Przybłęda/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przybłęda
Podtytuł Powieść
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1892, nr 60-160
Wydawca B. Kiciński
Data wyd. 1892
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rok, który Kamilka spędzić miała na pensji, upłynął. Sędzina z córką i z Albiną pojechały po nią. Ułożonem było, że na wakacje wziąć ją obiecywała Czarlińska.
Sędzina, która przez rok ten cały nie widziała Kamilli, niezmiernie była zdziwioną, zobaczywszy ją.
Z dziecka na pół, stała się zupełnie, nagle dorosłą panienką; może aż do zbytku na wiek swój dojrzała.
Albina znajdowała trochę złośliwie, że pochwytała dużo, a nie umiała nic, ale mówić mogła o wszystkiem. Uważała też, iż więcej ją obchodziło życie, niż nauka, do której szczególnego powołania nie czuła. Co do wdzięku — sędzina zgadzała się z Albiną i z panią Wernerową, iż dziewczę, dojrzewając, raczej straciło coś z niego, niż wypiękniało. Rysy jej zgrubiały, zawcześnie zbytnio zaokrągliły się kształty, urok dziecięcy zatarł się, była ładną, świeżą, ale pospolitą.
— Czekajmy, co powiedzą mężczyźni! — szepnęła Albina — my, przez nasze oczy kobiece, patrzymy inaczej.
I tym razem w Sosenkach czekał na przybycie swej wychowanki Bożak; ale miał tyle mocy nad sobą, że przy powitaniu szczególnego mą nie okazał zajęcia.
Kamilka była drżąca i jak wiśnia zarumieniona. Milczący i zdaleka na nią spoglądając, przysłuchując się, siedział p. Onufry do późna. Niepodobna było odgadnąć, jakiego doznał wrażenia; podziękował sędzinie i Albinie, i odjechał do Młynysk.
Nazajutrz spodziewano się go, ale nie przybył.
Zdziwiło to Wysocką, a Kamilka ciągle biegała do okien i wyglądała opiekuna, wystroiwszy się do niego bardzo starannie.
Trzeciego dnia po obiedzie nadjechał Bożak; wybiegła naprzeciw niego wychowanka, ale ją powitał dosyć chłodno.
W kwadrans potem wyciągnął Wysocką na rozmowę do ogrodu.
— Jakżeż ją pan znalazł? — pytała go.
— Inną, niż się spodziewałem — odparł. — Wernerowa, ja nie wiem, wpływ tego miasteczka... trudno wytłumaczyć, uczyniły ją... jak się wyrazić?... pospolitą.. Straciła wiele.
Westchnął.
Albinie żal się go zrobiło.
— Przypatrz się pan lepiej — rzekła — wyciągnij ją na rozmowę, staraj się poznać bliżej. Wychowanie skończone nie jest, zaledwie rozpoczęte... wiele jeszcze zyskać może.
— Ale odzyskać tego, co straciła — dodał Bożak — wątpię.
W saloniku potem opiekun się przysiadł do wychowanki i począł z nią rozmowę o... mieście i o pensji.
Albina z sędziną usunęły się dość daleko, aby swobodnemu szczebiotaniu dziewczęcia nie przeszkadzać.
Wysocka tylko badała twarz Bożaka, czyniąc z niej wnioski. Nie mogła wyczytać na nim zbytniego zachwytu. O ile pochwycić się dało ze szczebiotu Kamilki, rozpowiadała dosyć pospolite rzeczy, i spostrzeżenia jej nie odznaczały się oryginalnością.
Bożak słuchał coraz posępniejszy.
Dziewczę, więcej oczyma, niż ustami, starało się go ująć. Znajdowało się z pewną zalotnością powstrzymywaną, lecz jakby oczekującą znaku tylko do wybuchnięcia żywszego.
Pan Onufry nie dał jej najmniejszej zachęty — był zimny.
Albina powinna się była tem uradować, a wistocie drżała i doznawała uczucia niewysłowionego. Zdawała się boleć nad zawodem Bożaka i nad dziewczęciem.
Po herbacie zbliżył się p. Onufry poufnie do Wysockiej.
