Prawda starowieku/Dmytryk z rodu Wasylukowego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DMYTRYK Z RODU WASYLUKOWEGO

Już jako dziecko rwał się do świata. Takie to było bieluchne z delikatnym, różowym rumieńczykiem. Włosy miał białe, złotawe, kędzierzawe i gęste. Śmiało się to do wszystkich. I kto go zobaczył, także się uśmiechał, nie wiadomo dlaczego.
Ciągle coś mądrował. Młynki sobie jakieś stawiał na wodzie. Stał nieraz długo pod wodospadem opryskany i mokry, wciąż coś pilnie koło młynka regulował, aby szło równo i sprawnie, aby nie było przerwy. Przychodził do chaty mokry, mokrusieńki, całe bajory na ławie zostawiał. To znów na połoninie gdzieś pod Skupową, nad Krzemienistym wyszukiwał, gdzie wiatr największy. Powystrugiwał sobie wiatraki i stamtąd zboczem aż ku dołowi szereg wiatraków ułożył. Słuchał potem, który wiatrak pierwszy grać zacznie, który najostrzej furkocze, który zaś najpóźniej zaczyna stosować się do gry. I tak je posuwał, nie leniwił się, aż wreszcie się dowiedział, którędy wiatr idzie, jakby płaj wiatrowy, niewidzialny wyśledził. Największy wiatrak, stojący na górze na wietrze najsilniejszym, nazywał się Dido. — Ot, jak Dido da znak, załopocze z góry, Bożeńku! to ci zaraz całe wojsko wiatraków, jeden do drugiego przekazuje, gada. A wszystkie razem głoszą i ukazują, którędy król wiatrowy przechodzi. —
Prędko, pędrak taki mały, grał na fłojerze, na skrzypcach i cymbałach. Sam też sobie fujarki robił i skrzypce lipowe. Macierz ganiła trochę, że pusty chłopak, do roboty nieciekawy, a tylko ot do takich wymysłów. Wesoły, przyjemny — ani przekorny, ani zuchwały — prawda, ale pusty. Gadaj do niego, nakazuj mu, a on śmieje się serdecznie i w oczko całuje: — Nenieczko słodka, cziczko śliczna, zorniczko moja jasna. — Ale, aby choć raz posłuchał. Gdzie tam! Jak mu się zachciało trembity, poszedł sobie przez Synyci i lasy aż na Bereżnicę i tylko przekazał matce, że idzie do dziada za trembitą.
— To ci bachor niesforny, nieprzydatny do niczego, pusty, no! całkiem pusty. Gazdy z niego nie będzie. Trzeba by go dobrze okładać! — Gadała matka, gadała i zaraz śmiała się ze swej złości. Ale ojciec, Wasyluk, uśmiechał się spokojnie. — Zostaw — to dziecko takie, że — Wiedział on i ona wiedziała, że takiego dziecka nie ma na całe góry. A do tego był on najmłodszym dzieckiem. Dwaj synowie o wiele starsi minęli się, poginęli, czy przepadli gdzieś na wojnach jakichś.
Dmytryk wyszukiwał i wysłuchiwał różnych pieśni. Gdzie jaka pieśń zabłądziła w góry, cygańska, węgierska, czy wołoska — już ją znał. I na kolędę brał go z sobą ojciec, choć był mały. Chodził tak po górach z dorosłymi przez ośm dni. Grał na skrzypcach po zaśnieżonych ścieżynach, grał pod chatą i do pląsania świątecznego przygrywał. Chadzał też z ojcem na jarmarki do Kut i do kupców Ormian. Widział tam i słyszał śliczne katarynki-samograjki. Przynosił też stamtąd różne pieśni: polskie, żołnierskie-niemieckie, żydowskie i ormiańskie. Gdy wracał do domu z jarmarku, usiłował gębą, nosem i gardłem wygrać, wybełkotać podobne dźwięki jak te, które wydawały piękne samograjki, ozdobione z przodu i z tyłu jaskrawymi obrazkami.
Idąc płajem ze skrzypkami, witał ludzi i zatrzymywał ich śmiało: — Sława Isu! A ja umiem grać putyłowską i mazurską! Chcecie? — Ludzie zatrzymywali się, siadali na worynia i słuchali. Kto wracał z jarmarku, dawał czasem Dmytrykowi kołaczyk, kto zaś z połoniny, figurynkę, baranka z sera zrobionego.
