Projekt Akademii Literatury Polskiej/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Projekt Akademii Literatury Polskiej
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Wydanie drugie
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

STEFAN ŻEROMSKI


PROJEKT AKADEMII
LITERATURY POLSKIEJ




WYDANIE DRUGIE
PRZEJRZANE PRZEZ AUTORA





WARSZAWA — MCMXXV — KRAKÓW
WYDAWNICTWO  J.  MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE



KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI



Literatura, — sztuka pisarska, — której dorobek był, jest i będzie własnością społeczeństwa, zasobem duchowym narodu, pokarmem intelektualnym pokoleń, wciąż narastającym skarbem przyszłości, przedewszystkiem i na wsze strony okazywanym tytułem do bytu politycznego wiecznej i całej rzeczypospolitej ducha, — nie doznawała ongi w Polsce i nie doznaje dziś poparcia, ani opieki w żadnym z poszczególnych momentów swego fermentu i krystalizacyi. Literatura polska żyje swoim porządkiem, jak może i umie, a raczej słania się i wałęsa własnemi drożynami, ścieżkami i bezdrożami. Trudno pomocą i poparciem jej nazywać sakiewkę króla, czy magnata, z łaski pańskiej, w chwili dobrego usposobienia, rzuconą niegdyś nadwornemu śpiewakowi, — dzisiejszą nagrodę pieniężną, dożywocie na folwarku po dwudziestu pięciu latach samoistnych trudów, — oraz wysoki, nadzwyczaj wysoki katafalk i karawan Wyspiańskiego, lub Witkiewicza. Nic też dziwnego, że rozlega się wciąż skarga «poety» na «świat». Było już takich skarg coniemiara. Ostatnią zanosił Wiktor Gomulicki w piśmie poznańskiem «Zdrój». Pisarz ten wyraża obawę, iż wskutek lekceważenia dwu pochodni, — literatury i sztuki, — naród nasz może stać się łacno «przy wszystkich dobrodziejstwach materyalnej kultury, czystem, zdrowem, dobrze odkarmionem i zadowolonem ze siebie bydłem»
Trzeba, zapewne, na karb zgorzknienia i długo żywionego żalu policzyć ostrość, kategoryczność i, w pewnej mierze, niesprawiedliwość tej inwektywy, — lecz trzeba zarazem wskazać na szczególne zjawisko powszechnego niemal rozjątrzenia ludzi piszących W Polsce. Widzimy dokoła siebie poetów, pełnych niedawno potęgi ducha, i żywotwórczych pisarzów, (których zaliczano do jednego obozu, tak zwanej «Młodej Polski», wprost dlatego chyba, iż w pewnym okresie czasu, nic nie mając pomiędzy sobą wspólnego i nie znając się nawzajem osobiście w większości wypadków, jednocześnie byli młodymi ludźmi), — jako indywidua rozbite dziś i zniechęcone, jako odludków, melancholików, opętanych przez szatana takiej, lub innej manii. «Świat» spogląda na nich niby to z litością, a w gruncie rzeczy z plotkarskiem zaciekawieniem, że użyję znowu przesadni Wiktora Gomulickiego, —«sytych wołów i wieprzów dwunożnych».
Czy «świat» temu winien, że «poeta» nie może sobie dać rady, — że, naprzykład, znakomity badacz i znawca niemal wszystkich literatur, jak za dobrych studenckich czasów, pożycza «na krótki czas» przysłowiowe trzy papierki, — że jeden nie znajduje nakładcy, drugi dzień w dzień topi swoją niedolę w kieliszku, trzeci kończy biedny żywot w szpitalu? Czy to wina «poetów», czy wina «świata», że dzieci tych, którymi szczyci się i popisuje społeczeństwo, żyją po śmierci rodziców w ubóstwie i ciężko muszą na chleb pracować, skoro według formuły Jana Lemańskiego — « geniusz poety należy do społeczeństwa, które go wydało, czyli do wydawcy»?
Gdy to piszę, cisną mi się pod pióro nazwiska, cytaty, fakty — i łzy do oczu. Nie można jednak omawianiem publicznem odsłaniać niedoli szlachetnej krwi, dziedziców imienia tych, których pisma były pierwszą rozkoszą dzieciństwa i wyrazem uniesień naszej młodości. Sprawa ta musi pozostać w ukryciu, w cieniu, osłonięta welonem głębokiej tajemnicy.
Trudno orzec, kto w zatargu «poeta-świat» ponosi odpowiedzialność, a nawet, po prawdzie, nie warto i nie godzi się takiego zagadnienia roztrząsać. Może będzie, jeżeli nie najlepiej, to najkrócej, przypisać winę poecie i zamiast jałowego biadania na nieprawość świata tak nieszczęsnego, jak polski, — szukać skutecznej rady.
Okazało się, że złego nie usuwają towarzystwa artystyczno-literackie, istniejące w Warszawie, Krakowie, Lwowie, Poznaniu, — kasy i instytucye pożyczkowe. Nie są również w stanie nic poradzić zrzeszenia cząstkowe grup i grupek, — pięciu, sześciu, dziesięciu, czy dwudziestu pięciu — przeciwko innym grupom i grupkom. Po upływie szeregu lat od chwili zawiązania jakiegoś zespołu, która to chwila w przekonaniu członków zrzeszenia niezmiennie proklamowana bywa, jako znamienne w dziejach literatury «odrodzenie», jednostki rozchodzą się w różne strony. Każda z nich zmierza swą własną drogą tam, dokąd ją popycha talent i temperament indywidualny, zapoczątkowując, a nieraz tworząc istotne odrodzenie w dziedzinie sposobów uwydatnienia wieczystego piękna.
Przypatrzywszy się dobrze, w ciągu wielu lat, niedoli pisarstwa polskiego, przyszedłem do przekonania, iż sposób zaradzenia złemu leży w mocy poetów, leży tuż obok, widoczny, jak na dłoni. Sądzę, że wszyscy ludzie, pracujący twórczo lub umiejętnie na polu literatury pięknej, powinni zrzeszyć się, — nie, jak dawniej, częściowo, w grupy, usposobione do wojny domowej, lecz w organizacyę wszechobejmującą, do obrony wszystkich od nacisku niedoli zewnętrznej. Tak czynią uczeni, zrzeszający się w akademiach, artyści plastycy w towarzystwach swego zawodu, aktorzy w teatrze. Tak wreszcie czynili oddawna na zachodzie poeci i pisarze niezależni, tworząc akademie literackie.
Literatura, sztuka najbardziej czynna, z życiem tajemną pępowiną zrośnięta, pulsująca od uczuć, sztuka, przez którą przelatują wichry prądów, wzruszeń i myśli zewsząd czerpanych, — wciąż stająca się, zawsze nowa, nieustalona, nie może być poddziałem (a raczej piątem kołem u wozu) Akademii Umiejętności, czy «Kasy imienia Mianowskiego dla osób pracujących na polu naukowem», — ani nie może należeć do sekcyi jakiegoś w niedalekiej przyszłości ministeryum sztuki w wolnej Polsce. Nie jest to bowiem umiejętność, oparta na prawdach stwierdzonych i aksyomatach raz na zawsze uznanych za niewzruszone, lecz z dzieł ludzkich dzieło najbardziej mieniące się, niejasne, paradoksalne, pełne wciąż nowych zaprzeczeń, niespodzianek i rewolucyi, jak samo piękno, którego jest ułomnem, w męce poczynanem odbiciem i przypomnieniem. Nie jest to również «kawałek», któryby mogli obrabiać i załatwiać urzędnicy, choćby najprzychylniej usposobieni. Nie mogą fizycy, chemicy, archeologowie, numizmatycy, historycy i filologowie, a nawet historycy literatury taksować i oszacowywać sprawiedliwie dzieła poety, pracującego w dobie dzisiejszej, wśród trudu i przeciwności. Ta praca krwawa i wielka, ta sprawa cudna i bezgraniczna winna znaleźć dla siebie pomoc w urzędzie, powołanym z własnego jej zbiorowego wnętrza, wyłonionym z zasobu jej własnych sił, działających najbardziej intensywnie i najbardziej dostojnie. Literatura winna zdobyć się na instytucyę czysto literacką, — jeśli wolno użyć nieco bombastycznego tytułu, — na «Akademię Literatury Polskiej».
W mojem przekonaniu przemawiają za tą koniecznością trzy względy:
1) sprawa czystości i piękności języka;
2) sprawa rozszerzenia kultury literackiej na warstwy szerokie inteligencyi i ludu;
3) sprawa instancyi i obrony twórczości wolnej.
Każdy z tych punktów zamierzam rozpatrzeć tutaj osobno.

I.

Akademia Umiejętności wydała w lutym 1917 roku oświadczenie w sprawie ujednostajnienia pisowni. Czytaliśmy w tem orędziu p. t. Zasady pisowni polskiej przyjęte na walnem administracyjnem posiedzeniu Akademii Umiejętności d. 17 lutego 1917 r., iż «zasady pisowni muszą być ze względu na szkołę i praktyczność jednolite, jasne i proste». Pominę tu właśnie rozbieżność co do pisowni wyrazów obcego pochodzenia w zgłoskach początkowych i tematowych wskutek dzielenia wyrazów takich na cztery grupy: 1) Hiob, 2) Tryjest, 3) djabeł, 4) triumf, i tryjumf, — gdy się pisownię polską, niby to, «ustala». Ostatecznie jednak można wdrożyć się przez posłuszeństwo w te metody pisania. Ale skasowanie rozróżnienia rodzajów (męskiego i nijakiego) w narzędniku liczby pojedyńczej zaimków i przymiotników, oraz ukazowe zaprowadzenie jotowej pisowni w wyrazach typu Marya, gdy przeciwko tej reformie tyle argumentów przemawia, — czyni może zadość idei «praktyczności», lecz wysoce jest niepomyślne zarówno dla poezyi, jak dla prozy twórczej. Rozróżnienie rodzajów (męskiego i nijakiego) w narzędniku liczby pojedyńczej zaimków i przymiotników, sprzeczne, pono, z duchem mowy prasłowiańskiej, gdzie W zaimku uwidoczniała się forum im-jeją-im, taiło się snać oddawna, jako dokonane w pospolitym języku polskim, bo znajdujemy je już u Jana Kochanowskiego w kształcie waloru rymowego, naprzykład, w wierszu:

«Już mdłe bydło szuka cienia
I ciekącego strumienia,
I pasterze chodzą za niem,
Budzą lasy swojem graniem».

Ujęte w zasadę gramatyczną przez Onufrego Kopczyńskiego, stało się oddawna prawem języka i jednym z elementów jego bogactwa. Dowolne przekreślenie takiej cechy językowej byłoby zubożeniem zarówno w mowie, jak w piśmie. Jakże według nowej pisowni Akademii Umiejętności z roku 1917 należy przedrukować, — gdyby tylko w tym jednym przykładzie rzecz zamknąć, — taki, dajmy na to, dwuwiersz Lucyana Siemieńskiego:

«Autorowi «Maryi»... I dosyć mu na tem
Gdy Polska, jak jest cała, potrząsła go kwiatem»?

Sprawa przedruków prozy pisarzów zmarłych, w razie powszechnego zastosowania nowej pisowni, przedstawia się jeszcze gorzej. Zdania, układane z myślą o uwidocznieniu w samej pisowni rozróżnienia rodzajów, z chwilą skasowania tego rozróżnienia, będą zupełnie okaleczone, a nawet niezrozumiałe, lub stylowo ciemne. Mieliśmy już przykłady takiego zjawiska w «Przeglądzie filozficznym» i «Sfinksie» dwu czasopismach, trzymających się owej pisowni, zwanej «naukową». Pisarz żyjący może jednak przerobić swe okresy, tworzyć nowe zdania dopełniające i określające z zastosowaniem się do «jednolitej, jasnej i prostej» metody, aczkolwiek ta krępuje go i uboży, lecz pisarz zmarły będzie zdany chyba na łaskę jakichś przerabiaczów swej pracy, specyalnie delegowanych przez wydawcę, lub drukarza.