— Wie pani — rzekł — niema na świecie nic smutniejszego dla kobiet nad wychowanie na pensjach. Ściera ono z nich, co z domu naiwnego i dobrego przynoszą, a nadaje im taki charakter i fizjognomję pospolitą, trywjalną, że...
Nie dokończył.
— Pan sądzisz, że pensja winna? — spytała Albina.
— Straszliwie, okrutnie mi ją popsuła pani Wernerowa — zawołał Bożak. — Jestem w najwyższym stopniu rozczarowany, ostygły.
Albina milczała. Chwilę chodzili po pokoju, nie rozpoczynając rozmowy.
— Różne mi się myśli snują po głowie — dodał Bożak. — Wychowania rozpoczętego nie mogę przerwać; radbym zmienić rodzaj jego, metodę, to, ale niepewien jestem, co począć.
— Ja także — dodała Wysocka.
Bożak, po długiem milczeniu, znowu rzekł smutnie:
— Człowiek ulega tylu metamorfozom niespodziewanym, ma takie mementa w życiu niezrozumiałe... Pani nie znajdujesz Kamilki dziwnie pospolitą, dziwnie podobną teraz do pierwszej lepszej młodszej warszawskiej?
Zmilczała Wysocka.
— Pomóż-że bo mi pani, abym nie miał sobie do wyrzucenia, żem postąpił po trzpiotowsku i nielitościwie.
Wysocka nie umiała nic poradzić.
Bożak wpadł potem na myśl, że wpływ Albiny, ciągłe z nią obcowanie, mogłyby na Kamilkę wpłynąć bardzo korzystnie. Chwycił się tej myśli z niezmierną gorącością, ale nim się z nią wydał, naprzód chciał wyrozumieć sędzinę, czyby się zgodziła na to, aby Kamilka u niej przy Wysockiej pozostała?
Nie chciał jej Czarlińskiej odbierać, a pragnął pozyskać dla swej wychowanki.
Zagadnięta, choć nadzwyczaj łagodnie i zręcznie, sędzina zmieszała się mocno. Nie życzyła sobie ani stracić kochanej Albiny, ani córce dawać towarzyszki, której wyłącznie instynkt macierzyński lękać się jej kazał. Zaczęła się delikatnie wymawiać szczupłością domu, warunkami swojego życia — i prosiła o czas do namysłu.
Dla sędziny groźba stracenia Wysockiej była tak straszna, że gotowa była nawet Kamilę przyjąć, byle jej nie odebrano z Sosenek. Bożak zaś i lepiej mógł zapłacić, i Albina za rodziców miała dla niego obowiązki.
Po wyjeździć pana Onufrego, przestraszona Czarlińska pochwyciła Albinę do swojego pokoju.
— Moja ty złota, dobra, kochana — zawołała, rzucając się jej na szyję. — Nie opuszczaj mnie! Mówił ci co Bożak?
— O czem?
— O Kamilli.
— Tylko, że wogóle doznał zawodu.
— Ale jemu się zdaje — dodała sędzina — że gdybyś ty się zajęła jej wychowaniem, dałoby się to naprawić. Wystaw sobie, on chce, abym ja tę dziewczynę wzięła do siebie, aby się wychowywała z Jadwisią przy tobie, a ja nie życzę sobie, aby ta towarzyszka, której my nie znamy, popsuła mi moją Jadwisię. Co tu robić?
Milczała zamyślona Albina.
— Jak ja się na to nie zgodzę — rzekła Czarlińska płaczliwie — gotów mi ciebie odmówić... a ja nie chcę stracić cię! Jadwisia tyle skorzystała, ja tak jestem szczęśliwa. Za nic! Za nic!
— Mnie pan Onufry o tym projekcie wcale nie mówił — odparła Wysocka — a zdaje się, że powinien był spytać przynajmniej...
— A! on ciebie jest tak pewnym — szepnęła sędzina.
Zarumieniło się dziewczę i zadumało.
— Kamilka jest trzpiotowata — mówiła dalej troskliwa matka — w mieście, pomimo dozoru Wernerowej jeszcze się stała zalotniejszą i lekkomyślniejszą. Będzie mi Jadwisię bałamuciła!!