Tak też zapoznał się z opryszkami w czasie pobytu na połoninie Skoruszny powyżej Zełenego. I przygrywał im do tańca na połoninach. Ustawi się, bywało, dwudziestu opryszków, a pośród nich siedzi na kamieniu różowy, jasny chłopczyna Dmytryk. Opryszki strzelają w takt muzyki jeden za drugim, a Dmytryk promienieje od radości, gra zapamiętale, gra całym ciałem, łącząc muzykę ze strzałami, jakby to były odgłosy bębna lub pukanie kastanietów. A przed nimi tańczą pozostali opryszki, od czasu do czasu również paląc z pistoletów dla ochoty.
Dmytryk znał także młodego opryszka Pełecha, który nieraz przesiadywał w Synyciach. Opowiadano o Pełechu, że miał wielkie bogactwa. Od niego to nauczył się śpiewanki Pełechowej, krótkiej lecz tęsknej, a utulającej w sen jak kołysanka. Sam Pełech ułożył tę śpiewankę i zwierzył się małemu Dmytrykowi, że mu szczęście przynosi.
I zawędrował raz Dmytryk z połoniny wraz z opryszkami przez góry aż pod Bolechów, gdy watażko Szwed poprowadził swe towarzystwo napadem na to miasto.
Potem znów wracał do swego „modarstwa“. Próbował, która siła mocniejsza: wiatru, czy wody. Łączył młynek z wiatrakami powrózkami z przędziwa, ustawiając je tak, że ruch wywołany uderzeniem wodospadu szedł w przeciwnym kierunku, niż ruch z wiatru pochodzący. Ale rwało się to nieraz, stawało i narowiło. Zdawało mu się w końcu, że wiatr silniejszy, ale pomyślał, że dla sprawiedliwej próby trzeba by i wodospad większy wyszukać. Nie było tu kogo poradzić się, nie mógł jakoś Dmytryk wybrnąć z tego zadania.
I choć czasem matka zrzędziła za „pustotę“, choć te wszystkie zajęcia nic nie miały w sobie, co by wróżyło o jego zdatności gospodarskiej, jednak rodzice z podziwem patrzyli na Dmytryka. Miłość otwierała im oczy i pokazywała w jakimś dziwnym, nowym świetle wszystko to, co poczynał złotowłosy, różowy chłopaczek.
Wyrósł tak Dmytro na junaka. I to, nie ma co mówić, na pięknego. O drugim takim nie przekazują w górach. Powiadają, że kędziory miał złote, tak gęste i puszyste jak grzywa wykędzierzawiona. Z daleka już to się świeciło. Każdy nagłownik był mu za mały dla tych gęstych włosów. Oczy miał takie jasne, niebieskie, iskrzące się — jak gwiazdy, a lice różowe jak u dziewczyny. Chciało się po prostu palcem sprawdzić, czy nie namalowany. Tylko malutki, biały wąs lekko się znaczył na górnej wardze. Był wysoki, i wydawało się, że nie umie chodzić, że tylko do biegania stworzony. Opowiadano też, że w biegu sarnę dopędzał, goniąc ją i skacząc z kamienia na kamień, ot tamtędy w dół, po cykotach, jak się schodzi z Synyci do Czarnej Rzeki w stronę Bednarówki. Szczególnie zasłynął był z tego, że skakać umiał wysoko i daleko. A choć wtedy wszyscy u nas ze strzelbami i pistoletami chodzili, Dmytryk nie. Ot, tylko bardkę miał ze sobą i czasem jakieś pistolątko małe w torbie, od wypadku. Ale skrzypce to zawsze ze sobą nosił w bordiuhu.
Cieszyli się starzy. Nie mieli dotąd szczęścia z dziećmi, ale Bóg nagrodził. Nie wiedzieli — jak to zawsze rodzice biedaki — czy modlić się mają, aby zawsze pozostał taki piękny, czy aby się jeszcze rozwijał, rósł w siłę jak dąb. Ale niedługo trwało to weselenie.
Mówiono, że wtedy właśnie sam Pan Cesarz posłał tędy w góry tych mandatorów, kostiów różnych. Ale to nie tak było. Nie posłał on ich biedak, tylko tam w Burgu u siebie nie miał co zrobić z nimi, nie miał gdzie trzymać tej psiarni. Bo to i niezdałe jakieś, tępe i po głowie bite — tak mu się widziało. Więc zapchał ich w góry, gdzie, tak by się zdawało, nie trzeba wielkiej nauki ani rozumu. Ot, niech tam sobie pilnują granicy. A oni tu dopiero pokazali, że nie zanadto głupi. Tylko tam w Wiedniu musieli podłość swoją jakoś ukrywać i przed cesarzem głupotą się przykrywali, aby pańskie serce zmiękczyć. A tutaj pokazali swoje. Ciągle słali listy do gubernium, jaki to niebezpieczny i hardy naród tutaj: na to, aby im stamtąd pieniądze przysyłali. W Kutach zbudowali sobie „katusz“, katownię i jak zaczęli nękać, drzeć i niszczyć naród! Naprzyjmowali sobie kuckich oprawców, psiołupów, do służby. Do dziś dnia to pamiętają ludzie. Kiedy ta „nekrutancja“ przyszła, to łapali junaków, jak psy na arkany, a kiedy kto chciał się zwolnić, kieszenie napychali.