Akademia Umiejętności nie zwróciła, oczywiście, uwagi na szczegół drugorzędny, czy zmiana pisowni dogadzać będzie pracującym w tych czasach artystom słowa, — czy poeci będą zadowoleni z unicestwienia pewnej sumy rymów, a prozaicy ze zubożenia swobody, którą aż dotąd posiadali, w budowie zdań i łatwości ich wiązania. Do stanowienia w tych sprawach powołani zostali tylko uczeni, filologowie i gramatycy. Lecz uczeni, filologowie i gramatycy nie tworzą sami wierszy, wykwintnych pod względem rymotwórczym i nieskalanych pod względem czystości mowy, jak Wincenty Brzozowski, Józef Jedlicz, Jan Kasprowicz, Edward Leszczyński, Stanisław Miłaszewski, Bronisława Ostrowska, Edward Porębowicz, Zenon Przesmycki, Lucyan Rydel, Leopold Staff, Kazimierz Tetmajer i tylu innych. Filologowie i gramatycy traktują język, jako materyał, jako miazgę językową. Nieznane im są trudy, wysiłki, przeszkody, upadki i tryumfy, nieraz istne wynalazki w sztuce przetwarzania tej właśnie miazgi, mowy powszedniej, gwary tłumów na niezmienny i wiekuisty wytwór innego porządku. Rozumiem, iż zgromadzeniu mężów nauki trudnoby było przemóc się i nagiąć do wysłuchania opinii osobistości, których szereg przytoczyłem wyżej, — ale przecie niektórzy ze świetnych pisarzy są profesorami na wszechnicach i wyższych uczelniach, — Jan Kasprowicz, Edward Porębowicz, Lucyan Rydel, — należało więc może chociażby tych zaprosić, ażeby wygłosili zdanie pisarstwa o nowych zasadach gramatycznych Akademii Umiejętności. Inaczej zapewne przedstawiłaby się ta sprawa i Akademia Umiejętności nie byłaby narażona na protesty nietylko pisarzów, ale i licznych językoznawców, gdyby istniała instytucya literacka, o jakiej mówiłem wyżej, — zwłaszcza gdyby ta instytucya posiadała wydział językowy, wydział doskonałości artystycznego słowa, złożony z przedstawicieli pisarstwa, władających materyałem twórczym w sposób nietylko nieposzlakowany pod względem gramatycznym i stylistycznym, ale nadto w sposób niesplamiony wpływami zewnętrznemi. Takich pisarzów posiadamy. Instytucya projektowana ośmieliłaby się może zaczepić nawet uczonych językoznawców, tak bardzo zasłużonych, jak, naprzykład, profesor Aleksander Brückner, który, dając nam w swej «Cudzoziemszczyźnia» (Kraków 1916) rozmaite rady i wskazówki co do oczyszczenia mowy z obcych naleciałości, doradzając używanie raczej słowa komandować, albo komendawać (zamiast dzisiejszego komenderować), marszować (zamiast maszerować), spaciować (zamiast spacerować), banka (zamiast bank), deszczowiec (zamiast parasol), słomkowiec (kapelusz słomkowy), wodziarz lub wodnik (zamiast woziwoda), mrówczarz (zamiast mrówkojad) i t. p. zachowuje przecież pieczołowicie podstarzały, poczciwy galicyjski accusativus tromtadraticus: «Nie myślimy też wcale, wojnę jej wypowiadać», — oraz popełnia wiele błędów co do porządku ustawienia wyrazów w zdaniu! — «nigdy niema nowotwór razić poczucia językowego», — «ale złożeń podobnych język nie dolubiał, używał ich chyba dla oznaczenia czynności» i t. p.
Bardziej wszakże, niż takie oddziaływanie nazewnątrz, byłoby koniecznem dążenie do doskonalenia się wzajemnego, wewnątrz literackiego zespołu za pomocą rozmaitych środków, a przedewszystkiem za pośrednictwem spokojnej, nieubliżającej krytyki, oraz wywyższania i nagradzania utworów doskonałych pod względem językowym. Jedni z naszych żyjących pisarzów władają językiem polskim, pod względem budowy zdań i szyku wyrazów, w sposób wzorowy, pracują usilnie nad mową twórczą, — inni oddają swe myśli w sposób niedbały, zachwaszczony obcymi zwrotami, a nieraz wyrażają się w piśmie po polsku, lecz według składni niemieckiej, lub rosyjskiej. Najpilniejsza zachodzi potrzeba przeciwstawienia pierwszych drugim, udzielenia pierwszym poparcia wszystkich piszących dla ukrócenia niedbalstwa drugich. Wiersz Wiktora Gomulickiego, Artura Górskiego, Stanisława Miłaszewskiego, Lucyana Rydla, Leopolda Staffa, Stanisława Wyrzykowskiego, — prozę Kazimierza Morawskiego, Aleksandra Świętochowskiego, Józefa Weyssenhoffa należy przeciwstawić zaniedbanej polszczyźnie. Musi być przecie wyróżniona własna, starannie opracowana proza Wacława Berenta od figlasów baroku, pełnego błędów stylu, popełnianych przez różne znakomitości literackie, — oraz od wyślizganych naśladownictw, układanych w istocie nie po polsku, lecz w jednym okresie czasu po sienkiewiczowsku, w drugim po wyspiańsku. Mamy stylistów tak dobrych, jak naprzykład, tłomacz Bergsona Dr. Floryan Znaniecki, albo Dr. Tadeusz Żeleński (Boy), wzorowy co do czystości języka i biegły w sposobach zażywania rozmaitych etapów jego rozwoju, — jak Stanisław Michalski, tłomacz z sanskrytu, współpracownicy Simposionu. Można tedy przeczytać po polsku dzieło filozoficzne, operujące zawiłemi, subtelnemi, nowemi pojęciami, które oddane zostały za pomocą terminów, wydobytych po raz pierwszy z wnętrza mowy plemiennej, albo całkowite dzieło Rabelais'go, Montaigne’a Molière’a, przełożone z francuskiego z takiem opanowaniem obudwu składni, iż w polszczyźnie przekładu nie natrafi się na jeden galicyzm, na jednę usterkę, lub zadrę. I można również w pracach oryginalnych, a więc swobodnie, bez jakiejkolwiek zewnętrznej pokusy dokonanych, znaleźć takie kwiaty wyszukanego stylu, jak, naprzykład, w powieści znanej literatki: — «takie ten oko miał arystokrata bystre»..., albo w dziele znakomitego pisarza: — «uśmiech zjawił się na jego ustach, wstał i wyszedł na ulicę›. Nie chodzi tu bynamniej o wydrwiwanie kogokolwiek, o poniżenie czyjejś pracy. Podający te uwagi wie dobrze, iż w jego pisaninach i w tym oto artykule niejedno znalazłoby się do poprawienia. Ale o to właśnie idzie, — o nieustanne poprawianie. Trzeba wytężyć siły do osiągnięcia powszechnej czystości drukowanego słowa, do zdobycia przez wszystkich, kto pióro ujmuje w rękę, doskonałości językowej dwu najzazdrośniejszych miłośników czystości mowy, dwu gronostajów polszczyzny, Antoniego Gustawa Bema i Stanisława Krzemińskiego, którzy przeszli przez zepsucie jej, szerzone przez tyle czynników, niesplamieni ani jedną skazą.
Po wojnie i wskrzeszeniu bytu państwowego ojczyzny musi być podjęta praca nad gruntownem oczyszczeniem naszego słowa. Nie należy dopuścić, ażeby do sześciu tysięcy wyrazów niemieckich, już wrośniętych w nasz język, przybyło ich jeszcze więcej. To też jest do wykonania trud olbrzymi. Należałoby zbadać gwary ludowe wszystkich okolic i odszukać w nich pod zewnętrzną naleciałością, którą wieki sypały, złotą żyłę mowy słowiańskiej, czysty język piastowski. Jeżeli rozpatrzeć nazwy części składowych najpierwotniejszych narzędzi pracy ludowej, to, obok pradawnych, spostrzega się nowe, obce terminy, wskazujące na kolejność i pochodzenie cywilizacyjnego rozwoju[1].
Trzebaby zbadać mowę cieślów, mularzów, kopaczów ziemi, górników, rozpatrzeć język rolnika, pastucha, rybaka na wybrzeżu helskiego międzymorza, na brzegu jezior i rzek, ażeby dociec do imionisk statków i rzeczy najprostszych, najpierwotniejszych, które trwały takie same, jak dzisiaj, na setki lat przed Gallusem. Te nazwy dzisiejsze, a najdawniejszego sięgające czasu, wypadałoby zestawić ze słownictwem w najstarszych źródłach mowy zapisanej. Tak mógłby powstać zaczątek słownika mowy czysto polskiej, którą należałoby szczególniej uwzględniać w pismach artystów, nie rugując, oczywista, mechanicznie ani jednego z wyrazów-przybłędów, istniejących zdawna w języku. W słownictwie pracy dostrzeże się łatwo niesłychane bogactwo, wielki przepych metafory, wyskakującej z samej roboty, — przenośni odźwierciadlającej i streszczającej, jakgdyby w logarytmie genialnie powziętym, dzieło ciała, — rodzącej się znagła a wiecznie, trafnej, jak samo nieomylne uderzenie ręki, tworzącej fizycznie. Należałoby wgłębić się w gwary przez ludoznawców zebrane, w pieśni, klechdy, bajki, podania, przesądy, gusła, zabobony, poznać do gruntu język radości i język cierpienia tych, co na ziemi cierpieli najbardziej, najbezsilniej i najdłużej. Wówczas subtelny język uczuć, sztuka ujawniania poruszeń najtajniejszych duszy, spraw półświadomych i podświadomych znajdzie, ku zdumieniu artystów, nazwy, wyrazy, określenia gotowe, nieraz tak trafne i tak doskonale wszechobejmujące, iż korzystać z nich pocznie nauka o duszy, jako z określeń jedynych.
Jednostka nie jest w stanie wykonać takiego zgłębienia gwar, wniknięcia w olbrzymią tajnie mowy ludowej, gdyż jest to praca nad siły. Natomiast zrzeszenie twórców i badaczów może zapoczątkować dzieło przez organ wydelegowany ze swego zespołu, a rzesza piszących po polsku znajdzie krynicę nowej i wiecznej piękności, instrument, oczekujący na ujęcie go tworzącą dłonią artysty.

II.