— Nie wiem — odpowiedziała Albina. — Jadwisia jest tak dobrem i rozumnem dzieckiem, że na nią to wpływu mieć nie może. Zresztą ja byłabym nieustannie w odsieczy. Obawiać się niema czego, a gdyby pani pozwoliła zostać Kamili, mogłabyś mieć zasługę, bobyśmy ją wszyscy razem, pani, Jadwisia i ja, uratowali może i potrafili przerobić...
Sędzina usiadła zamyślona.
— Jadwisia tak mi jest droga, że nie śmiem pomyśleć o żadnej niebezpiecznej dla niej próbie.
— To, coś pani powiedziała — przerwała Albina — o próbie, mogłoby nam być skazówką. Niech pani, nie zobowiązując się na czas dłuższy, zgodzi się na próbę.
Czarlińska nie opierała się i uściskała Albinę, która w parę dni potem pisała do przyjaciółki.
„Wszystko się tak składa, abym nie mogła wymówić się i spełniła ofiarę, własnemi rękami kształcąc tę istotę, która w jego sercu ma mnie zastąpić i odebrać mi szczęście moje.
„Walczyłam z sobą i uległam. Kamilka zostanie w Sosenkach, razem z Jadwisią przy mnie, a ja mam posłannictwo zrobić z niej ów ideał... z tego materjału, dosyć pospolitego, wyrzeźbić postać, któraby go mogła zachwycić.
„Nie łudzę się wcale, zadanie jest nadzwyczaj trudne, a dla mnie może więcej, niż dla kogokolwiek innego, bo zazdrość czyni mi tę dziewczynę nieznośną. Z obowiązku muszę dla niej być czułą, wylaną i oddać się jej cała...
„Trud przedsiębiorę przykry dla mnie, a zdaje mi się bezskuteczny.
„Kamilki pierwsze lata upłynęły dziko, z wiejskiemi dziećmi, na podwórzu. Rosła, jak zwierzątko, i wszystkie jej krwi i temperamentu popędy miały czas rozwinąć się bez przeszkody, wzmocnić, stać niemal nałogami, naturą.
„Potrafięż ja z niej zrobić istotę nową, taką, jakiej on pragnie?
„Z Jadwisi miałam pociechę wielką, bo macierzyńskie wychowanie, zawsze najlepsze, usposabiało ją do przyjęcia wszystkiego dobrego; gdy w Kamilce ciągle ułaskawione odzywa się bydlątko.
„Obie z Jadwisią wzięłyśmy się do panny Kamilli, która po mieście i po pensji (bo na tej była stosunkowo swobodniejszą) tęskni, meczy się, i zamiast się przywiązać do towarzyszki swej i do mnie, lękam się, aby nas obu nie znienawidziła.
„Upilnować jej na wsi trudno. Wymyka mi się co chwila i znajduję ją gdzieś w kątku na rozmowie to z pisarzem prowentowym, to bodaj z chłopakiem ze wsi. Przyczesujemy jej gładko włosy i płacze za loczkami i puklami.
„Rzadko książka ją zajmuje, chyba coś takiego, co właśnie najmniej stosowne. Jadwisi opowiada w sekrecie treść romansów, które już czytała.
„Słowem, Lucynko, niewdzięczne mam zadanie, któremu nie podołam.
„Psuje mi jeszcze wszystko Bożak, bo nadto często tu bywa, a dziewczę, wiedząc, że on ją kocha, przymila się do niego, on się zapomina i... zamiast wychowania, jest to przedmowa do romansu.
„Zwróciłam na to uwagę pana Onufrego, ale mi wziął za złe wymówkę.
„— Więc mi nie wolno jej widywać? — zapytał urażony.
„— Ja tego nie wymagam, ale odwiedzaj ją pan jako opiekun, nie jako rozkochany, nie chwytaj nieustannie za rączki, nie całuj ich, nie praw jej słodyczy, nie wbijaj w pychę.
„Osobliwy człowiek z pana Onufrego!
„Gdy dłużej z nim mówię, przyznaje, że mam słuszność. Zgadza się na to, co ja zarzucam Kamilce, widzi jej wady, ostyga dla niej; ale to trwa dotąd, dopóki jest ze mną i póki w samotności na Młynyskach nie rozmarzy się znowu. Przyjeżdża potem niepoprawiony, a ja muszę z nim staczać walkę.
