się zuchwalszą.
„— Gdzie jest Bożak? — dopytywała. W Warszawie? nie prawdaż? Gdybym miała o czem, trafiłabym tam do niego, nie mógł by mnie wypchnąć. Jestem przecie jego żoną.
„Tak niedorzecznie prawie zaczęła, że ja zupełnie zamilkłam, bo z nią się rozsądnie nie było podobna rozmówić.
„Posłałam z rana jeszcze po doktora Cwiklicza, który dopiero około południa, sapiąc i gderząc, jak zawsze, nadciągnął, a nim poszedł do chorej, którą już widział przed kilku dniami, naprzód kazał sobie podać śniadanie.
„Wymknęłam się, aby go o stan jej zdrowia wypytać sam na sam.
„Mruczał coś niewyraźnie.
„— Czy to warto? to jakieś plugawstwo — odezwał się, — aby wielce się troszczyć o nie?
„Ruszył ramionami.
„— Jeśli będzie żyła, to na utrapienie ludzkie.
„Splunął znowu.
„— Kaszle? — podchwyciłam.
„— Ale piersi ma mocne, zmęczyła się tylko drogą — rzekł doktor. — Zniszczona jest, no, ale młoda, sił wiele, a rozpusta też jest niepoczciwą gimnastyką. Byle dostała pieniędzy, a mogła sobie cugle puścić, wyzdrowieje.
„— Jednakże, konsyljarzu, trzeba ją leczyć i dopomódz aby się dźwignęła — rzekłam.
„Poruszył ramionami.
„— Bądź pani spokojną, — zamruczał, — wyzdrowieje to i żyć będzie.
„Z uśmiechem sarkastycznym potem opowiadać mi zaczął, jak po niego posłał raz pierwszy pułkownik, i jak ją znalazł.
„Leczyła się długi czas Cognakiem z wodą. Musiał ją gromić i kłócić się z nią. Niecierpiała też doktora, który pluł coraz częściej, mówiąc o niej.
„— Jak wyzdrowieje — rzekł Cwiklicz, — do klasztoru na pokutę... hę? Niech ją wezmą mniszki w obroty, a dyscyplinami poczęstują, dopiero odzyska zdrowie duszy.
„Doktor był nielitościwym dla niej, odpłacała mu się nienawiścią.
„Nie wiedziałam, co tu miałam z nią począć. Bożak mi dał wprawdzie umocowanie zupełne do zapewnienia jej spokojnego życia, wygodnego, gdzieś na ustroniu, ale ona o tem ani chciała słuchać.
„W kątku takim gdzieś się zagrzebać na pokucie — nie myślała wcale.
„Dopominała się znacznej pensji, chcąc powrócić do Paryża, jeżeli mąż żyć z nią nie miał.
„Na to ja przystać nie mogłam...
„Co dalej będzie, nie wiem; pisze powtóre do p. Onufrego, nie tając przed nim, w jak trudnem z nią jestem położeniu.
„Poświęciłabym się chętnie nawróceniu tej zbłąkanej owieczki, gdybym choć słabą miała nadzieję, że z niej coś zrobić można. Jest tak do gruntu zepsutą, iż nie odkryłam dotąd jednego dobrego poruszenia, któreby mi dawało nadzieję polepszenia, poprawy.
„Często siedzę przy jej łóżku, słucham narzekań — nagle wpada na wspomnienie swojego życia w Paryżu, swych powodzeń, trjumfów. Oczy się jej zapalają, usta śmieją, klaszcze w ręce, unosi się, opowiada mi cynicznie sceny, które we mnie obrzydliwość wzbudzają. Muszę jej zamykać usta.
„Okropna kobieta! Podobnej istoty nie wyobrażałam sobie możliwą.“
W kilka tygodni, Albina pisała do przyjaciółki.
„— Jestem tak znużoną, iż zdaje się, że nie potrafię wytrwać tu dłużej.