Zakopiańskie Koło Towarzystwa Szkoły Ludowej rozsyła do wsi okolicznych — Bystrego, Olczy, Poronina, Białego Dunajca, Nowego Bystrego, Murzasichla, Ratułowa, Suchego Zębu, Witowa, Chochołowa, Koniówki i innych płaskie szafki, szczelnie zamknięte, o jednej ścianie wysuwanej. Każda z tych skrzynek posiada wewnątrz cztery półki, na których zmieści się mniej więcej setka tomów. Po upływie kilku miesięcy, od chwili otrzymania transportu, książki przeczytane przez dane osiedle zwraca się do biura zakopiańskiego Koła T. S. L. Tam skrzynkę naładowuje się nowym zasobem i przekazuje tejże Wiosce, podczas gdy dzieła wydobyte i umieszczone w innej szafce wędrują do wsi następnej, gdzie ich jeszcze nie było. Kierownik każdej z takich biblioteczek okrężnych, zazwyczaj nauczyciel ludowy, komunikuje wraz ze zwróconemi książkami sprawozdanie, wykazujące, jak często każdy z tytułów wypożyczane, ilu było czytelników, mężczyzn, kobiet, dorosłych, dzieci, — ilość dzieł przeczytanych i opinię, które książki czytano najchętniej. Ze sprawozdań takich, rok rocznie prowadzonych wynika, że dziełka popularyzujące, specjalnie pisane opowieści i t. p. nie znajdują chętnych czytelników, że wieś na Podhalu czyta przeważnie powieści historyczne Kraszewskiego, Jeża, Sienkiewicza i utwory Orzeszkowej.
Niemal co do joty te same upodobania, — przy szczuplejszym zasobie zebranych danych wobec skromniejszego zakresu pracy, — zdarzyło mi się obserwować w Lubelskiem. Jeżeliby wnosić z tych dwu obserwacyi o ludowym guście do książki, to spostrzega się zjawisko, iż ci ojcowie literatury, którzy kilkadziesiąt lat temu uczyli zamiłowania do rodzimego piśmiennictwa, wtłaczali książkę polską do rąk warstwom zamożnym, — czynią teraz to samo w nizinach. Jeszcze raz należy pokłonić się nizko przed niestrudzonym oraczem Józefem Ignacym Kraszewskim, którego prosta socha, z klęka piastowskiego w pokorze i trudzie olbrzymim wyciosana, przeorała wszystkie nowizny polskie, słoneczne pagórki i nizkie, zatęchłe rozdoły. Dzieła Henryka Sienkiewicza Potop, Ogniem i mieczem, Quo vadis, Krzyżacy, W pustyni i w puszczy zawsze czarować będą wiejskiego czytelnika, lecz inne jego utwory «pod strzechy» się nie nadają (Bez dogmatu, Rodzina Połanieckich, Na jasnym brzegu i t. p.) Nie każda powieść Orzeszkowej i Prusa wywiera tam wrażenie. Świetne utwory Adolfa Dygasińskiego Gody życia, Zając, Co się dzieje w gniazdach i inne, — pisma Maryi Konopnickiej, Wacława Sieroszewskiego, Wiktora Gomulickiego, Władysława Orkana, Wincentego Kosiakiewicza, Juliusza Kadena i innych znajdą zawsze chętnych czytelników na wsi. Lecz, czy powieści historyczne, pewien zasób informujących książeczek z zakresu nauk ścisłych, przeróbki i streszczenia, choćby najdoskonalej sporządzone, mogą zaspokoić wszystką ciekawość budzącej się inteligencyi ludowej? Czy cały zapas naszej strawy dla wiosek, który wraz z wieloma książkami niezupełnie odpowiedniemi obejmuje w sumie kilkaset tytułów, wystarczy ludziom ze wsi i z warsztatów, — zwłaszcza po tej wojnie? To też przy naładowaniu skrzynek biblioteki wędrownej dobrze sobie trzeba głowy nałamać, pragnąc na miejsce przeznaczenia wysłać same książki «dobre». Kierownicy poszczególnych czytelń okrężnych skarżą się na to, iż książki nie są «odpowiednie», nie podobają się i należytego zainteresowania nie budzą. Nie znajdując w literaturze polskiej, która zaczyna oto zdawać egzamin w obliczu swego ludu, owych książek «dobrych i odpowiednich», trzeba sięgnąć do literatur obcych, tłomaczyć arcydzieła, które już gdzieindziej proste umysły ogniem zachwytu objęły i biedne serca przyciągnęły ku sobie.
Ciekawe zjawisko co do czytelnictwa warstw oświeconych i zamożniejszych można obserwować w «Bibliotece Publicznej» w Zakopanem, gdzie się ujawnia, jakby przeciętna inteligencyi polskiej ze wszystkich ziem, z emigracyi, wszystkich warstw, koteryi i środowisk, — w jakości zapotrzebowania książek. Jakichże utworów domaga się publiczność najnatarczywiej, które czyta najchętniej? Gdyby stosować się ściśle do tego gustu publiczności, należałoby trzymać w zakopiańskiej bibliotece ramot najpospolitszych, najmniej wartościowych po kilkanaście egzemplarzy. Cóż jednak ma czytać poszukiwacz «nowości» w bibliotece publicznej, liczącej około dziesięciu tysięcy tomów? Jeżeli umie po francusku, lub po niemiecku, posiłkuje się temi językami dla poznania literatur obcych i korzysta z niewyczerpanego źródła nowości. Skoro ani jednego obcego języka nie posiada, albo nie umie go na tyle, żeby mógł czytać utwory literackie, zadowalnia się tem, co w języku naszym na miejscu nowego znajduje. Dorastająca młodzież psuje sobie oczy i smak, traci czas, osadza wrażliwość, pierwsze upodobania, myśli i uczucia w utworach miernych, nie zasługujących na czytanie, — że tak powiem, nieczytalnych, — gdyż nie mamy taniej, możliwie powszechnej, kompletnej, umiejętnie i nieposzlakowaną polszczyzną oddanej biblioteki arcydzieł literatury wszechświata. Były usiłowania, świetne inicyatywy i początki zaspokojenia tej potrzeby, jak «Biblioteka najcelniejszych utworów literatury europejskiej», «Chimera», «Simposion», »Muzy» i inne.
Już inkunabuły krakowskie przeszczepiają na nasz grunt w roku 1521 Arystotelesa, Hezyoda. Cycerona, w roku 1527 Senekę, w 1530 Pliniusza, Plutarcha, Arystotelesa, Owidyusza. — Andrzej Glaber z Kobylina w roku 1535 wydaje po polsku «Problemata Arystotelesa», a Malcher Kurzelowczyk w 1584 «Owidiuszu, czyli przeciwka płomienistei milości». Petrycy na początku siedemnastego wieku podaje Etykę, Politykę i Ekonomikę Arystotelesa. Jan Kochanowski przekłada i naśladuje Horacego, oraz odtwarza trzecią pieśń Iliady. Piotr Kochanowski przed rokiem 1620 wykańcza (bez 115 strof) przekład «Orlanda Szalonego» Aryosta. Po francuskiem, angielskiem i hiszpańskiem, a przed niemieckiem, jest to czwarte z rzędu odtworzenie arcydzieła, a choć na widok publiczny ukazało się dopiero we dwa wieki później, niemniej jednak świadczy dobrze o poziomie owoczesnej kultury polskiej. Mieliśmy tłomaczów niestrudzonych, jak Jacek Przybylski, który dał Iliadę, Odysseję oraz Hezyoda Prace i dni. Oprócz niego odtwarza Homera cały szereg pisarzów: — Stanisław Staszic, Franciszek Salezy Dmochowski, Paweł Popiel, Oswald Balzer, Teofil Zięba, Jan Czubek, Józef Szujski, Lucyan Rydel, Antoni Bronikowski, Lucyan Siemieński, Józef Dunin Borkowski, Cypryan Norwid. Dyamentową koroną tych usiłowań jest czarodziejski urywek przekładu Juliusza Słowackiego. Olbrzymią pracę przełożenia tragików greckich wykonał Zygmunt Węclewski. Teraz tenże trud podejmuje znowu Jan Kasprowicz. Arystofanesa tłomaczą: Marceli Motty, Józef Szujski, Franciszek Konarski, Kazimierz Kaszewski, Cięglewicz i Bohdan Butrymowicz. Horacy znajdował cały szereg odtwórców od Sebastyana Petrycego i Jana Kochanowskiego aż do Henryka Sienkiewicza. Tłomaczyli go: — Julian Ursyn Niemcewicz, Jan Libicki, Onufry Korytyński, Adam Naruszewicz, Franciszek Dyonizy Kniaźnin, Franciszek Zabłocki, Marcin Matuszewski, Jacek Przybylski, Adam Stanisław Krasiński, Antoni Moszyński, Teodor Narbutt, Marceli Motty. Owidyusz (po Malcherze Kurzelowczyku) ukazywał się w przekładach Jakuba Żebrowskiego (1636), Walerego Otwinowskiego (1638), Stanisława Chróścińskiego (1695), Jacka Przybylskiego, Benedykta Hulewicza, Brunona Kicińskiego i innych. Możnaby tutaj bibliograficznie powołać i uprzytomnić szereg rozproszonych urywków niemal każdego z pisarzów starożytnych. Nad przyswojeniem literatur nowoczesnych pracowano, oczywiście, daleko usilniej. Te dzieła, fragmenty i pojedyńcze wiersze rozrzucone są po czasopismach, których w większości wypadków odszukać niepodobna, — figurują zaledwie w najzasobniejszych bibliotekach, albo toną tam i sam w kurzu antykwarni. Niewiele posiadamy z przebogatej literatury angielskiej. Jan Kasprowicz w zbiorze przekładów swych p. t. «Poeci angielscy» podał szereg utworów od Geoffrey Chaucer’a aż do Williama Yeats’a. Znajdujemy tam krótsze lub dłuższe utwory Filipa Sidney'a, Edmunda Spencera, Krzysztofa Marlowe’a, Williama Shakespeare’a, Józefa Addison’a, Tomasza Chatterton'a, Williama Blake’a, Roberta Burns’a, Tomasza Moore’a, Williama Wordsworth’a, Samuela Coleridge’a, Jerzego Byron’a, Percy Shelley’a, Johna Keats’a, Tomasza Hood’a, Alfreda Tennyson’a, Felicyi Hemans, Letycyi Landon, Karoliny Norton, Elżbiety Barret Browning, Roberta Browning’a, Dantego Gabriela Rosetti, Karola Swinburne’a, Roberta Bridges’a, Oskara Wilde’a, Eryka Mackay’a, Williama Watson’a, Ryszarda le Gallienneh, Williama Yeats'a.
Przeważająca większość pism tego szeregu twórców ukazała się po „raz pierwszy w szacie słowa polskiego, a pracę ich częstokroć reprezentuje krótki wierszyk. Z bujnej poezyi dramatycznej, poprzedzającej lub otaczającej działalność pisarską Shakespeare’a, Jan Kasprowicz wydobył i wydał osobno Fausta Krzysztofa Marlowe’a. Nie mamy w przekładach dramatów Beumont’a, Fletchera, Ben Johnson’a, Webstera, Massinger'a, Ford’a, Middleton’a, Heywood’a. Szczególnie dramaty ponurego Webstera, jak Duchess Malfi i Vittoria, odtwarzające z genialną potęgą głębie natur szatańskich i rozpasanych, dopraszają się o tłomaczenie. Shakespeare znajdował u nas licznych odtwórców. Wykaz i sprawiedliwą ocenę przekładów jego dzieł można znaleźć przy końcu znakomitej «hamletologii», poprzedzającej tekst i wykład Hamleta przez Dr. Władysława Matlakowskiego. Ostatnimi czasy Artur Górski świetnie oddał sonety Shakespeare’a. Nie posiadamy, o ile wiem, nic z dzieł Francis’a Bacon’a. Miltonowski Raj utracony przełożył Jacek Przybylski, a Franciszek Ksawery Dmochowski Edwarda Younga Night-thouglhs oraz kilka ułamków Miltona. Oprócz Nocy były przełożone inne utwory Yonng’a, jak Listy moralne, tragedya Mściwość i poemat Foanna Gray. Głośny swego czasu utwór Wawrzyńca Stern’a Sentimentale journay tłomaczono trzykrotnie i wydano ozdobnie w «Skarbcu arcydzieł». Z dzieł Tomasza Carlyle’a posiadamy tylko Sartor Resartus w tłomaczeniu Sygurda Wiśniowskiego. Dwukrotnie przełożono Representative men Ralfa Waldo Emmersona. Pierwszy przekład Józefa Siellawy wyszedł w r. 1872, drugi ukazał się w r. 1909. Natomiast inne utwory Emmersona np. Conduct of life i umieszczone w zbiorze Poems nie są tłomaczone. Maryan Olszewski wydał w «Simposionie» Wybór dzieł. William Blake po raz pierwszy ukazał się w zbiorze Jana Kasprowicza. Znajdują się tam cztery utwory liryczne i poemat Tiriel. Nie podjęto dotychczas przekładu innych utworów tego przedziwnego pisarza, zebranych w wyborze The poetical works (1905 r.), ani nie ukazano nigdy jego prac rytowniczych. Pisma Walter Scotta miały bardzo licznych tłomaczów. Poeci jezior — Wordsworth, Southey i Coleridge zupełnie są W Polsce nieznani. Z całej twórczości Samuela Coleridge’a jeden wierszyk przełożył niegdyś Władysław Syrokomla. Dopiero obecnie piękny przekład Jana Kasprowicza Pieśni o starym żeglarza odtwarza utwór mistrza tej grupy. Natomiast Lord Byron był po Shakespearze najczęściej na nasz język przekładany, — od Adama Mickiewicza, aż do Feliksa Jezierskiego i Edwarda Porębowicza. Mamy przekłady Byrona przez Antoniego Edwarda Odyńca, Korsaka, Michała Chodźkę, Krystyana Ostrowskiego, Brunona Kicińskiego, Morawskiego, Baworowskiego, Bojanowskiego, Paygerta i innych. — Edgara Poego tłomaczono również obficie, ale nie bardzo szczęśliwie. O jednym z takich fabrykatów można było czytać w Chimerze opinię tej treści: «Geniusz Poego przegląda przez ten przekład, jak słońce przez mierzwę». Inny przeklad «Nowel o miłości», dokonany przez Gustawa Beylina i zaopatrzony nawet w dedykacyę tego tłomacza (na utworach Poegol): «Tobie, któraś sprawiła, że myśli najbardziej szalone rzeczywistością stać się mogły i t. d.», — kwalifikuje się do gorszej jeszcze kategoryi pretensyonalnych czupiradeł, pełnych błędów wszelakiego gatunku w każdem niemal zdaniu. — Tomasza Moore’a tłomaczyli: A. E. Odyniec, Kułakowski, Korsak, Paygert, W. Malecka i inni. — Nieznane nam są dzieła Henryka Longfellow’a i Algernona Karola Swinburne’a. Dopiero Jan Kasprowicz dał w Chimerze przekład Laus Veneris ostatniego. — Epipsychidion Percy Shelley’a przełożony był dwukrotnie (przez Feliksa Jezierskiego i Jana Kasprowicza). Ci dwaj pisarze przetłomaczyli również Prometeusza zozpętanego (Jezierski) oraz Sweefoot the tyrant, The Cenci, Alastor, Adonais, elegię na zgon Johna Keats’a, (która powinna być pilnie odczytywana przez rozmaitych «krytyków» w Polsce), Odę do zachodniego wiatru (Kasprowicz). Nie mamy przekładu wielkiego poematu Loan and Cythna, tej wspaniałej «wizyi dziewietnastego stulecia», wzniosłej pieśni ludów i warstw ujarzmionych, Mask of anarchy, dramatu lirycznego Hellas, rozpraw, opowieści prozą, wierszy lirycznych, istnych kwiatów, pachnących wiecznie tego wieszcza wolności, serca serc ludzkich. — W zbiorze Jana Kasprowicza mamy tłomaczenie poematu Johna Keats’a Hyperion. Niema tedy jeszcze poematów Endymion, Lamia, Isabella, wierszy lirycznych, niema nawet w przekładzie polskim sonetu tego geniusza, zgasłego przedwcześnie, na cześć Kościuszki. — Z Walta Whitman’a Józef Jedlicz tłomaczył kilka utworów. — Jan Kasprowicz przełożył i wydał osobno dramat Roberta Browninga Na balkonie. W Chimerze był przekład obrazów dramatycznych p. t. Pippa pases. W zbiorze «Poeci angielscy» mamy trzy wiersze liryczne. Nie posiadamy po polsku ani jednego z poematów filozoficznych Browninga, sielanek dramatycznych, idyl, liryk, dzieł, jak Giuseppe Caponsaccki, Men and women, Pacchiaratto, Aristophanes apology, Dramatic idyls i innych, które w Anglii i Ameryce budzą taki zachwyt, roztrząsane są w specyalnem stowarzyszeniu i W piśmie p. t. Papers for the Bzowming society.
Nie mamy przekładów poezyi Roberta Burns'a, Alfreda Tennyson’a i tylu innych. Na popularność Karola Dickens’a wskazuje długi szereg przekładów jego powieści, zaczynając od tłomaczeń Franciszka Salezego Dmochowskiego, a kończąc na dokonanych ostatniemi czasy, jak Domobi i Syn. — Williama Thakeray’a przełożono Snoby, Targowisko próżności i Wioska nad morzem. — O ile mi wiadomo, ani jeden utwór Jerzego Meredith’a nie jest na polskie przełożony. Nie mamy jego Poems and lyrics, ani Ballads and poems, ani powieści. Natomiast zapewne wszystkie utwory Oskara Wilde’a, Rudyarda Kipling’a, Johna Ruskin’a są przetłomaczone, oraz wiele powieści Wells’a, jedna Chesterton’a i t. d. Nie są w całości przetłomaczone świetne utwory naszego rodaka Conrada-Korzeniowskiego, które, — gdyby je odtworzono z równem oryginałowi mistrzowstwem, — nadzwyczajnie uzupełniłyby literaturę naszą lądową obrazami oceanów, wysp w dalekich morzach drugiej półkuli, lądów podzwrotnikowych, ludów o skórze czarnej, ciemnej i żółtej, — wchłoniętemi przez niepospolity intelekt i wydanemi z genialną mocą tego znawcy wszelakich spraw panów i niewolników na ziemi — i dobrego polskiego patryoty.
Literatura francuska daleko obficiej uwydatniona jest w przekładach wskutek powszechnej znajomości języka. Dotąd nie posiadamy pism Pascala (Myśli o roztropności przełożył Alex. Hurko). — Dopiero ostatniemi czasy Tadeusz Żeleński przełożył Villon’a, Brantôme’a Rabelais’egoi Montaigne’a — Corneill’a Cyda tłomaczył już Jan Andrzej Morsztyn. Ludwik Osiński dał Cyda powtórnie, oraz Horacyuszów i Cynę. — Racine'a po raz pierwszy tłomaczył Stanisław Morsztyn, mianowicie Andramachę. Później Wincenty Kopystyński przełożył powtórnie tenże utwór, oraz Brytannika, Berenike, Mitrydata, Ifigenię, Fedrę i Atalię. Oprócz wymienionych wyszły następujące przekłady Racine’a: Ignacy Moll przełożył Berenikę, Walenty Zembrzuski Brytanikę, Ksawery Chomiński Fedrę, Adam Rzyszczewski Ifigenię, Franciszek Godlewski Tebaidę. — Moliera tłomaczył cały szereg pisarzów, poczynając od Urszuli Radziwiłłowej. a kończąc na Tadeuszu Żeleńskim, więc Bohomolec, Zabłocki, Franciszek Salezy Dmochowski, Kazimierz Zalewski, Wacław Szymanowski, Lucyan Rydel. — Bossueta wyszły w tłomaczeniu ks. Z. Linowskiego Uwagi nad historyą powszechną, oraz Kazania i Mowy pogrzebowe. — Karola Montesquieu wydano Uwagi nad przyczynami upadku rzeczypospolitej rzymskiej, Kościól knidyjski, oraz Listy perskie — trzykrotnie. — Dzieła Voltaire’a tłomaczono wielokrotnie: — Alzyrę tłomaczył Ad. Jankowski, Dzieje Karola XII Augustyn Kadyi, Henryadę tłomaczyli i wydali trzykrotnie ks. Jan Kanty Chodani, Euzebiusz Słowacki i Ignacy Dembowski, tragedyę Meropa Jan Drozdowski, Poema o zapadaniu Lizbony, Stanisław Staszic, Rzym przez Pawła Czajkowskiego przełożony wyszedł dwukrotnie, Semiramis tłomaczył Benedykt Paszkiewicz, Sierotę Chińskiego Jerzy Radowiecki, Śmierć Cezara wydano dwukrotnie, Zadyka w przekładzie Kajetana Węgierskiego wydano cztery razy, Zairę przełożył Konstanty Wolski. — Jana Jakóba Rousseau nie posiadamy po polsku. Niema Nowej Heloizy, Emila i t. d. Jedynie Pigmaliona tłomaczono po dwakroć, mianowicie Jan Baudouin w r. 1777 i Kajetan Węgierski w 1879. Uwagi nad rządem polskim tłomaczył Wojciech Turski. Wyszły również po polsku: O początku i zasadach nierówności pomiędzy ludźmi, O wolności człowieka i t. d. — Tylko urywki pism Diderota, d’Alembert’a, Andrzeja Chenier’a. Tadeusz Żeleński przełożył Niebezpieczne związki Lanclos'a. — Franciszka Chateaubriand’a Pamiętniki tłomaczyli: — Leon Rogalski i Oskar Stanisławski, Podróż do Jerozolimy Franciszek Salezy Dmochowski, Atalę — Skimborowicz, René — W. Zakrzewski. — Wiktora Hugo — Angelo przełożył Władysław Dobkiewicz, Burggrafowie Kazimierz Kaszewski, Człowiek śmiechu — Felicyan Faleński, Han z Islandyi — Jan Tański, Ernani — S. Bernatowicz, Notre-Dame — M. Skotnicki, Król się bawi — Władysław Sabowski, Legenda wieków — Adam Pług, Apollo Korzeniowski i Klemens Podwysocki, Marya Tudor I. Gurewicz i Felicyan Faleński, Pracownicy morza — Felicyan Faleński, Sulicki i W. Górski. Wybór poezyi — Bruno Kiciński, Historya zbrodni — Józef Śliwiński. — Alfreda de Vigny, Chatrtoua tłomaczyli: Apollo Korzeniowski i Krystyn Ostrowski, romans Henryk d’Effiat — E. F. Górski, Madame de Soubisse — Bronisława Ostrowska (w zbiorze «Liryka francuska»). — Z pism Alfonsa Lamartine’a posiadamy Dumania poety, tłomaczone przez Dominika Lisieckiego, Rafael przez Porajskiego, Nowe pamiętniki przez Józefa Ignacego Kraszewskiego, Wspomnienia przez Olechowskiego, Zwierzenia przez Leona Rogalskiego i poemat Jocelin przez Adama Męskiego. Alfreda de Musset wyszły: — dramat Karmazyna, Andrea del Sarta, Poezje (Wybór pism w roku 1890) przez B. L., Spowiedź dziecięcia wieku w przekładzie L, Kaczyńskie i szereg utworów drobniejszych w tłomaczeniu Felicyana Faleńskiego, Wacława Przybylskiego, Mellerowej i innych — Teofila Gautier przełożono powieść Kapitan Fracasse, Romans mumii i kilka wierszy. — Z utworów Leconte de Lisle’a, Karola Baudelaire’a, Sully Prudhomme’a, Teodora Banville’a, Leona Drieux, Ludwika Ksawerego de Ricard, José Maria de Heredia — po kilka utworów przełożyła Bronisława Ostrowska w zbiorze »Liryka Francuska». Brak kompletów trzech arcymistrzów romansu nowoczesnego: — Stendhala, Flauberta, Balzaca. Tylko niektóre utwory tego klasycznego zespołu posiadamy: — Czerwone i czarne w przekładzie Maryi Ostoi Sadowskiej, La Chartreuse de Parme, O miłości — w tłomaczeniu Stanisława Lacka. Brak świetnych nowel, życiorysu Napoleona i innych pism Stendhala. Flauberta Kuszenie świętego Antoniego przełożył Antoni Lange, Madame Bovary — (z błędami językowemi) Jan Iwieński. — Balzaca przetłomaczono: Kobieta trzydziestoletnia, Gabinet starożytności, Eugenia Grandet, Ojciec Goriot, Lekarz wiejski, Ubodzy krewni, Szuanowie. Znajdzie się tłomacz i chętny nakładca, starczy pieniędzy, papieru i druku dla uzmysłowienia nam tajemnic Wydrążonej iglicy Gastona Leroux, ale niema tego wszystkiego, gdy chodzi o Vie de Napoléon, l'Education sentimentale, Le lys dans la vallée, La recherche de l’absolu i tyle innych genialnych dzieł Flauberta, Stendhala i Balzaca. — Powieści George Sand'a, Eugeniusza Sue’ego, Gaboriau, a nawet Paul de Kocka, Emila Zoli, Guy de Maupassant’a Feuilleta, Ohnet’a Daudet’a, Prevost’a, Anatola Franceia, Pawła Bourget’a, Karola Huysmansya i wielu innych były przełożone na nasz język. — Barbey d’Aurevilly, De Villiers de l’Isle Adam dopiero ostatnimi czasy znaleźli doskonałych odtwórców: Zenona Przesmyckiego, Lucyana Rydla i Leona Choromańskiego. Z nowocœsnej poezyi tłomaczono dosyć obficie. Wybór pism Maurycego Maeterlincka przełożył i wstępem krytycznym poprzedził Zenon Przesmycki. Oprócz tego wydano Pisma tegoż pisarza w czterech tomach (Warszawa 1903). Poszczególne utwory przyswoili: M. Birnbaum, Stanisław Brzozowski, Wanda Dalecka, Z. Bytkowski, Jan Kasprowicz, Bronisława Ostrowska, Zygmunt Sarnecki, Stanisław Womela i inni. — Emila Verhacren’a tłomaczyli: W. Kościelski, Ligocki, Marya Markowska. Antoni Lange, Bronisława Ostrowska, K. Wize, K. Rychłowski. — Pawła Verlaine’a: Stanisław Brzozowski, Edward Ligocki, Helena Statler, S. Kamieński, Miriam, A. Łada, Bronisława Ostrowska, B. Beaupré, Adam Stodor, Jerzy Żuławski. — Jerzego Rodenbacha: Wincenty Brzozowski, Ludwika Kalenkiewiczowa, Z. Szuster. — Artura Rimbaud: K. Rychłowski, Zdzisław Witmir, Bronisława Ostrowska Jan Kasprowicz. — Henryka de Regnier: Antoni Lange, K. Rychłowski, Bronisława Ostrowska, Zuzanna Rabska, Zenon Przesmycki. — Jana Moréas'a: K. Rychłowski, Bronisława Ostrowska, Stanisław Miłaszewski, Wincenty Brzozowski, Władysław Kościelski, Stieber. — Stefana Mallarmé: Antoni Lange, Zenon Przesmycki, Bronisława Ostrowska. — Juliusza Laforgue’a: Marya Komornicka, Mirandolla. — Gustawa Kahn’a: Bronisława Ostrowska. — Pawła Forta: Bronisława Ostrowska. Viele-Griffin’a: Antoni Lange i Bronisława Ostrowska. — Franciszka Jammes’a:[2] K. Rychłowski i Bronisława Ostrowska. Nie mamy przekładów pism Pawła Claudeł’a, ani Cinq grandes Odes, ani Tête d’or, La ville, ani wreszcie arcytworu Cette heure qui est entre le printemps et l’été, który zawiera hymn na cześć Polski, pisany nie teraz, kiedy odwalił się kamień grobowy naszej niewoli, lecz wówczas przed jakiemiś dziesięcioma laty, gdy o nas nie mówił nikt na ziemi prócz tego wielkiego i szlachetnego poety.
«Boską Komedye» Dantego przełożył w całości Julian Korsak, później A. Stanisławski. Obecnie przełożył dzieło Edward Porębowicz. Częściowych przekładów poematu dokonali: Adam Mickiewicz, J. I. Kraszewski, Adam Asnyk, Felicyan Faleński. Vita nuova przełożył Gustaw Ehrenberg. Obecnie Artur Górski. Sonety Felicyan Faleński. — Torąuata Tassa komedyę Amyntas tłomaczył Zbigniew Morsztyn, Jerozolimę Wyzwoloną Piotr Kochanowski. Przekład ten był wydany siedm razy — w r. 1618, 1651, 1687, 1772, 1820, 1826, 1860. Istnieje drugi przekład tegoż poematu, dokonany przez Ludwika Kamińskiego i wydany w r. 1846. — Ariosta Orland Szalony w przekładzie Piotra Kochanowskiego po raz pierwszy częściowo wydany w r. 1799 przez Jacka Przybylskiego, ukazał się w całości teraz dopiero. Utwory Franciszka Petrarki częściowo tłomaczyli: Dobkiewicz, Felicyan Faleński, Aleksander Groza, Ignacy Hołoniewski, Jan Nepomucen Jaśkowski, Bohdan Zaleski i inni. — Boccacia Decameron tłomaczył Władysław Ordon. — Macchiavelli’ego Traktat o księciu Antoni Sozański (1868). Innych pism Machiavelli’ego nie posiadamy w przekładzie polskim. Niema również komedyi Aretina, — Rime i Prose Piotra Bembo. II libro del Cortegiano Baltazara Castigliona nasunął Łukaszowi Górnickiemu myśl napisania Dworzanina. — Niektóre sonety Vincenza Filicai tłomaczył Felicyan Faleński. — Wojciech Bogusławski przełożył dramat Wiktora Alfieri’ego Saul. Dramat ten, a później Filip Drugi i Wirginia były wystawione w teatrze polskim Bogusławskiego. Innych dramatów Alfieri”ego, jak Agamemnon, Antygona, Ameryka Wyzwolona i t. d. nie posiadamy w tłomaczeniu na nasz język. — Powieść Aleksandra Manzoni’ego I promessi sposi była dwukrotnie wydana w tłomaczeniu Wacława Szymanowskiego i M. Obrąpalskiej. Inne utwory tego pisarza, jak Inni sacri nie były tłomaczone. — Hugona Foscolo przełożono na polskie Listy Jakuba Ortis, lecz najsilniejszy poemat Sepolcri nie został odtworzony. — Edward Porębowicz wydał przed laty swój świetny Wybór pism Leopardi’ego, a Józef Ruffer w «Simposionie» ogłosił Myśli tegoż poety. Mamy spolszczoną jednę powieść Cezara d’Azeglio Nicolo di Lapi. — Z Całej twórczości Giosué Carduci’ego, wieszcza Włoch zjednoczonych, posiadamy w doskonałym przekładzie Zenona Przesmyckiego Wybór pism, oraz Hymn do szatana (ze zbioru Decennalia) w Chimerze, krótki wiersz liryczny Zielona jabłoń granatu, mistrzowsko oddany przez Józefa Ruffera. Ody barbarzyńskie w przekładzie Julii Diksteinówny. — Anna Bronisławska świetnie przełożyła wybrane poezye Giovanni’ego Pascoli’ego w Chimerze.— Poezye Ady Negri, p. t. Niedola i burze ukazały się w przekładzie Maryi Konopnickiej. — Pisma Gabriela d’Annunzio’a, Edmunda Amicis’a, Antonia Fogazzaro, Matyldy Serao, Roberta Bracco, Anny Vivanti były skwapliwie tłomaczone na nasz język. — Nieznane są wcale pisma filozoficzne i krytyczne Benedetta Croce’go, pod których wpływem zostawała umysłowość włoska czasów ostatnich przed wybuchem rewolucyi futurystycznej. Tej głównem zadaniem było obalenie uroku d’Annunzia i Croce’go. Nieznani nam są zdolni poeci futurystów, jak Palazzeschi. Pisma Giovanni Papini’ego i Ardengo Soffici’ego tłomaczył W. Rzymowski.
Znajomość literatury niemieckiej, idąca w ślad za rozpowszechnieniem języka, przez urząd i szkołę wdrażanego w Poznańskiem, a w Galicyi szerzącego się samorzutnie, wywarłszy oddawna silny a jednostronny nacisk na umysłowość i wrażliwość polską, skłoniła licznych tlomaczów do przeszczepiania Wybitnych dzieł piśmiennictwa niemieckiego na naszą glebę. Od Adama Mickiewicza, który z pism dwu twórców siedemnastego wieku, Jana Scheffera, zwanego Aniołem Ślązakiem, i Jakuba Böhme’go wysnuł swe głębokie «Zdania i uwagi», aż do ostatniego nabytku Alraune Hansa Heinza Ewersa, zaznacza się to nieustanne oddziaływanie. Oprócz czynników mechanicznych, wzmożeniu się wpływu niemieckiego na ducha, literaturę a nawet na język polski sprzyjał romantyzm, z Niemiec przeważnie czerpiący soki, — rozwój idei filozoficznych, wysoki poziom nauki, a w ostatnich czasach techniki niemieckiej. Upadek państwa i romantyzm, — to dwa najsilniejsze uderzenia, które silnie wstrząsnęły ciągłość wielkiej pracy przeszczepiania kultur literackich dalszego zachodu i południa na ziemie Rzeczypospolitej. Messyada, poemat Bogumiła Klopstocka przełożony został przez J. A. Jaślikowskiego. Jedną pieśń tego poematu tłomaczył Michał Kołpaczkiewicz. Poemat dramatyczny Lessinga Natan przetłomaczyła Rozalia Saulson, a Wojciech Bogusławski w ogromnym zbiorze swych tłomaczeń wydał Emilię Galloti. — Z dzieł Krzysztofa Wielanda Wiktor Baworowski przełożył Oberona, Anna Mostowska powieść Posąg i salamandra, J. Wakomski romans Agaton, John of Dycalp (Placyd Jankowski) Uczucie chrześcijanina, Rościszewski powieść p. t. Wędzidło muła (Wydanie w stu egzemplarzach). — Józef Bychowiec przetłomaczył Pomysły do filozofii dziejów rodu ludzkiego Jana Gottfryda Herdera. — Wyszło po polsku naśladowanie Jean Paula (Richtera) p. t. Bolesław Krwawobój. — W tomie 9 i 10-tyin «Skarbca arcydzieł» Adam Grąbczewski wydał utwór Ludwika Tiecka Vittoria Accombroni. — Dzieła Göthego tłomaczyli następujący nasi pisarze: Wiktor Baworowski, Karol Brzozowski, Adam Gorczyński, Marya Ilnicka, Ludwik Jenike, Feliks Jezierski, — ostatnio Stefan Frycz wydał «Wybór prozy» w «Simposionie». — Dzieła Fryderyka Schillera miały najliczniejszych bodaj tłomaczów w naszem piśmiennictwie. Ballady i pieśni wydał J. N. Kamiński, Ballady i poezye Adam Gorczyński, dzieła dramatyczne w czterech tomach Michał Budziński, Dziewicę Orleańską Andrzej Brodziński. Poszczególne utwory odtwarzali: August Bielowski, Kazimierz Brodziński, Julian Bogucki, Józef Dunin Borkowski, Walenty Chłędowski, Klemens Bogucki, Bruno Kiciński, Julian Korsak, Piotr Lebrun, Adam Mickiewicz, J. D. Minasowicz, Antoni Edward Odyniec, Józef Paszkowski, Bohdan Zaleski, Teodor Żerdziński, B. J. Trentowski, Ludwik Kamiński, J. B. Dziekoński, F. Miłkowski i wielu innych. — Dzieła Henryka Heinego miały również nader licznych tłomaczów, jak Adam Mieleszko-Maliszkiewicz, L. Kaczyńska, Aleksander Kraushar, Adam Asnyk, Karol Brzozowski, Ksawery Godebski, J. Kapliński, Roman Karpiński, Adam Paygert, Jan Zacharyasiewicz, Felicyan Faleński, Maryan Gawalewicz, Czesław Jankowski, Józef Jankowski i wielu innych. — Marya Konopnicka wydała w «Bibliotece najcelniejszych utworów» swój przekład poematu Pawła Heyse’go p. t. Dziecię wieszczek. — Tłomaczono skwapliwie powieści Fryderyka Spielhagena, — Dietrich Grabbe nie miał szczęścia do tłomaczeń na język polski; pierwszy Wacław Berent wybornie przełożył jego Żart i głębsze znaczenie (w «Chimerze»). Dramaty Don Juan und Faust, Hannibal, Marius und Sulla czekają na odtwórcę. — Fryderyk Hebbel dopiero ostatnimi czasy począł budzić żywsze zainteresowanie. Karol Irzykowski wydał o tym pisarzu studyum, oraz przełożył jego Dzienniki (w «Simposionie»). Przełożono również dwa dramaty — Juayta i Marya Magdalena, (ostatni wyszedł dwukrotnie). Pozostają do przetłomaczenia: Genovefa, Julja, Herodes und Marianne, Agnes Bernauer, Michelangelo, Gyges und sein Ring. — Władysław Oidon przełożył powieść poetycką Roberta Hammerlinga Ahaswerus w Rzymie. — Nie mamy przekładów poezyi Karola Körner’a, Mikołaja Lenau’a, Detlev von Liliencron’a, Ferdynanda Freiligrath’a, Jerzego Herwegh’a, Augusta Platen’a. W wydawnictwie Piotra Chmielowskiego i Edwarda Grabowskiego p. t. «Obraz literatury powszechnej w streszczeniach i przekładach» znajdują się urywki różnych utworów. Nie posiadamy dotąd w przekładzie najwybitniejszych dzieł Fichtego, Hegla, Scheliinga. Piotr Chmielowski przełożył Immanuela Kanta, Krytykę czystego rozumu. Jedynie Fryderyk Nietzsche dostał się w ręce odtwórców powołanych i ukazał prawie w całości swego dzieła. Tłomaczono i wystawiano na naszych scenach Gerharda Hauptmana, Hermana Sudermanna, Wedekinda, Schnitzlera. Zenon Przesmycki i Stanisław Wyrzykowski tłomaczyli niektóre utwory Hugona von Hoffmanstahl’a (w «Chimerze»), Stanisław Przybyszewski Momberfa i Schlaffa.
Z literatury hiszpańskiej nieliczne posiadamy dzieła w tłomaczeniu na nasz język. Calderona de la Barca Lekarza swego honoru przełożył J. Kamiński (1827), Juliusz Słowacki Księcia niezłomnego, Karol Baliński Kochanków nieba, Bolesław Wiktor Budziński Czarnoksiężnika, Chłopicki komedyę Alkad z Zalamei, Józef Szujski Życie snem. Edward Porębowicz wydał w książce zbiorowej pięć dramatów Calderona. — Lope de Vega wydano w r. 1830 komedyę p. t. Don Felix de Mendoza. — Don Quixota Cervantes’a tłomaczono dwukrotnie: Franciszek Podoski w r. 1786 i W. Zakrzewski w 1855. W wydawnictwie «Muzy» Zdzisław Milner ogłosił Novellas exemplares. Stanisław Miłaszewski świetnie przełożył Don Juana Zorilli. O nowoczesnej literaturze hiszpańskiej słabe do nas dochodzą echa.
Z literatury portugalskiej posiadamy przekład Os Lusiades Ludwika Camoens’a dokonany w r. 1791 przez Jacka Przybylskiego i drugi Adama M-skiego z r. 1890 p. t. Luzyady. Literatury północne bardziej, niż inne, zostały nam przez tłomaczów udostępnione. Corregio, dramat Adama Oelenschägera przełożył Bolesław Wiktor Budziński. — Hansa Chrystiana Andersena tłomamaczono wielokrotnie — H. Feldmanowski, Lewestam i inni. — Soren Kierkegard’a przełożono w «Życiu» Dziennik uwodziciela, a w «Chimerze» utwór Trwoga i drżenie. — W «Symposionie» ukazał się «Wybór pism» tego autora w przekładzie i z. przedmową Dra M. Bienenstocka. Ibsen, Björsen, Bang, Ola Hanson, Knut Hamsun, Arne Garborg, Jonasz Lie, figurują w naszych bibliotekach, katalogach i na wystawach księgarskich. Również pisma Augusta Strindberg’a były tłomaczone pilnie na nasz język. Ostatniemi czasy baczną uwagę tłomaczów budzą pisma Selmy Lagerlöf.
Po odejściu na wieczne czasy moskali z ziem polskich, po odtrąceniu ich inwazyi na nasze prawo, ducha, szkolę, język, można będzie zacząć mówić spokojnie o literaturze rosyjskiej. Znana ona jest w oryginale i najszczegółowszych przejawach byłym uczniom szkół Królestwa, Litwy, Wołynia i Podola.
Poznańskie i Galicya z felietonów gazet bardziej zna Mereżkowskiego, Gorkiego[3], Andrejewa, Kuprina, Arcybaszewa, a nawet Lejkina, niż poezyę Puszkina, Lermontowa, Odojewskiego, Wiaziemskiego, Aleksego Tołstoja, — niż wielką twórczość Dostojewskiego, którą krytyk francuski Suarez stawia na pierwszem miejscu w szeregu prac ducha nowoczesnej ludzkości, — niż pisma Tołstoja, Turgieniewa, Szczedryna, Gonczarowa, Wsiewołoda Garszyna. To, co jest w tej literaturze objawem głębokiego piękna, odruch antyrealistyczny, dzieła Konstantego Balmonta, Wiaczesława Iwanowa, Andrzeja Biełego, oraz nowelistyka najnowszej doby, jak np. Sergjusz Auslender, dopiero czeka na swego odtwórcę w języku polskim. Ostatnimi czasy bardzo wiele tłomaczono z nowoczesnej literatury rosyjskiej.
My, cośmy rękoma wielkiego budowniczego nowoczesnej Polski w «Kursie literatur słowiańskich» wznieśli genialnie powziętą i tytaniczną siłą podźwignioną świątynię powszechności narodów słowiańskich, niewiele dziś wiemy, jeżeli wnosić z ilości dokonanych przekładów, o życiu duchowem każdego z tych narodów. Jedynie piśmiennictwo czeskie, od królodworskich i zielonogórskich falsyfikatów Wacława Hanki, które w Lucyanie Siemieńskim znajdowały świetnego tłomacza, — aż do odtworzeń poezyi Jerzego Karaska w «Życiu» krakowskiem, znajdowało u nas niejakie odbicie.
Poezye Jana Kollara, Ładysława Czelakowskiego, Karola Machy, Wacława Fricza, Jana Nerudy, Jarosława Kvapila, Jarosława Vrchlickiego, Bożeny Nemcowej, Machara i Hajeka znajdowały tłomaczów w urywkach i wyjątkach. Bronisław Grabowski i Zenon Przesmycki byli najpracowitszymi odtwórcami u nas literatury czeskiej. Szczególniej ostatni wydaniem dwu wielkich tomów pism Juliusza Zeyera i tłomaczeniami Vrchlickiego dał wzór tej pracy. Pisma Chorwatów, Serbów, Słoweńców, Ukraińców ukazują się czasami w naszych wydawnictwach.
Z tego przydługiego, a dorywczo skreślonego bibliograficznego wyciągu, który nie rości sobie pretensyi do ścisłości, ani do wyczerpania poruszonej sprawy przekładów, wynika przecież oczywistość faktu, iż suma pracy już dokonanej w zakresie tłomaczeń z obcych języków jest ogromna. Odtwórca polski czerpie ze wszystkich kultur i czasów. Tuż przed wojną i w czasie wojny podjęto przekłady wielkich poematów wschodu, opracowane przez — Antoniego Langego i Stanisława Michalskiego. Jakieś wielkie ogarnia wzruszenie na widok niezmordowanej, ciągłej, nieustającej ani na chwilę pracy tylu jednostek, symplistów, talentów i geniuszów, a pracowników jednego znaku, znoszących wciąż i ze wszech stron do rodzinnego domu skarby ducha. Wszyscy ci ludzie, których nazwiska przewinęły się przez powyższe kartki, — a częstokroć w ukryciu i bezimiennie, — pracują dla jednego wspólnego celu, jakby zmówiwszy się przed wiekami, wczoraj i dziś, we wszystkich momentach doli i niedoli plemiennego trwania, — dla zbogacenia duszy «późnego wnuka».
Dziś, gdy mamy szczęście najwyższe, jakie mogło być dla Polaka, oglądania własnemi oczyma odsłaniającej się ziemi Hanaan, wyśnionej krainy wolności, należałoby dźwigać się i stawać wraz we wszystkich dziedzinach, a więc i w tej, — zbiorowego, wielkiego dzieła odgrzebania i odsłonięcia w całym ogromie pracy tylu służebników, która zanurzona jest w niepamięci, poniewiera się w rozproszeniu i nieużytecznie marnieje. Mogliśmy ukazać samym sobie Aryosta, przełożonego artystycznie językiem niemal równoczesnym z oryginałem, — możemy Racine’a, Corneil’a i Moliera czytać w jednoczesnym przekładzie, — możemy Owidyusza mieć w starym języku Otwinowskiego, Żebrowskiego, Chrościńskiego i czytać go w mowie dzisiejszej. Jakże nadzwyczajne wyniknie zbogacenie słownictwa poetyckiego, a co za tem idzie, literackiego, dziennikarskiego i gwarowego z udostępnienia przekładów, które będą mogli czytać wszyscy, od ucznia w gimnazyum, (który dzieła poetów starożytności poznaje dziś z tak zwanych bryków), — aż do subtelnego poety!