„— Wiesz pan, co byś powinien uczynić? — powiedziałam mu otwarcie. — Oto: albo się z Młynysk wynieść powinieneś na jakie pół roku, aby tu nie zaglądać albo nie przyjeżdżać do Sosenek, bo bałamucisz sam Kamilkę i wszystkie nasze starania około jej wychowania w niwecz się obracają.
„— Pani mnie wypędzasz? — zapytał.
„— W jego własnym interesie — rzekłam.
„A że on mi się poczciwie, po przyjacielsku spowiada ze wszystkiego, co robi i zamierza, wyliczyłam mu ile ma pilnych spraw do Warszawy, ile maszyn, narzędzi, ludzi potrzebuje zamówić do swojego gospodarstwa.
„Mnie Młynyska teraz tak obchodzą, jak jego, a on czyni mi ten honor, że choć nie kocha, niestety, ale słucha!
„Jak się to dzieje, że, gdy jesteśmy z nim dłużej, tak mnie i jemu z tem dobrze, taki wesół jest, tak się zdaje serdeczny, jakby miał w istocie dla mnie przywiązanie, coś więcej nad tę przyjaźń, którą ja... odpycham, bo mi jej mało.
„Każdego wieczora, przesiedziawszy tu kilka godzin, i pierwsze pół godziny poświęciwszy Kamilce, gdy potem się przysiadzie do mnie, już nie odstępuje. Jestem jego powiernikiem, doradzcą, wszystkiem czem chcesz, tylko nie... tem, czem bym ja być chciała!
„Wyprawię go koniecznie na kilka miesięcy. Mam w tem podwójny interes. Naprzód: nie będzie mi przeszkadzał do przekształcenia Kamilki, jeśli ono możliwe; powtóre: ja sama chcę od niego odwyknąć.
„Stał się dla mnie tak potrzebnym do życia, jak powietrze dla oddechu; a gdy się ożeni, porzucić go, szukać gdzieś na szerokim świecie chleba będę musiała...
„Wczoraj, zwyciężyłam nareszcie, pożegnał nas, wyjeżdża i ma zabawić kilka miesięcy. Przy pożegnaniu powiedział mi:
„— Uległem pannie Albinie, jadę, ale będę tęsknił i radbym już być z powrotem. Kamilka już jest znacznie lepiej. Spodziewam się ją zastać, gdy przyjadę, zupełnie inną i podobną do swej nauczycielki...
„A ja pomyślałam w duszy: nauczycielka radaby być do Kamilki podobną i... choćby tak ograniczoną, jak ona, ale... kochaną!
„Lucynko!... Co to za urok w tem słowie i uczuciu!
„Listy moje stają się dziennikiem. Mało mam czasu, aby pisać długie i nierównie mi łatwiej rzucać coś czasem na papier, a gdy się tego zbierze kilka półarkusików, wyprawić je do ciebie...
„Miesiąc już, jak odjechał Bożak.
„Dla mnie straszne pustki po nim zostały, alem się zajęła gorliwie Kamilką... Niestety! — nie widzę dotąd postępu ani zmiany, stała się tylko skrytszą, ostrożniejszą i, mimo całej mojej czułości dla niej, obawia się mnie, odsuwa... dziczy. Słucha, bo musi, lecz zimno...
„Zalotna okrutnie — jest zarazem dziwnie chłodną. Ani do sędzinej, ani do Jadwisi, ani do nikogo się nie przywiązała.
„Kokietuje po dziecinnemu wszystkich przyjeżdżających, obcy i nowi ludzie niezmiernie ją zajmują, ale w niczem nie widzę serca.
„Egoizm, który może pierwsze lata sieroctwa wyrobiły, bierze w niej górę nad wszystkiemi uczuciami. Jeżeli płacze, to — nad sobą tylko, jeżeli się rozczula, to tylko tem, co ją samą dotyka.
„Czasem sobie wyrzucam mój pesymizm, ale mi się zdaje, że ja z niej nic nie zrobię. Jeżeli Bożak się uprze i — zakochany, oślepły, ożeni się z nią, będzie najnieszczęśliwszy...