„Stan Kamilli o tyle się zmienił tylko, że z łóżka wstała i zaczęła pracować nad restaurowaniem zniszczonej swej piękności. Nie przywiozła z sobą koszul, ale w węzełkach brudnych znalazły się kosmetyki, róż, bielidła, mączki, pędzle i farby; znalazł się rudy szynion, mający zastąpić wypełzłe włosy. Stroi się w łachmany i tymczasem kokietuje kogo może: pułkownika, który patrzy na nią ze zgrozą, a słucha w osłupieniu, pisarza prowentowego i — kogo spotka.
„Zapowiedziałam jej, że jeśli się na podane przezemnie warunki nie zgodzi, ja wyjadę i zostawię ją na łasce pułkownika, który, oprócz pokoju we dworze, nic jej nie da.
„— Panna Albina myśli, — odpowiedziała mi, — że ja taka jestem głupia i nie rozumiem, że siedząc tu załogą, siedzę Bożakowi kością w gardle? Otóż, bodaj o głodzie, będę siedziała, póki mnie przyzwoicie nie wyposaży.
„Odebrawszy ostatni list Onufrego, który jej ofiarował dziesięć tysięcy franków z warunkiem, aby imienia jego się zrzekła i nigdy mu na oczy się nie pokazywała, poszłam jej postawić to ultimatum. Zapowiedziałam, że się sama wybieram w drogę i więcej z nią o niczem mówić nie chcę.
„Rozeszłyśmy się, nic nie postanowiwszy. W czasie tych kilku tygodni, prawdziwie męczeńskich, jakie tu z nią przebyłam, codzień spędzałam z nią godzinę, a resztę czasu w dworku, w którym dawniej mieszkali rodzice moi. Nie wiedziałam więc, ani co robiła, ani kogo widywała.
„Kamilla nie traciła czasu. Kto ją zapoznał ze starym pułkownikiem, kwaterującym w St..., nie wiem; ja nie wiedziałam nawet, że ten pan jest na świecie, tem mniej, że wieczorami przesiaduje u Kamilli, która go karmi opowiadaniami o Paryżu.
„Dla niego to, jak się teraz pokazuje, dobyła pędzli i kosmetyków. Stary ów pułkownik (tylko go nie mieszaj z poczciwym Puchałą), w wieczornych godzinach tem łatwiejszym był do obałamucenia, że o tej porze już... nie zupełnie bywał przytomny.
„Usłyszawszy moje ultimatum, nazajutrz Kamila oznajmiła mi, że je przyjmuje. Dzierżawca miał polecenie na moje żądanie wypłacić jej pensję półroczną.
„Zapytałam jej kiedy wyjeżdża, odpowiedziała mi, że jutro nawet wybrać się może.
„Pożegnałam ją z wieczora, szczęśliwa, że sama się ztąd wyrwać będę mogła do Warszawy i nie oglądać jej więcej. Rano dowiedziałam się, że powóz ze St.... ze służącym przybył po Kamilę, która wyruszyła nareszcie... odkryto mi dopiero dokąd i do kogo.
„Spłakałam się, jak dziecko, nad tym upadkiem niepowrotnym nieszczęśliwej. Nie mam już tu nic więcej do czynienia, oprócz dokończenia skromnego pomniczka dla rodziców moich na cmentarzu. Za dni więc kilka wyruszę z Młynysk... i będę miała przyjemność cię uścisnąć.
„Nie mów Bożakowi o tem, co on ignorować może; na co ranę rozdrażniać?”
Po ostatnim tym liście Wysocka wybrała się w podróż zaraz, krótko spoczęła w Sosenkach i z jakiemś przeczuciem tęsknem pośpieszyła do Warszawy.
Bożak w ostatnich czasach nie pisał do niej prawie, Lucyna o nim donosiła mało. Albina trwożyła się tem szczególniej, że zapewne wedle myśli jego wszystkiego ułożyć nie mogła.
Lucyna czekała na nią tego wieczora, kiedy była spodziewaną.
— A Onufry? — zapytała zaniepokojona Albina, nie widząc go.