Przekłady już dokonane stanowią jakgdyby fundament, trwałą i mocną podstawę przyszłego dzieła. Akademia literatury polskiej powinnaby jaknajprędzej zorganizować wielką, tanią, nieobliczoną na zyski, nieschlebiającą gustom i upodobaniom publiczności, czystym językiem polskim oddaną bibliotekę przekładów, w której zespół znawców będzie wysuwał danemi literaturami autorów w całości ich dzieła. Z przekładów już dokonanych ów zespół redakcyjny dobierze najdoskonalsze, odszukując je w antykwarniach, bibliotekach, dawnych czasopismach, a nadewszystko wydobywając z rękopisów dotąd nieogłoszonych. Znajdą się wielkie i mistrzowskie prace. Otworzy się możność działania współtwórczo dla legionu znakomitych pisarzów, którzy ze swemi przekładami kołatać teraz muszą do drzwi księgarzy i łaskawych nakładców. Z tego zasobu, który się w naszem piśmiennictwie, jako nowa krynica bogactwa duchowego, otworzy, można będzie dobierać książki «dobre» dla okrężnych biblioteczek ludowych, jak już z dotychczasowego dorobku można było wcielić do nich świetną książkę dla ludu Narzeczonych Manzoni’ego, Serce Amicis’a, Pustkowie i inne utwory Dickens’a, Księżniczkę Kasię Wiliama Butlera Yeats’a — i wiele innych. W bibliotekach i czytelniach publicznych, jak «Biblioteka Zakopiańska», można będzie, zamiast śmieci, podsuwać czytelnikom, a nadewszystko młodzieży, cuda twórczości ludzkiej w dziedzinie literatury.