„Jestem cała poruszona, oburzona, gniewna... i spłakałam się aż z desperacji. A! ta Kamilka!!
„Okazuje się, że w czasie pobytu na pensji, mimo całej baczności Wernerowej, umiała zawiązać romans z oficerem. Nikt w świecie się tego nie mógł domyślać. Ów niegodziwy Lowelas, wiedząc, że dziecię jest sierotą, a oczarowany pięknością jej i młodością, zuchwały zrobił projekt wykradzenia jej, na który ona zgodzić się musiała. Wszystko już było do ucieczki przygotowanem i cudem tylko potrafiliśmy ją ocalić. Czujność naszych poczciwych sług zapobiegła skandalowi.
„Wystaw sobie rozpacz sędzinej i moją! Kamilka spłakała się, ale się nie zapierała... i gdy ucieczka się nie powiodła, dała się zamknąć z obojętnością, graniczącą, nie wiem, czy z głupotą, czy z lekkomyślnością niewysłowioną. Dałaby się uwieźć — a po tym kochanku nie okazała żalu. Chciała tylko wolności. Starannie ukrywamy tę niebaczną przygodę, nie piszę o niej do Bożaka, lecz, gdy powróci, nie zataję przed nim. Powinien wiedzieć o wszystkiem. Nie przywiązuję wagi do tego dzieciństwa, z którego człowiek niepoczciwy chciał korzystać; Kamilka nie wiedziała, co robiła — ale ma to jednak znaczenie pewne?
„Sędzina teraz wpływu dziewczyny już tak zepsutej — jak ona powiada — obawia się dla córki i Jadwisię trzyma jak najdalej od niej.
„Ja po całych dniach prawię nauki moralne, ale jestem przekonaną, że ona ich wcale nie słucha. Siedzi z oczyma spuszczonami, usta zagryza, nie odpowiada nic i dobyć z niej słowa uczutego niepodobna. Jak lód jest, jak kamień.
„..Bożak o tydzień wcześniej powrócił, niżeśmy się go spodziewali.
„Dowiedziawszy się o tem, przyszła do mnie po raz pierwszy z pewną pokorą Kamilka, prosząc i zaklinając, abym o oficerze nic mu nie mówiła. Winę całą składała na niego.
„— Zataić tego nie mogę — odpowiedziałam jej łagodnie — jeżeli nie ja, ktoś inny go o tem z pewnością uwiadomi. — Będę się tylko starała winę zmniejszyć, usprawiedliwić cię.
„W Młynyskach nikt Bożakowi nie mógł powiedzieć o tem, przybył więc wesół i z kieszeniami wyładowanemi mnóztwem podarków dla nas wszystkich, aż do sług. Przybywał tak rozpromieniony, pełen jakichś najsłodszych nadziei, że mi się żal zrobiło; posępne twarze sędzinej i moja wzbudziły w nim niepokojąco przeczucia.
„Kamilka wybiegła pierwsza witać go z przesadzoną, nienaturalną czułością, którą on wziął za dobrą monetę. Poruszony wszedł z nią do pokoju.
„Wkrótce potem wziął mnie na stronę.
„— Cóż? Kamilka? Ja ją znajduję nadzwyczaj na awantaż zmienioną. A! ile pani wdzięczen jestem... Prawda? rozwinie się ona...
„Smutnym odpowiedziałem mu uśmiechem...
„— Mieliśmy wiele, wiele do czynienia z pańską wychowanką — rzekłam — i nie będę taiła, że sędzina i ja jesteśmy niemal zrozpaczone. Posłuchaj pan, co się to trafiło.
„Oszczędzając dziewczęcia, opowiedziałam smutną przygodę, a nadchodząca sędzina, której mi trudno było powstrzymać, nadała jej może zbyt tragiczny charakter.
„Bożak załamał ręce rozpaczliwie. Chciał biedz sam do niej, ledwiem go powstrzymała i cokolwiek ułagodziła.
„— Jest to tylko dzieciństwo — rzekłam. — Wina większa człowieka, co śmiał nadużyć jej dobrej wiary i niedoświadczenia, niż Kamilki.