— Trochę niezdrów — odpowiedziała Lucyna — nie się nie trwoż, niema nic groźnego, żadnego, najmniejszego niebezpieczeństwa. Jutro go zobaczysz.
Albina pobladła.
— Co mu jest? — spytała — mów prawdę!
— Nic, prosta niedyspozycja, ale doktor mu zakazał wychodzić z domu — odparła przyjaciółka.
W mowie Lucyny było coś, co się kazało domyślać niezupełnej szczerości, ale naleganie nic więcej dobyć z niej nie potrafiło.
Nazajutrz rano, niepytając nawet Lucyny, Wysocka pobiegła do znanego sobie dobrze mieszkania Bożaka.
W przedpokoju jedno spojrzenie odkryło jej to, co przeczuwała. Stał tu doktor na konferencji z siostrą miłosierdzia... Zapach lekarstw zalatywał z przyciemnionego pokoju chorego.
Nie pytając, Albiua, wpadła do sypialni.
Bożak leżał na pół uśpiony, dysząc ciężko na pościeli. Otworzył oczy, gdy wchodziła, chciał się podnieść i opadł na poduszki. Albina trzymała już rękę jego gorącą w swych dłoniach. Nie mówili słowa, chory zdawał się pod jej wzrokiem wracać do życia.
Za Wysocką wsunął się doktor, troskliwy o to, ażeby zbytnie wzruszenie choremu nie zaszkodziło, z uśmiechem urzędowym na ustach.
— Pan Onufry jest już zupełnie dobrze — rzekł — przebieg choroby był normalny, następstw zaś żadnych nie mamy do obawiania się... Niech pani siada na chwilkę i zbyt długą rozmową niech się chory nie męczy, bo teraz nadewszystko potrzebuje spoczynku.
W istocie Bożak, osłabiony, zaledwie bardzo cichym, stłumionym głosem, mógł przemówić słów kilka. Albina, zdrętwiała ze strachu, siedziała nieporuszona.
Po chwili, poszeptawszy z chorym, odprowadziła na stronę lekarza.
— Widzę tu siostrę miłosierdzia — rzekła — może byś pan pozwolił mi być jej pomocą, albo nawet ją zastąpić.
— A! nie! nie! — zawołał doktor — mam powody, dla których nie chcę, abyś pani była przy chorym. Potrzeba unikać wzruszeń nawet najmilszych... Wolałbym, abyś pani nie siedziała tu długo... Niech śpi, niech odpoczywa.
— Niema niebezpieczeństwa? — spytała Wysocka.
— Najmniejszego, ale powtarzam — rzekł doktor — spokoju potrzeba jemu.
Albina poszła pożegnać Bożaka.
— Pozostałabym przy was chętnie — szepnęła — doktor nie pozwala... Śpij i odpoczywaj, kochany przyjacielu... Ja się dowiadywać będę, a zażądasz mnie — przysyłaj! Zazdroszczę siostrze miłosierdzia. Ja i na to się nie zdałam, zawsze jestem tylko owem popychadłem Wanczurskiej! Niestety...
Dopiero powróciwszy do Lucyny, dowiedziała się Wysocka prawdy całej. Bożak przebył gorączkę nerwową groźną, która, dzięki staraniom lekarza, przesiliła się szczęśliwie. Zapowiadał jednak długą rekonwalescencję.
Od tego czasu zaczęła Albina zwolna wciskać się do chorego coraz częściej. Rzuciła wszystko, zapomniała o całym świecie, oddała się cała Onufremu na usługi, przynosząc mu twarz sztucznie uweseloną dla niego, humor, na który się wysilała, zabawki, jak dziecku. Tymczasem choroba, która zdaniem doktora nie była wcale groźną, w dziwny sposób przedłużała się i zmieniła charakter... Bożak wychudł, osłabł, krzepił się na duchu, usiłował dźwignąć i nie mógł.
Dawano mu wina wzmacniające, żelazo, tanninę, przepisywano pokarmy przywracające siły — wszystko to albo wcale nie skutkowało, lub tylko chwilowe wywoływało polepszenie, po którem tem silniejsza następowała prostracja.