III

Instytucya Akademii Literatury Polskiej powinnaby zrzeszyć i reprezentować ogół piszących wszystkich dzielnic Polski i emigracyi. Zarząd tego ciała powinienby się składać z najgodniejszych pisarzy i musiałby ulegać zmianie co rok, czy co dwa lata, dla uniknięcia majoryzacyi kierunków literackich jednych przez drugie, oraz z obawy przed wytworzeniem się wszelkiego rodzaju magnateryi, matadoryzmu klik i zespołów, które mocą posiadania przydługiej władzy mogłyby szkodliwie oddziaływać na swobodę ujawniania się kierunków i prądów nowych. Zarząd ów byłby instancyą dla obrony samotnego pracownika literackiego w rozległej dziedzinie materyalnego życia, która aż dotąd była dlań wrogim «światem». Czy ktokolwiek pomyślał kiedy w Polsce o tem, że literat musi prowadzić samodzielne do swych prac studya, równie jak «uczony», przesiadywać w bibliotekach, szperać w starych i nowych rękopisach, odbywać niezbędne podróże, poznawać stare i nowe kultury świata, oglądać własnemi oczyma lądy i morza, zwiedzać obce miasta i zgromadzone w nich skarby sztuki, skoro współpracownikiem tej właśnie dziedziny życia jest w swej ojczyźnie? Tylko młodzieniec, «pracujący na polu naukowem», zasługuje na obfite stypendya, na rekomendacye, polecenia, ułatwianie wstępów do instytucyi naukowych, muzeów, galeryi, bibliotek, na opiekę i obronę Literat idzie zawsze własną drogą, z boku czy z tyłu, a na poparcie zamierzeń bynajmniej nie zasługuje. Ma on nietylko prawo do szpitalnego łoża i wspólnego dołu «ubogich », jak Norwid, — do samobójstwa, jak Stebelski, Bałucki, Wroczyński, ale nadto ma prawo do tego, żeby być posądzonym o szpiegostwo, żeby przez potężne partye polityczne wobec milczącego ogromu widzów być bitym knutem śmiertelnych zniewag, pod razami tego knuta skonać i na kościach bezsilnych dźwigać kamień hańby, kędyś na cmentarzu florenckim, jak Stanisław Brzozowski. Dotąd niema dowodu winy tego człowieka, a kara wymierzona została, jak po najbewzględniejszym wyroku. Byłem jednym z tych niewielu (Karol Irzykowski, Mieczysław Limanowski, Tadeusz Miciński, Wacław Nałkowski, Zofia Rygier-Nałkowska, Władysław Orkan, Ostap Ortwin), którzy podczas procesu, sprawowanego w Krakowie przez partyę socyalistyczną, naskutek oskarżenia Stanisława Brzozowskiego o należenie do liczby członków «ochrany» warszawskiej przez byłego agenta tejże «ochrany» Bakaja, żądali dodania do grona sędziów, członków partyi, jednego przynajmniej literata. Żądanie to zostało wówczas odrzucone. Gdyby taki członek ze strony literatury brał był udział w owym niedokończonym procesie, możnaby było zażądać od niego, ażeby tę sprawę poruszył nanowo, gdy po upadku caratu i rewolucyi rosyjskiej ogłoszona została długa lista szpiegów i prowokatorów, a w liście tej niema nazwiska Stanisława Brzozowskiego. Dążenie do wyjaśnienia prawdy w tej ohydnej sprawie mogłaby wszcząć tylko Akademia Literatury Polskiej. Mogłaby zażądać od owego partyjnego sądu aktów i dowodów, mogłaby, przeprowadziwszy dochodzenie, zmyć z pamięci Stanisława Brzozowskiego znak haniebny, albo, w razie udowodnienia winy, nazawsze to nazwisko z kart literatury narodowej wykreślić.
Warto tutaj przypomnieć drugą sprawę, którą znam dobrze, gdyż żywy w niej brałem udział, — tak zwaną sprawę rapperswilską. Grono osób żądało publicznie usunięcia z muzeum w Rapperswilu falsyfikatów i najrozmaitszych nonsensów, ułożenia wartościowych przedmiotów, tam zgromadzonych, w pewien porządek, któryby cudzoziemcowi, jak to było w intencyi założyciela, dawał pewien obraz kultury polskiej. Do obrony nie czego innego w istocie rzeczy, tylko właśnie falsyfikatów, stanęli ławą, powołani przez zarząd muzealny, młodzi profesorowie uniwersytetu jagiellońskiego, prawnicy z Krakowa i Lwowa i rozmaici luminarze ze wszystkich dzielnic. Korzystając z braku świadków, których w ciągu trzech dni trwania sądu niepodobna było dostawić z rozmaitych krańców Europy, oraz nie uwzględniwszy trudności w zgromadzeniu dokumentów, sąd, ad hoc z owych luminarzy złożony, wydał wyrok, potępiający akcyę krytykującą. Przeciągnięto wówczas w prasie polskiej, a nawet w obcej, nazwiska wszystkich śmiałków, którzy odważyli się stosunki rapperswilskie w świetle prawdy ukazać, przez wszelkie wypróbowane co do skuteczności komplety oszczerstw i wyzwisk. Wówczas, zgromadziwszy wszelkie dowody, napisałem broszurę p. t. O przyszłość Rapperswilu, gdzie cytatami i danemi, absolutnie stwierdzającemi prawdziwość pierwszego oskarżenia, wykazałem istotę rzeczy. A dziś? Po śmierci głównych przedstawicieli dawnego zarządu muzealnego nowa dyrekeya usunęła wszystko, co w mojej broszurze do wyrzucenia zostało wskazane, i urządziła, jak słychać, wartościowe zbiory tameczne według rady sponiewieranych wówczas krytyków, — czy ze zmianami, lecz w myśl podanych wskazówek.
Gdyby wówczas, gdy swą broszurę pisałem, istniała Akademia Literatury Polskiej, byłbym wezwał jakiś urząd polski do współdziałania w obronie najsłuszniejszej sprawy. Wtedy apelowaliśmy do społeczeństwa, t. j. do pustki, pełnej chaosu. Prasa rada była setnie ze «skandalu». Roiło się od korespondentów, bo przecie pachniało zwadą. Przeprowadzenie sprawy z bezwzględnym pożytkiem dla społeczeństwa, wykonanie Ciężkiej roboty, o które się zwada toczyła, pokryło, oczywiście, obojętne i lekceważące milczenie.
Nastręcza się jeszcze sprawa sprowadzenia do ojczyzny zwłok Juliusza Słowackiego, poruszona i podjęta przez pewne koła literackie i dziennikarskie w Warszawie z racyi rocznicy poety. Należałem do nielicznej grupy piszących (Wacław Berent, Artur Górski, Ignacy Grabowski, Jan Lorentowicz, Ignacy Matuszewski, Zenon Przesmycki, Stanisław Wyrzykowski), która sprzeciwiała się usilnie na publicznem zebraniu w Warszawie sprowadzaniu popiołów wielkiego poety do kraju, zanim duch jego nie został sprowadzony, niepoznane, a nawet w całości nieogłoszone dzieła. Uchwalono tam jednak ogromną większością głosów, ażeby te popioły do kraju sprowadzić. Taką samą uchwałę powziął wiec publiczny w ratuszu krakowskim pod przewodnictwem marszałka krajowego, decydując zarazem o złożeniu ich w grobach Wawelu. Tymczasem, ówczesny biskup krakowski, ksiądz kardynał Puzyna, oparł się temu postanowieniu. Wówczas rada miejska krakowska i owe koła literacko-dziennikarskie w Warszawie pokryły sprawę głębokiem milczeniem. Znajdując, iż takie jej zakończenie uwłacza godności poety, wraz z kilkudziesięciu pisarzami i artystami podpisałem odezwę, proponującą sprowadzenie zwłok Słowackiego do ojczyzny i złożenie ich w skalach Kościelca, skoro raz zdecydowano, iż mają być do ojczyzny sprowadzone, a na Wawelu złożyć ich nie wolno. Wskutek wyboru grupy pisarskiej, podówczas w Paryżu przebywającej, redagowałem tekst wspomnianej odezwy. Spotkała się ona, oczywiście, z protestami i zaprzeczeniami, a Jan Gwalbert Pawlikowski w swoim «Lamusie» traktował ów pomysł w taki sposób, jak to jest tylko w naszym świecie literackim możliwe.
Gdyby istniała była wtedy instytucya literacka, której założenie proponuję, niemożliwąby to było rzeczą, aby genialny poeta doznał tej zniewagi, iż społeczeństwo zdecydowało o przewiezieniu jego popiołów do ojczyzny, a następnie, wskutek veto jednego człowieka, rozmyśliło się i swej dobrowolnej decyzyi ani tak, ani inaczej nie zrealizowało, — tych zaś, którzy pragnęli znaleźć jakieś w tej sprawie wyjście, sponiewierało najbrutalniej.
Są to zajścia przedawnione i, wobec ogromu i doniosłości zagadnień, które teraz mamy przed sobą, drobne, niezasługujące na wspomnienie. Lecz jest ich ogromna ilość. Szereg takich spraw przedawnionych i nieaktualnych można przedłużyć i doprowadzić aż do chwili bieżącej. Omówienie wszystkich, które wytworzył czas wojenny, z natury rzeczy trzeba odłożyć nie na bok, lecz na później, gdy nieskrępowane pióro będzie mogło zetknąć się z papierem. Narazie trzeba choć w ogólnych zarysach wskazać na konieczność uniezależnienia literatury, jako sztuki wolnej, od wpływu i przemocy partyi politycznych, klik władających dziennikami, ugrupowań społecznie skrajnych w jednym lub drugim kierunku, reakcyjnych, postępowych, czy bezbarwnych.
Powtóre — należy dążyć do wyemancypowania twórczości literackiej z pod władzy i dyktatury księgarzy, nakładców, spółek wydawniczych i przygodnych mecenasów.
Po trzecie — dążyć do ukrócenia uroszczeń tak zwanej krytyki[4] i do wytępienia rozpowszechnionej recenzyi dziennikarskiej, najczęściej bezimiennej, uprawianej przez rozmaitych frantów i hapencucyków dziennikarskich, wstydzących się ujawnienia swych nazwisk, gdy szkalują i szarpią prace imiennie podpisane. Należałoby dążyć do paraliżowania mafii, spokojnie wymierzanych w prasie na pisarzach niedogodnych dla różnych politycznych i społecznych zrzeszeń, do niszczenia zorganizowanych napaści, naganek, wyszczuwań, wyziębień i sztucznych wymilczeń talentów młodych, nowych, nieuznanych i samoistnych.
Motywy, których część tutaj przytoczyłem, oddawna nasuwały mi przed oczy konieczność znalezienia środka zaradczego.
Utworzenie stałej instytucyi literackiej nie byłoby panaceum na wszelkie niedomagania, lecz usunęłoby, jak mniemam, złe zasadnicze. Instytucyę tę proponowałbym nazwać imieniem «Miriama», pracownika w dziedzinie rozszerzenia kultury polskiej — najwyższej zasługi. Przysporzył on piśmiennictwu narodowemu wielkiego poetę Cypriana Norwida, wydobywszy go poprostu z głębi ziemi, gdzie wraz ze swem genialnem dziełem przez ciemnotę współczesnych został wrzucony. Obecnie odkopuje drugi posąg naszej kultury — Hoene-Wrońskiego. Ile zaś trudu i jakich środków zużycia wymaga takie odkrycie wskaże przypowiastka, którą tutaj przytoczę dla zilustrowania rzeczy.
Poszukując pism Hoene-Wrońskiego, Zenon Przesmycki długo pracował w Marsylii, gdzie znalazł część materyałów. Skopiowawszy własnoręcznie, gdyż tego przepisy archiwalne wymagały, wszystko, co tam było, udał się na wypoczynek w Alpy. W okolicach Chamonix po forsownej wycieczce, podczas zawiei i wielkiego zimna, trafił w wysokich górach do oberży, gdzie znalazł komin z tlejącymi węglami. Mając w tłomoczku podróżnym nieco zapasów i trunków, Miriam rozgościł się w izbie i zabierał do noclegu, gdy do drzwi schroniska zakołatał drugi spóźniony turysta. Był to Anglik, zaskoczony również w górach przez burzę. Przemoknięty do ostatniej nitki, drżący z zimna, strudzony i wygłodniały, nie miał już ze sobą nic do posiłku i rozgrzania się, gdyż wszystko spożył był w ciągu wyprawy.
Przysunął się tedy do ognia i suszył odzienie. Polak poczuł się do obowiązku gościnności z racyi wcześniejszego zajęcia miejsca. Napoił i rozgrzał przybysza mocnym alkoholem, podzielił się zapasami, odzieżą i łożem. Po przepędzeniu nocy, rozstając się, wdzięczny Anglik prosił, żeby Miriam uważał go za swego dłużnika i zechciał odwiedzić, gdyby kiedy losy rzuciły go do Anglii. Z biletu, który zostawił, wynikało, iż jest to główny dyrektor Royal Observatory w Greenwich. W jakiś czas później Zenon Przesmycki udał się do Anglii, gdyż większość nieznanych rękopisów Hoene-Wrońskiego tam się znajdowała. Ze spisów tych papierów okazało się, iż właśnie w obserwatorium w Greenwich złożone są naukowe pomysły i matematyczne prace wielkiego tułacza. Uzbrojony w bilet przygodnego współtowarzysza noclegu w Alpach, Miriam udał się do obserwatoryum. Ale u wejścia oświadczono mu, iż nikt absolutnie nie ma tam prawa wstępu z poza sfery upoważnionych do tego specyalistów i osób, posiadających świadectwa od dyrekcyi. Z. Przesmycki zademonstrował cenny bilet i po rozmatych perypetyach został wpuszczony. Dyrektor powitał swego współkompana i uprzejmie do siebie zaprosił. Na przedłożoną prośbę o pozwolenie skopiowania rękopisów, kazał natychmiast fascykuł wyszukać i ułatwił odpisanie. Tak pomyślnie załatwiwszy sprawę w jednej instytucyi, nasz poszukiwacz Wrońskiego ruszył do gmachu admiralicyi, najwyższej władzy i instancyi w sprawach morskich, gdyż i tam, w ministeryum marynarki, znajdowały się jakoweś projekty, składane przez naszego mistyka. O  dopuszczeniu jednakże do archiwum «pięciu lordów admiralicyi», nie chciano nawet słyszeć, a udzielenia odpisów wręcz odmówiono. Ale powołanie się na to, że Greenwich, najniedostępniejsza z instytucyi angielskich, zezwoliła na wstęp i nie odmówiła kopii, — podziałało. Po sprawdzeniu faktu wpuszczono petenta do wnętrza, kazano wyszukać w archiwum manuskrypty 1  pod ścisłym dozorem dano je przepisać. Zbogacony o te dwa sukcesy Zenon Przesmycki pewnym już krokiem ruszył do Foreign-Office, ministeryum spraw zagranicznych, gdyż i tam były referaty i projekty HoeneWrońskiego. Po niemałych korowodach, z powoływaniem się na obserwatoryum i admiralicyę, dopuszczony został przed oblicze ówczesnego sekretarza stanu do spraw zagranicznych. Gdy wyłuszczył swą prośbę o przejrzenie i odpisanie papierów genialnego Polaka z początku dziewietnastego stulecia, dostał bezwzględną rekuzę. Angielskie ministerfum spraw zagranicznych nie mogło żadną miarą dopuścić cudzoziemca do swych aktów, nawet dawnych. Ale wtedy Miriam stanął do oczu ministrowi. Oto on, dyspozytor sił potencyi angielskiej, trzymający rękę na sterze jej nawy, kierownik tylu potęg, dzieł i praw na kuli ziemskiej, odmawia prawa do poznania pożółkłych kart — komu? — Polakowi, członkowi narodu skrzywdzonego przez wszystkie siły świata i zapomnianego przez wszystkich^ — pozbawia ten naród ostatniej własności, promienia geniuszu, zachowanego w zwitkach papieru, — solidaryzuje się z tymi, którzy wydarli nam wszystko — sławę, wolność, szczęście, język, kulturę...
Cień wzruszenia przesunął się przez oblicze angielskiego męża stanu. Za naciśnięciem krążka od dzwonka elektrycznego ukazał się urzędnik, a w kilkanaście minut później teka z pismem Hoene-Wrońskiego leżała na stoliku, przy którym pod okiem specyalnego delegata zasiadł Miriam do swej pracy wskrzesiciela geniuszów.

Działo się to wówczas, gdy nad ziemią ojczystą panowali Hurko i Bismarck i gdy nazwa Polski nie istniała. W anegdocie, którą przytoczyłem z pamięci, streszcza się całkowity ogrom owoczesnego nieszczęścia Polski. Zatarł już był wiatr ślady wielkiego tułacza, samotnika, żebrzącego o posłuch dla genialnych snów swego ducha, obejmujących wieszczemi skrzydłami ziemię i niebiosa, świat i zaświat, wsród krwawego doświadczenia o każdej godzinie.

«... come sa di sale
Lo pane altrui, e com’é duro calle
Lo scendere e il salir per l’altrui scale».