„— Ale co za płochość! — wołał Bożak.
„Uspokoił się zwolna i postrzegłam, że nasze uniewinnienia stały się wkrótce zbytecznemi, bo on sam zaczął ją tłumaczyć.
„Poszedł potem do niej i nie wiem, jak wypadła rozmowa, alem widziała ją, bardzo żywo uniewinniającą się, opowiadającą, a Bożaka słuchającego ze współczuciem.
— „Masz pani słuszność — rzekł potem, wchodząc do nas — dzieckiem jest i nie zawiniła wcale... To awanturnik jakiś... i rzecz tylko niemiła, że się to rozgłosi, choćbyśmy utaić chcieli...
„Westchnął: — biedna dziewczyna! — Przy herbacie Kamilka nadrabiała fantazją, mówiła wiele, nadto widocznie chciała p. Onufremu dowieść, że się niewinną czuła, że była pewną przebaczenia.”
Rok cały upłynął od wysłania tego listu, w ciągu którego wychowanica pozostała przy Albinie... Cały ten przeciąg czasu, na który rachowano, nie sprowadził najmniejszej zmiany. Kamilka, w sobie zamknięta, opierała się wszelkiemu wpływowi osób otaczających. Biedna Wysocka miała często łzy na oczach, czując, że cała jej praca, trud, poświęcenie, były stracone.
Bożak w ciągu roku przechodził przez różne metamorfozy namiętności.
Zrażał się czasem do Kamilki, rozpaczał — chciał zupełnie się wyrzec, czuł, że, żeniąc się, popełni niedorzeczność, a namiętność jakaś zmysłowa, niepohamowana, dzika, napowrót go ciągnęła do tej twarzyczki, w którą godzinami się pożądliwie wpatrywał.
Stworzył sobie teorję własną nareszcie, iż miłość mogła tylko i musiała tę istotę odżywić, wlać w nią duszę, podnieść... Oświadczył ku końcowi roku Albinie, iż postanowił się żenić.
Niezłomną miał wolę. Ślub według niego był dopełnieniem wychowania.
— Po ślubie wywiozę ją na kilka miesięcy za granicę — mówił Albinie — niepodobieństwem jest, aby podróż, towarzystwo — nie podziałały na nią.
Wysocka ciągle padała ofiarą. Ona i sędzina musiały się zająć wyprawą, przygotowaniami, i tą lodowatą Kamilką, którą wiadomość, iż wychodzi za mąż, do najwyższego stopnia roztrzpiotała, uszczęśliwiła, ale po dziecinnemu.
Bożak dowodów przywiązania musiał szukać w tem, co wcale inne miało znaczenie.
Po Albinie nikt w świecie się nie mógł domyślać, że pomagała do tego, co jej ostatnią odbierało nadzieję. Nie starała się p. Onufrego odciągnąć od tego związku, nie odradzała napróżno, oddała się cała na posługi Kamilli.
Dzień w dzień prawie powtarzała jej jedno:
— Patrz, jak powinnaś mu być wdzięczną. Winnaś mu wszystko. Całe twe serce oddaj; myśl, staraj się i pracuj, abyś go uczyniła szczęśliwym.
Dziewczę słuchało nieme, a najczęściej potem pytało, czem która sukienka będzie garnirowaną.
Wysocka, czasem sam na sam pozostawszy, łamała ręce i zalewała się łzami.
Ślub po cichu bardzo odbył się potem w Sosenkach, a wesela z zabawami nie było wcale. Wieczorem państwo młodzi odjechali do Młynysk, zkąd po kilku dniach w podróż się puścić mieli.
Bożak zdawał się nad wyraz wszelki szczęśliwym, a Albina nazajutrz po ślubie pisała do przyjaciółki.
„— Stało się, kochana Lucyno!.. Biedny, ślepy, roznamiętniony Bożak związał los swój z istotą, która nie tylko nie warta jest jego, ale nigdy ocenić tego człowieka nie potrafi.
„Widzę, czuję, jak rychło ostyglejszy Onufry całą nicość tej życia towarzyszki uczuje, jak boleśnie da mu się uczuć błąd popełniony.