W kilka tygodni — Albina niespokojna zażądała konsultacji, która się odbyła, nie przynosząc nic stanowczego, nic pocieszającego. Zwykle, gdy nie wiele mogą leki, radzą lekarze zmianę klimatu, oddychanie pożywnem powietrzem morskich wybrzeży itp. Toż samo doradzano Bożakowi, który wyjechać nie miał ochoty, a — jak na teraz — i siły.
Podróż została postanowioną, ale musiano ją odłożyć, dopókiby Onufry odbywać jej nie mógł bez zbytecznego znużenia.
Wysocka, nie oglądając się wcale na to, co ludzie powiedzą, zaczęła przychodzić codzień, przynosić swoją robótkę i książki, nie odstępowała go do wieczora.
Zapowiedziała Lucynie, że, jeśli Bożak chory wyjedzie, ona gotowa mu towarzyszyć, jak siostra miłosierdzia.
— Nie mam sobie nic do wyrzucenia — mówiła spokojnie, — a jeżeli się ludziom postępowanie moje nie podoba? cóż robić! Pomiędzy obowiązkiem, do którego się poczuwam, a potwarzą, na jaką będę narażoną, byłoby nikczemnością wyrzec się pierwszego dla uniknienia drugiej.
Lucyna krzywiła się — ale nie śmiała jej wstrzymywać.
Choroba Onufrego — zdawała się teraz przechodzić w części na Albinę, bo i ona zbladła, osłabła i wyglądała tak, jakby po ciężkiem kryzys dopiero powstała z łoża.
Nie potrzebujemy nawet mówić, jak dalece za te wszystkie dowody przywiązania Bożak jej wdzięcznym być umiał, jak ją szanował i uwielbiał.
Stosunek ich stał się prawdziwie idealnym związkiem dwojga dusz, które więcej nie pragnęły nad to życie spokojne, beznamiętne — a tak ściśle z dwojga żywotów splecione, że jeden z nich, gasnąc, musiał za sobą drugi pociągnąć.
Onufry w istocie gasł powoli.
Nie mówiono o tem Albinie, ale Lucyna wiedziała, że trawiąca gorączka na którą nie było leków, pożerała Bożaka i miała wkrótce zaprowadzić do grobu, choć on sam marzył ciągle o wyzdrowieniu i upatrywał w sobie symptomata, coraz lepiej rokujące.
Dość było spojrzeć na twarz jego wychudzoną trupio, na zapadłe oczy, na drżące ręce i chwiejące się nogi, posłyszeć oddech przyśpieszony, aby mieć przeczucie — blizkiego końca.
Albina nie pytała już doktorów, a przed Lucyną zdradzała się to z nadziejami, to z rozpaczą na przemiany. Były i dla niej dnie jasne, a po nich czarne i nękające.
Onufry niekiedy całe dnie spędzać musiał w pół siedząc, na pół leżąc na sofie, i nie mogąc o swej sile się poruszyć. Przychodziło potem pozorne polepszenie — jakiś cień nowej siły — i nadzieja.
Oboje nie mówili z sobą o przyszłości i — Bożak wybierał się w drogę.
Ale doktorowie coraz to wyjazd radzili odłożyć, przeciągnąć i wyszukiwali pozorów, aby zapobiedz nadaremnemu znużeniu.
Bożak nie miał już po co jechać.
Albina, z wypalonemi od łez zasychających na powiekach oczyma, pomagała mu do przygotowań, choć i ona może czuła, że wcale inna podróż czeka biednego człowieka.
Najpiękniejsza w świecie wiosna wskrzeszała wszystko, powołując do życia, Onufry tylko nie mógł odzyskać straconych sił. Raz zachwiana równowaga w organizmie wiodła go szybkiemi kroki do grobu.
Umysł tylko pozostał do ostatniej chwili równie przytomnym, może więcej uskrzydlonym, śmielszym, widzącym jaśniej, niż dawniej.