Po nich to szedł ów drugi, zbierając troskliwie trudy, myśli, marzenia i wielką mękę tamtego. Nikt go do tej pracy odkrywcy, zapomnianych, nie delegował, nikt go nie wspierał i nikt nie udzielił rekomendacyi. Nie miał poza sobą ambasady, akademii, ciała naukowego. Sam jeden był godnym i dostojnym ambasadorem rzeczypospolitej ducha, wielkiej krainy, okrytej ciemnością, niedolą, smutkiem i milczeniem. Trudził się dla potrzeby swej duszy i naprawy krzywdy, wyrządzonej przez innych wielkim zmarłym. O jego pracy, jako poety, krytyka, tłomacza, redaktora Chimery, wydawcy pism Cypryana Norwida, organizatora muzeoznawstwa, nowatora w sztuce reprodukcyi arcydzieł, artystycznego drukarstwa i t. d. nie mogę się tutaj rozwodzić. Albo ktoś doniosłość tych prac i zabiegów zna i rozumie, a w takim razie musi je oceniać należycie, albo te sprawy są mu obojętne i obce.
Według mnie Zenon Przesmycki spełniał oddawna sam te zadania, które należałoby wykonywać siłami zbiorowemi. Zasługa jego w zakresie rozszerzenia i pogłębienia kultury polskiej równa się zasłudze, położonej niegdyś w innej sferze i formie, — Józefa Ignacego Kraszewskiego. Dlatego to proponuję, ażeby instytucyę literacką, o ile powstanie, nazwać «Akadernią Literatury Polskiej imienia Miriama».
Jakże tę myśl zrealizować?
Przypuszczam, iż rzecz ta może się począć w sposób najprostszy. Jakiekolwiek liczniejsze grono pisarzy, o ile ta myśl trafi do ich przekonania, — redakcya którego z pism literackich, — czy dawniej istniejące «Towarzystwo pisarzy polskich» — podejmie trud ułożenia formalnego statutu i poweźmie inicyatywę rozesłania listów do osób istotnie pracujących na polu literackiem z wezwaniem do pisemnego głosowania, kogoby uważały za najgodniejszego do zajęcia miejsca w pierwszym zarządzie Akademii literackiej imienia Miriama[5]. Akademia Literatury Polskiej w chwili swego założenia nie będzie posiadała ani jednego grosza. To prawda. Ale cóż z tego? Pierwszy zarząd zakrzątnie się około znalezienia jakichś funduszów. Będzie on się mieścił w jednem z miast Polski, — może w stolicy, w Warszawie, — w małej zapewne izdebce. Lecz skoro tylko wybrany zostanie i pocznie urzędować, utworzą się w łonie świata literackiego sekcye, przypuśćmy, językowa, przekładów z języków obcych, wydawnicza, obrony prawnej, sądowa i t. d.
Już może ten pierwszy zarząd zdoła wyróżnić pisarzy pierwszej wody, choćby wydali jeden jakiś tomik, a jeśli nawet nie będzie mógł dać im pieniężnej nagrody, stypendyum na podróż i studya, to przez to wyróżnienie zdoła niejednego ocalić od zguby, od ciężkich robót w dziennikarstwie, albo zmajoryzowania przez lichotę. Z czasem pieniądze się znajdą. Może już pierwszy zarząd zdoła zorganizować ogólny plan biblioteki przekładów i wejść w porozumienie z księgarzami co do jego zrealizowania. Nie doradzałbym tylko kierownictwu Akademii Literatury Polskiej zamieniania jej na towarzystwo wydawnicze, drukowania i sprzedawania tworzącego się piśmiennictwa doby bieżącej. Poeci i literaci są twórcami, producentami dzieł sztuki pisarskiej. Sprzedażą tych dzieł, rozrzucaniem ich po świecie trudnią się zawodowi kupcy, czyli księgarze. Zarabiają oni na tym procedurze znaczne, a nawet wielkie sumy, ponieważ wkładają w przedsiębiorstwa handlu książkami kapitały, zakładają i utrzymują ogromne sklepy, składy, najmują sztaby pracowników księgarskich, wchodzą w stosunki handlowe z licznemi i dalekiemi faktoryami, oraz są od nich materyalnie zależni. Akademia Literatury Polskiej winna wyrządzić pisarstwu polskiemu najprostszą usługę: unormować raz na zawsze stosunek poetów do księgarzy, wyznaczając minimum honoraryum autorskiego w stosunku ¼ czy ⅓ od ceny księgarskiej tomu, czy egzemplarza dzieła. Ona to również przez jeden ze swych organów powinna zaprowadzić rzetelne wykazy ilości egzemplarzy przez księgarnie drukowanych. Wówczas nie będzie potrzeby tworzenia sztucznych i nienaturalnych wydawnictw, prowadzonych przez literatów, naiwnych w świecie kupiectwa, nieposiadających przecie ani księgarni, ani kapitałów, sztabów funkcyonaryuszów, środków reklamiarskich, stosunków, obowiązujących w świecie handlu książkami. Gorzkie doświadczenie w wydawnictwie «Książka» aż nadto dobitnie pouczyło pewne grono pisarzy, czem jest spółka wydawnicza tego rodzaju. Akademia Literatury Polskiej winna podjąć i opracować plan wydania naszych wielkich pisarzy. Jestem najmocniej przekonany, iż niewiele upłynie czasu, a instytucya ta posiędzie własny gmach, bibliotekę, archiwum, da impuls do budowy teatru imienia Słowackiego i wzniesie muzeum literatury polskiej.