„Gdyby zresztą Kamilka tylko umysłem gonie dochodziła, a sercem była go warta... miłością płaciła za brak innych przymiotów; ale ona nie ma serca, a pali się jej główka! Nie śmiem przeczuwać, nie chcę prorokować, jak noc jestem smutną, tak mi go żal...
„Mam za to pociechę z Jadwisi, ale razem w niej smutek.
„Rozwinęła mi się tak szczęśliwie, tak bujno, że, wśród społeczeństwa tego zacofanego, nie żyjącego wcale myślą nie duchem, będzie nieszczęśliwą. Mama często już nie rozumie Jadwisi, jesteśmy we dwie tylko.
„Biedne dziewczę wyrywa się myślą na świat szerszy, a jego przeznaczeniem wyjść za zadomowionego szlachcica, za kogoś w rodzaju Bodiakowskiego... i żyć z nieocenioną, osamotnioną, sierotą.
„Jadwiga już mnie teraz wcale nie potrzebuje, jestem w Sosenkach gościem tylko. Jeździm z nią razem do Młynysk, do rodziców, sprowadzamy i czytamy książki, marzymy, szukamy sobie zatrudnień, któreby brak towarzystwa zastąpiły.
„. . . Pochowałam ojca, kochana Lucynko! Matka moja została samą, potrzebuje mnie... przenoszę się do Młynysk. Czarlińska zacna i poczciwa rozstaje się ze mną, jak z własnem dziecięciem, płacze.
„Co będę robić w Mlynyskach, nie wiem.
„Myślę o założeniu szkółki dla dziewcząt. Mnóstwo oficjalistów jest w okolicy, których córki wcale żadnego nie odbierają wychowania, żadnej nawet elementarnej nauki. Mój czas wolny. Chciałabym stać się użyteczną drugim, bo sobie nie zdałam się na nic.
„Od śmierci ojca, matka leży chora ciągle. Drżę, myśląc, że Bóg mi ją wydrzeć może i uczynić mię sierotą, sierotą tak bez nadziei, ażeby kiedy sieroctwo to się mogło zmienić.
„Lekarz mi powiada, że choroba matki nie jest groźna, ale siły wyczerpane. Mimowoli przychodzą przykłady tych małżeństw, które po długiem pożyciu wspólnem, gdy się rozerwało, jedną prawie trumną się zamknęły.
„Moja Lucynko droga, jakiej siły potrzebuje człowiek, aby w tej smutnej pielgrzymce życia nie upadł! A ja, ja jestem tylko słaba kobietą... ową bierną istotą, co sama przez się żyć, gdy niema dla kogo, nie może.
„Od dzieciństwa powinnam się była nauczyć cierpieć i nie skarżyć się, a o to, widzisz, nauka poszła w las. Cierpię wprawdzie, ale piszczę, choć mam zawsze w pamięci spartańskiego chłopca uśmiech.
„. . . Od wyjazdu Bożaka upłynęło parę miesięcy, miałam tylko dwa listy od niego, chociaż pisać obiecywał.
„Pierwszy z nich wesoły, jasny, promienisty, tryskał szczęściem. Do tego i Kamilla się przypisała, pewno nie z własnej woli... dziękując mi i t. p.
„Nastąpiło potem dosyć długie milczenie, które sobie tłumaczyłam, bo nie mógł mieć czasu myśleć o mnie, cały zatopiony w swojem szczęściu i — w porcelanowych oczkach Kamilli.
„Drugi list dał mi do myślenia, czytałam w nim to, czego nie pisał... Chciał widocznie zaspokoić mnie dalszym ciągiem szczęścia, które się w pierwszym obiecywało, a uczynił to tak nieumiejętnie, że przez nadrabianą wesołość przeglądał smutek... Kilka razy czytałam list ten i coraz przykrzejsze zostawiał mi po sobie wrażenie.
„O Kamilce zaledwie słów parę, a od niej nic, żadnego przypisku. Tłumaczył ją tem, że bardzo była zajętą... Czem?! Nie znam w niej do niczego fantazij, zamiłowania, zapału. Natura jest jej obojętną. Książki nudzą, robotą się brzydzi. Cóż mogło ją tak zaprzątać?”





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.