Albina słuchała go, oddech tamując w sobie, z uniesieniem chwytając każde słowo, które wychodziło z ust jego. Czasem nawet uśmiechała się, zapominając się, i on odzyskiwał wesołość, żartował, marzył.
Oboje bawili się tak, jak dwoje dzieci nad przepaścią, której brzeg pokrywały kwiaty, ale życie najszczęśliwsze jestże czem innem?
Coraz cieplejsze dni wiosny dla chorego zaczynały być ciężkiemi do znoszenia. Mówiono ciągle o wyjeździe, a próby małych wycieczek za miasto, ze wszelkiemi ostrożnościami przedsiębrane, przekonywały, że o dłuższej podróży myśleć jeszcze nie było można. Lucyna, która prawie codzień zachodziła odwiedzać Albinę i Bożaka, nie mówiła już z nimi ani o zdrowiu, ani o podróży, ani o niczem, co teraźniejsze położenie przypominać mogło. I ona siliła się ich rozrywać.
Bożak na pozór zdawał się stanu swojego nie czuć i nie widzieć.
I tak przeciągnęło się to do lata.
Nagle nadzieja wstąpiła w serca; Onufremu zaczęło być widocznie lepiej. On sam to czul. Albina szczęśliwa ściskała Lucynę i szeptała jej:
— On żyć będzie! Uprosiłam to u Boga! będzie żyć.
W istocie zupełnie niespodziane, tajemnicze kryzys jakieś, którego lekarze sobie nie mogli wytłumaczyć, równie szybko siły mu zaczęło przywracać, jak je utracił. Rumieniec się ukazał na twarzy, oczy łagodniejszym zajaśniały blaskiem, wstawał, chodził, głos miał coraz silniejszy. Zwyciężyła młodość.
Zaledwie te pocieszające symptomaty ukazały się i wszelka wątpliwość znikła, co do zupełnego wyzdrowienia — Albina, której siły się wyczerpały, zapadła mocno.
Musiała, zamiast służyć przyjacielowi, uwolnić się zupełnie i położyć w łóżko. Nielitościwy lekarz, naglącej o prawdę Lucynie, odpowiedział brutalnie.
— Ona ma suchoty, i nic w świecie już jej uratować nie może, ale niech się pani uspokoi: nie będzie się czuła chorą i skończy spokojnie.
Z kolei teraz, przyszedłszy do zdrowia, pan Onufry odwiedzał swą przyjaciółkę, która do choroby żadnej się nie przyznawała, utrzymywała, że jest zdrowa, i gniewała się, gdy jej mówiono o lekach.
— Dajcie mi tylko odpocząć — wołała. — Zupełnie nic mi nie jest, czuję się zdrową, jak nigdy, ale chwilowo jestem trochę znużona. To przejdzie.
Trwało to do jesieni. Kaszel się bardzo powiększył — ale humor był doskonały. Onufry przychodził czytać jej głośno i znowu po dniach całych siadywali razem, ona sparta na kanapce, on w fotelu przy stole, zapominając o boży m świecie.
W listopadzie, jednej nocy, nie mogąc usnąć, Albina cichym głosem przywołała do siebie Lucynę.
— Moja droga — rzekła do niej cicho — ja się napróżno opieram pożegnaniu z wami... Liście z drzew opadają i mnie czas... Lucynko droga, na krzyżyku na kamyku, połóżcie mi przy nazwisku to, co było jakby wyrokiem i przepowiednią, dany mi przez Wauczurską przydomek: „Popychadło!...”
Uśmiechnęła się...
— A jednak świata mi żal, choć na nim już się na nic nie przydam nikomu.
Zarzuciła jej ręce naszyję.
— Dobranoc...
Przestraszona towarzyszka czuwała nad Albiną noc całą, lecz ta nad ranem usnęła tak spokojnie, błogo, z uśmiechem na bladych ustach, że i Lucyna spać się położyła.
A wieczorem już jej na świecie nie było...

1884, Drezno.
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.