  1. Części składowe w cepach noszą nazwy czysto polskie: dzierżak, bijak i gązwy (wiązanie skórzane z twardego rzemienia); socha, czyli drzewo krzywe w sposób swoisty, otrzymuje nazwę — klęk, — ma pośrodku wprawione ciężadło, a na końcu radlicę; pług składa się z trzech części — z grządzieli i dwu przynóg, — ma na przedzie kroj (w kieleckiem zwany trzusłem), dalej lemiesz, który ziemię przeciętą wybiera i odkłada, płóz i słupicę; szereg nazw poszczególnych przedmiotów składających się na całość zaprzężonego wozu, uprzytomnia dzieje rozwoju życia od prawieków do chwili obecnej: oś (die Achse, albo die Axe, nie dowodzi wcale germańskiego pochodzenia tej nazwy), piasta, sprychy, dzwona, obręcz, lon, kłonica, luśnia, nalustek, drabiny, pawęz, rozwora, sworzeń, orczyki, postronki, chomąta, naszelniki, uzda, wędzidło, wodze albo lice, — a obok tych polskich nazwy obce — śtylwaga, rycman, obladry, dyszel (die Deichsel).
  2. W książce Stanisława Przybyszewskiego p. t. Szlakiem duszy polskiej (Poznań, 1917) na, str. 147 znajduje się wzmianka o tym pisarzu. Potępiając surowo moje uwagi, wyrażone w odczycie p. t. Literatura a życie polskie, Stanisław Przybyszewski Wywodzi: «Wprawdzie przyznaje Żeromski, że rewolucya Wywołana «Wędrowcem» (tak!) Witkiewicza, «Życiem» Przybyszewskiego, «Chimerą» Przesmyckiego, jakkolwiek nieudała według mniemania Żeromskiego, jak wszystkie rewolucye polskie, to w każdym razie wywarła wpływ najzbawienniejszy na twórczość i krytykę rodzimą, rozszerzyła widnokręgi, przysporzyła sztuce nowych wartości przez ich «europejską uprawę». Ale czem jest ten wspaniały rozkwit myśli polskiej — i to w zdumiewająco krótkim czasie — utworami o tak niezmiernej artystycznej wartości, jak «Hymny» Kasprowicza, «Legenda Tatr» Tetmajera, cały twór krytyczny Stanisława Brzozowskiego, «Chłopi» Reymonta, «Próchno» Berenta, «Grzech» samego Żeromskiego, czem twórczość Micińskiego, Szzndlerowskiego, Daniłowskiego lub(?) Struga wobec takich olbrzymów, jak G. K. Chesterton, o którym Polak ma takie samo prawo nic nie wiedzieć, jak on Włoch o Polakach w swej słynnej antologii medyolańskiej — czem nadzwyczajny norweski Johann Boyer — zaliczany i to słusznie w swej ojczyźnie do drugorzędnych pisarzy, zwykły epigon Dostojewskiego tak często napotykany w Skandynawii, — czem wpół (tak!) Francuz — wpół (tak!) Irlandczyk Jammes — całemi garściami czerpiący z drugiej ręki a czem dopiero taki Pascoli».
    Nie mogę rozplątywać tutaj tego wywodu, gdyż zajęłoby to zbyt wiele miejsca. Wystarczy stwierdzić, iż zaimponował mi «wspaniały rozkwit myśli polskiej — ito w zdumiewająco krótkim czasie — utworami...» Na razie interesuje mię pytanie, skąd S. Przybyszewski powziął informacyę, że Francis Jammes to «wpół Francuz, wpół Irlandczyk»? Francis Jammes urodził się w r. 1868 w Tournay u stóp Pirenejów, kształcił się w Pau i Bordeaux. Po śmierci ojca osiadł w Ortez (departament Dolnych Pirenejów). To miasto z dawien dawna było siedzibą jego rodziny. Tam też spędzał źycie. Nigdzie, ani w jego życiorysach, ani w dziełach niema śladu wzmianki o pochodzeniu niefrancuskiem. Przeciwnie, jest to pisarz na wskroś rodowity, drobnomieszczanin, francuski prowincyalista, schłopiały arystokrata ducha, możnaby powiedzieć, rodzony brat naszego Józefa Chełmońskiego. Sądzę, że S. Przybyszewski kogo innego miał na myśli, nie autora, który nas tutaj zajmuje. Ale kogóż to? Kimże jest ów drugi, «całemi garściami czerpiący z drugiej ręki?» Cóż to on czerpie i od kogo? Francis Jammes jest tak samoistny, jedyny w swoim rodzaju, jako szczerość, religijność niekłamana, uduchowione chłopstwo, które wzruszenia swe, myśli i całkowite życie wszechrzeczy, postrzegane na małej przestrzeni okolic mieściny Ortez, umie wyrazić cudnemi wierszami, iż do niego nie może stosować się zarzut czerpania z drugiej ręki. We wszystkich utworach, jak «Le roman du liévre», «De l’angelus de l’aube à l’angelus du soir», w dziwacznym utworze o formie dramatycznej p. t. Existences, w poemacie p. t. Jean Noarrieu, pełnym prostoty, prawdy, tchnienia życia i uczuć wszechistnienia, — w nienaśladowanych lirykach i ślicznych nowelach jest on tak dalece sobą, iż pisma jego uderzyły, jako nowość fenomenalna, na rynku twórczości i snobizmu, poczęły pociągać, stworzyły szkołę naśladowców jego prostej i najszczerszej wiary «jammisme».
    Opinia o Boyerze, oryginalnym pisarzu norweskim, iż ten jest «zaliczany i to słusznie w swojej ojczyźnie do drugorzędnych pisarzy, zwykły epigon Dostojewskiego, tak często napotykany w Skandynawii» — podobną, jak powyżej przytoczona o Jammes’ie, ma w sobie cechę prawdy. Znana mi jest dokładnie całkowita twórczość Dostojewskiego. Znam utwór Johanna Boyera p. t. Więzień śpiewający. Mogę stwierdzić, iż najlżejszego cienia «epigonizmu» Dostojewskiego w tym utworze nie dostrzegłem. Twierdzenia o G. K. Chestertonie, wyrażonego na str. 147 w słowach: «Polak ma takie samo prawo nic (o nim) nie wiedzieć, jak Włoch o Polakach w swej słynnej antologii medyolańskiej», nie mam potrzeby odpierać, gdyż bardzo skutecznie zwalcza je i wyszydza sam S. Przybyszewski na str. 111 swej pracy, pisząc: «Przeszkodził-że Kochanowskiemu, przyjacielowi Ronsarda, namiętnemu wielbicielowi antycznej poezyi, wpływ łacińskich lub francuskich pisarzy, by módz napisać «Treny?» — ucierpiałaż myśl polska na tem, że Mickiewicz wczytywał się w Goethego i Schillera, a Słowacki był wpatrzon, jak w tęczę, w Byrona i Szekspira? A Sienkiewiczowskie «Bez dogmatu» czyż nie przewyższa tworu Bourget’a, na którym się wzorował?» (kto?) Obce wpływy? Ależ oczywiście! Myśl polska jest częścią Myśli Wszechludzkiej» i t. d.
    Pozwolę sobie zauważyć, iż szeroko i długo pisząc o walkach «Młodej Polski», o zaciekłych «prześladowaniach obrzucaniu błotem, tarzaniu w gnojówce najohydniejszych potwarzy i kłamstw» jej bojowników, nie należało może samemu załatwiać się z pisarzami w Polsce nieznanymi, nowatorami «zaliczanymi w ojczyźnie do drugorzędnych pisarzy» może właśnie przez niesprawiedliwość i kołtuństwo, — w sposób tak krótki i węzłowaty, jak to czyni S. Przybyszewski. Jeden to «wpół-Francuz — wpół Irlandczyk» (nie rozumiem intencyi tej wiadomości, — czy to ma być zarzut, w razie, gdyby w istocie tak było?) «całemi garściami czerpiący z drugiej ręki», — drugi to «epigon Dostojewskiego», a trzeci poprostu nie wart nawet tyle, by Polak cokolwiek wiedział o jego istnieniu.
    Z tak niebosiężnych naszych parnasów, (gdzie we własnej chwale zasiadamy), traktując «takiego Pascoli’ego», Stanisław Przybyszewski przyszedł jednakże do przekonania, że należy zasilić literaturę polską dziełem wartości istotnej — i oto, dzięki jego poparciu, posiedliśmy przekład Alraune Hansa Heinza Ewers’a. W przedmowie do tego utworu S. Przybyszewski, zapewnia, iż H. H. Ewers «odważył się zstąpić w czeluście duszy ludzkiej, obtłuc fikcyjnego bałwana, w którym literaci każą widzieć «człowieka» z grubej warstwy bibuły» i t. d. Nie mam chęci szacowania «tworu» H. H. Ewersa. Znamienną jest rzeczą, iż pomysł takiego ersatz-człowieka powstał w środowisku wszelakich Ersatzów-namiastków, «zrodził się w mózgu» pisarza, kroczącego «śladem starych dyabologów». Parafia polska zniesie poczciwie ów pomysł niemiecki, strawi i taki Ersatz, a ten i ów z parafian w tajemnicy przed sąsiadami skwapliwie zapuszczać się będzie w owe «czeluście duszy ludzkiej». Chodzi tu o inną sprawę. Stanisław Przybyszewski, znakomity pisarz polski, nie wahał się w słowie wstępnem zapewnić, że tłomaczka powieści Ewersa «swą intuicyą artystyczną w najgłębsze intencye autora wniknęła». Obaczmy: — «Wygląd jego był aż nazbyt uroczysty, miał na sobie frak». «Holendrzy wisieli na ścianach». «Żadnego szampana w domu!» «Ciągle jeszcze trzymał w ręku list, który ciekawym był rozedrzeć». «Spuścił się po jego pniu na ogromną skałę, którą, czepiając się krzaków, zeszedł nadół». «Studenci pili swoje piwo». «Jak długo ją upijałem słowami, tak długo jeszcze szło». «Chodziło tylko o gołym okiem dostrzegalną rankę». «Wsał się mocno mnóstwem cienkich korzonków». «Zaczem się jednak pożegnał, wmanił mu tajny radca inne kawałki». «Sprzedał kucharce różaniec, o którym zapewniał, że go sam biskup poświęcał, dlatego kosztował dwadzieścia fenigów więcej, jak inne». «Wątpliwość w swoją wyższość». «Musi prosić, dziecko na razie w klasztorze zatrzymać». «Kładąc się spać, przeraziło ją śmiertelne działanie musującego proszku». «Z jednej strony opowiadała mała, jak wspaniale i cudownie tam mają». «W krótkich włosach jest mi ładnie». «To był nauczyciel, którego potrzebował, który niczego nie wymagał, a ciągle dawał, dzień w dzień, co minuta prawie, który niepostrzeżenie kształcił go». «Lepiej dziś, jak jutro». «Źródło kwaśnej wody». «Jakiś nagły ból chwycił go, jęknął i stęknął boleśnie». «Przychodziła, jako rybacki chłopak w otwartej bluzie i nagich nogach». «Wszystko idzie, jak po sznurku». Tak właśnie, «jak po sznurku», idzie wszystko od początku do końca. Przekład powieści Alraune pod względem językowym stoi poniżej wszelkiej krytyki, zajmuje najfatalniej pierwsze miejsce w rzędzie dowodów zepsucia i skażenia mowy naszej w druku.
  3. Należy raz na zawsze zerwać z cudaczną odmianą Gorkija, Dostojewskija, Stanisławskija, Mereżkowskija. Wyjątek stanowi TołstojTołstoja.
  4. Twórczość literacka w Polsce bardziej, niż gdziekolwiekindziej na świecie, podlega nieustannemu nadzorowi i admonicyom. Nasi pisarze, pracujący dzisiaj, traktowani są, jako czeladka, powierzona pieczy doświadczonych ekonomów, włódarzy i karbowych, świadomych, jak należy uprawiać niwę literatury narodowej, co czynić, zarówno w dzisiejszym dniu roboczym, jak i nazajutrz. Zadania owych kierowników twórczości spełniają liczni «krytycy». Czeladź literacka w Polsce, jak wszelka inna tego padołu, buntuje się nietylko w duchu, lecz fizycznie przeciwko świadomym rzeczy podstarościm, raz wraz rozbiega się z pod bata w różne strony, usiłując prowadzić robotę według swego rozumienia, według widzimisię każdej z poszczególnych jednostek. Najwybitniejszy dowód i okaz takiego mentorstwa «krytyki» można obserwować w artykułach i wielkich bryłach papieru, zbroszurowanych w olbrzymie tomy, naprzykład, pod tytułem «Legenda Młodej Polski» — wymienionego wyżej Stanisława Brzozowskiego. W «Pamiętniku» swoim, wydanym przed wojną, pisze on: «Dlaczego nie mogę pracować, jakbym mógł, bo mógłbym. Zmieniłbym charakter polskiej literatury na całe pokolenie i byłbym szczęśliwy, ale muszę żyć w ciągłym braku książek i dręczyć się wyrzutami sumienia, gdy się kształcę zamiast pisać »...
    Widzimy więc, jakie to szczytne ambicye rozsadzają łona krytyków. Jakże znakomicie miałaby się literatura w Polsce, gdyby jej charakter, ustalał jeden dyspozytor! Wszystko wtedy byłoby uproszczone i nie mieliby tak wielkich utrapień liczni pątnicy do źródeł duszy polskiej, źródeł, pulsujących dzisiaj w niedocieczonych ostępach tajemnicy. Najrozmaitsze temperamenty, wielorakie ukształtowania natur twórczych, pasye nowości i rzuty niespodziewanych upodobań zależałyby od ustawy, wygotowanej przez majstra, jednego na pokolenie. Literatura miałaby wiadomy charakter, o ile, oczywista, niezmiennemi upodobaniami «na całe pokolenie, rządziłby się ów auriga, pragnący ująć wodze biegunów twórczych całego pokolenia. Bo i on sam ulegał zmianom. Był czas, iż, pozostając dość niewolniczo pod wpływem poglądów George’a Sorela na użytkowość sztuki w odkarmianiu duchowem mas pracujących dla ich walki o wyzwolenie społeczne i duchowe, poglądów, wyrażonych w genialnej książce p. t. Réflexions sur la violence, — wszystkie objawy pisarstwa polskiego mierzył grzbietem tej książki. Pasujące mu do tej miary wychwalał i pod niebiosa wynosił, pakował do szkatuły wartości, którą okadzał dymem pachnideł. Nie nadające się do sorelowskiej próby, bezwzględnie potępiał i znieważał. Jako oczywisty dowód, że tak wistocie było, może służyć jego tkampania, szereg najbrutalniejszych napadów na Henryka Sienkiewicza, mocnego i samoistnego w Polsce twórcę, który imię i cześć narodu przemożnem ramieniem wydźwignął z tego dołu, gdzie wszystkie złe moce przywaliły je hańbą i zapomnieniem. Podobną napaść Stanisław Brzozowski podjął następnie na Zenona Przesmyckiego. I ta była tak ordynarna, że zaszła potrzeba wystosowania protestu przeciwko temu wybrykowi, co też niżej podpisany uskutecznił wraz z Wacławem Berentem, Arturem Górskim, Janem Kasprowiczem, Janem Lemańskim, Władysławem Reymontem i Stanisławem Wyrzykowskim.
    Z czasem Stanisław Brzozowski znacznie zmodyfikował swe marxowsko-sorelowskie poglądy na sztukę. Zaciekłe, fenomenalnie pospieszne, dorywcze czytanie nie dla potrzeby wewnętrznej częstokroć, lecz ze snobizmu, co sam przyznaje, — dla imponowania motłochowi literackiemu niesłychaną wielostronnością lektury, przesunęło jego manię uwielbień od Sorela aż do pism kardynała Newmana. Każda przeczytana książka zawracała mu w głowie tak dalece, iż wyprawiał istne tańce wśród najróżnorodniejszych autorów, a raczej tytułów ich dzieł. Poeta nie był dlań źródłem rozkoszy, przyjacielem zza świata, zza bezmiaru lat i ogromu ziem, który raduje i pociesza serce, gdy jest strudzone i konające, — nie był doskonałym wyrazem dla mocy i bezsiły ducha, co, jak niemowa w swej nieudolności wewnętrznej męki wyrazić nie może, lecz był jakowąś materyą, materyalnym obiektem, który on tłukł w swym moździerzu, urabiał w palcach wiecznie piszących, żeby wygnieść ową «genezę», «wpływ», wyższość lub niższość od drugiej miazgi, różnicę, lub powinowactwo z inną masą. Pasuje czy nie pasuje, wyższy, czy niższy, lepszy, czy gorszy — oto co go nade wszystko interesowało w każdym duchu twórczym. Wciąż układał jakieś kombinacye, szeregi, koła, czwórki, szóstki, ósemki, fornalki, aż sam się dziwił nieraz swemu wynalazkowi, jak, naprzykład, taki: «Newman, Lafargue, Przybyszewski, Sorel, Nietzsche, Taine, Meredith»....
    O piewcy zachodniego wiatru i wolności ujarzmionych, Percy Shelley’u, pisał: «Światopogląd takiego poety, jak Shelley, naraża na niebezpieczeństwo pedantyzmu każdego, kto chce go zdefiniować. Pamiętając o tem, jednak musimy starać się o możliwie najwyższy stopień określności». Każdego twórcę musi on «określić» «zdefiniować». — i to w paru wyrazach, najczęściej zupełnie niewłaściwych, — za coś go obmówić przed tymi, którzy tego nazwiska nie słyszeli, szerzyć jakieś plotki o poezyi, jako tekst obcej zupełnie tłumowi czytelników polskich. Powodzenie wszelkich tego rodzaju werdyktów jest właśnie w głównej mierze skutkiem braku wielkiej biblioteki przekładów głównych poetów i pisarzów świata. Ten «krytyczny» taniec świętego Wita, uprawiany przez Stanisława Brzozowskiego, ogromnie imponował, a i teraz jeszcze imponuje pewnym sferom piszących w Polsce.
    Jeżeli Stanisław Brzozowski zmieniał charakter literatury polskiej na całe pokolenie, ze swego trójnoga, to nie dowód, żeby inni.krytycy, nie czynili tego ze swych trójnogów, na swój sposób i według swego widzenia rzeczy.
    Każdy z nich zmienia charakter, twórczości polskiej. Dmuchają oni wciąż w kupę popiołu, utworzoną w ciągu szeregów lat z ich sądów i przesądów, pewni, że wzniecają wielkie jakieś ognisko. Pisarze nie słuchają wcale ani rad, ani sądów swych korypetytorów. Twórczość polska potrzebuje przedewszystkiem dwu warunków: — swobody i kultury. Swobodę właśnie w znacznej mierze ukrócają «krytycy». Od arystarchów w rodzaju Stanisława Brzozowskiego uczą się bezwzględności w sądach, metody w bezkarnem znieważaniu sumiennej pracy, rozpędu w napaściach rozmaici pomniejsi arystarchowie. Całe ich komuniki przesuwają się przez feiletony gazet. Zbrodniarz czy złodziej nie przeczyta o sobie przenigdy w prasie takich zniewag, jak literat, skoro poważy się wydać utwór, który nie służy klerowi, magnateryi, kołtunom, snobom, lub tak zwanym socyalistom galicyjskim. Jest to jedna z przyczyn zgorzknienia piszących w Polsce, smutku, poczucia doznanej krzywdy, o którą nikt się nigdy nie upomni, biedy duchowej, zapomnienia współczesnych, a nieraz śmierci okrutnej w szpitalu, i spoczynku w mogile zapomnienia. Metodyki swej pracy pisarze polscy nie uczą się napewno u recezentów, piszących częstokroć lichym językiem polskim. Wzory jej czerpią u nieśmiertelnych swych ojców Mickiewicza, „Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, u twórców języka, u mistrzów pisma literackiego, jak Flaubert, który po piętnaście lat cyzelował swe arcydzieła, — u Balzaca, który wszystko niemal, co zarobił, wydawał na nieskończone poprawianie w korekcie, — u Lermontowa, lotne swoje natchnienia kującego młotem olbrzymiej pracy, — u Malarmée’go, gdy pospolite słowa gwary człowieczej usiłuje na muzykę przetworzyć...
    Młodymi zatopionym w kontemplacyi chimery, której wyrazić nie są w możności, — pracującym w pełni sił nad wyważeniem wewnętrznego zagadnienia, owi «krytycy» zabiegają drogę, chwytają za ręce, szarpią za ramiona, ażeby koniecznie zmienić charakter ich pracy. Jakgdyby nie było zmarłych, leżących w mogiłach zapomnienia! Felicyan Faleński, mistrz języka w «Meandrach», znawca kultur, tłomacz Hezyoda, Boskiej Komedyi, Aryosta, romantyków francuskich i niemieckich. Niema nakładcy, papieru i druku dla jego pism. Niby siekierą obrąbano jego przekład Orlanda szalonego, żeby go dopasować do rozmiaru tomiku «Biblioteki dzieł wyborowych». Jak anioł srebrnowłosy, przesuwa się w mem wspomnieniu przez ciemne aleje Nałęczowa ze swym Aryostem w ręku, zatopiony w nim jak w modlitewniku, daleki od świata, sam jeden, zaiste obcy na ziemi.
    Zapomniany leży drugi władca innego obszaru mowy naszej, języka nizin i dalekości słowiańskiej, lasów i pól, pracy w polach i po chałupach, Adolf Dygasiński. Ten pisarz bardziej nas zbliżył do pierwoźródła mowy słowiańskiej, o której wspomniałem w pierwszym rozdziale tej pracy, niż wszyscy pisarze ostatnich lat kilkudziesięciu, razem wzięci. Ale dokonane przezeń wydobycie i podanie nam mowy ludowej, zaczerpnięte jest z niewielkiego szmata jego okolicy rodzinnej. Któż kiedy wspomni o tym samoistnym człowieku, którego bezwzględne widzenie rzeczy, ogromu życia w jego całości i prawdzie, bez cienia literackiej ozdoby, dało mu możność wykonania dzieł jedynych w swoim rodzaju, nietylko w naszej, lecz w powszechnej literaturze?
    W doskonałem studyum George’a Duhamela p. t. Paul Claudel znalazłem zdanie, które mię uderzyło jako istotna prawda: «Wydaje mi się, że zupełny sens pewnych książek może nam się odsłonić dopiero znacznie później po śmierci ich autorów». Posiadamy w Polsce głębokich i sumiennych krytyków, którzy odsłaniają nam istotny sens i prawdziwe oblicze poetów. Dość wspomnieć Monsalwat Artura Górskiego, Studyum o Maeterlinck’u Zenona Przesmyckiego, Dante Edwarda Porębowicza, Antyk Wyspiańskiego Tadeusza Sinki, Jan Kochanowski Plenkiewicza, Dyabeł w poezyi Ignacego Matuszewskiego, Studyum o Samain’ie Zaleskiego, o Fredrze Ignacego Chrzanowskiego i wiele innych. Co więcej, posiadamy owoce pracy krytycznej, stojące na wyżynie europejskiej, równe arcydziełu G. A. Scartazzini’ego. Dość wspomnieć przekład Hamleta, dokonany przez Władysława Matlakowskiego, wydanie pism Norwida w opracowaniu Miriama, wydanie przekładu Aryosta przez Piotra Kochanowskiego w opracowaniu Jana Czubka, przekład Moliera Tadeusza Żeleńskiego.
  5. Obawiam się, iż, jako pierwszy odruch, pojawi się przypuszczenie, jakoby inicyator tej myśli pragnął oto tanim kosztem znaleźć się na liście członków pierwszego zarządu. Pragnąłbym skrócić tę fazę sprawy za pomocą oświadczenia, że niżej podpisany bynajmniej nie marzy o takim zaszczycie. Przewiduję również zarzut drugi, iż inicyatywa tego rodzaju jest nie na czasie. Na to trzeba z góry oświadczyć, iż jeżeli pilną sprawą jest tworzenie natychmiast szkolnictwa, sądownictwa, fundowanie polskich instytucyi natury społecznej i ekonomicznej, gromadzenie w rękach polskich kopalń węgla, obwałowywanie Wisły i jej dopływów, budowa kolei żelaznych i dróg bitych, to niemniej naglącą potrzebą jest założenie publicznego instytutu oświecenia w zakresie literatury pięknej. Czyż to literaci i poeci będą budowali koleje żelazne, drogi bite, szpitale i szkoły? Literaci powinni czynić to, co leży w ich mocy to jest zorganizować się i wystąpić, jako wielka, potężna, twórcza i domagająca się głosu siła narodowa. Społeczeństwo nieobliczalne stąd może osiągnąć korzyści. Zerwawszy raz z polskim poliglotyzmem, w większości wypadków mniemanym, tłomacząc, czy odnajdując już przetłomaczone arcydzieła literatur obcych i wydając je w wielkiej, powszechnej bibliotece, zmuszając do czytania we w własnym języku, jak to czynią Anglicy, Niemcy, Francuzi, Włosi, a nawet Rosyanic, rozszerzy się i pogłębi kulturę narodową. Prace przygotowawcze w tym kierunku można rozpocząć natychmiast. To samo, oczywista, stosuje się do prac przygotowawczych w dziedzinie badań języka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.