Ojciec Dmytra, stary Sztefanko Wasyluk-Ponepaliyk, był to gazda poważny, ale i złotej dobroci, rachmanna dusza. Zamożny, ale też pracowity, przezorny, a dla ludzi pomocny. Piękny to był starzec ten Sztefanko. Niegdyś śpiewano o nim:

Oj, Sztefanku, ty Sztefanku,
Malowany panku.
Jedno dziewczę w bukowince,
Drugie czeka w ganku.

I dumny był Sztefanko jak nikt inny, ale dla każdego miał słowo życzliwe, uśmiech uprzejmy. Najwięcej jednak sławiono go za to, że zawsze mówił prawdę, że nigdy kłamstwo ani krętactwo nie przeszło przez jego usta. Tak widać rzadka była prawdomówność w naszym kraju wonczas, jak i dziś. Chociaż Wasyluk to tylko mówił, co chciał. A trudno go było rozsierdzić, spokojny był i pogodny.
Kiedy ta rekrutacja upadła na ludzi, nie gadał dużo. Posprzedawał konie do cesarskiej stadniny, a Ormianom z Kut woły dla Węgier i całe stada kóz;[1] pieniądze do berbenicy naskładał i czekał spokojnie, aż mandator poszle po nie swoją brać posiepacką. Zwyczajnie jak na kupców z Kut, Ormian porządnych, nieraz czekał u siebie, w chacie na Hołowach. Bo zapewne myślał sobie, że pan cesarz taki handel mandatorom otworzył, aby ludzie wykupywali u nich junaków, kto ma pieniądze. Nie bardzo się dziwił, bo kto tam te pańskie sztuki rozwikła, od kiedy panowie tych podpanków nasłali. Widać, że i oni, mandatory, żyć muszą. Niech zapłaci, kto może. Rozpłodziła się zanadto ta psiarnia, więc nie ma sposobu im teraz nastarczyć sam cesarz. Dał ich tedy ludziom na utrzymanie, jakby krowę na zimowlę. Tak jakby powiadał: Pomagajcie dobrze ludzie waszemu Cesarzowi, bo mnie samego zjedzą te psiska.
Tego nie wiedział Wasyluk, siedząc na górze w Hołowach, że one psy-mandatory nie przychodziły otwarcie handlować. Że trzeba było do nich zachodzić po cichutku, przez kuchnię, błagać i do ziemi się kłaniać. Niby to z łaski zwalniali, a także z łaski, tak od niechcenia, na prośbę ludzką przyjmowali pieniądze. Czekał, czekał Wasyluk. Pomyślał w końcu:
— Pewno już nie chcą rekrutować i pieniędzy nie chcą. Zwyczajnie jak kupcy.
I oni czekali. Ale nie jak kupcy. Bo wreszcie posłali routę z jakichś oprawców kuckich złożoną. I napadli Dmytryka po drodze na Bukowcu.
Ale uratował Dmytryk złote kędziory od strzyżenia, uciekł od łapanki wojskowej. Już zarzucili nań arkan i jeszcze doń strzelali, gdy się wywinął. A wtedy palnął dwu z pistoletu i świsnął nogami chyżymi. Tyle go widać było. I był od razu na wielkim rejestrze szubienicy! A choć mógł teraz na ten rejestr zabijać, ile wlazło, nie miał żadnej ochoty nikogo naruszać. Bo już i tak honor ten opryszkowski miał, że szubienica nad nim dzień i noc się kiwała. A on i przez całe życie nigdy na zgubę niczyją nie dybał.
Uciekanie od branki i nawet z wojska, z samego już regimentu, nie było w owe czasy niczym nowym, ani niezwykłym. Dmytro niejedną taką opowieść słyszał od samych zbiegów, którzy się potem stali opryszkami. Więc też i on sam, lotnymi nogami wpadł do chaty na Hołowy, opowiedział wszystko przerażonym rodzicom, osiodłał dwa konie, nabrał i naładował żywności, kożuchów, liżnyków, płótna całe zwoje, wziął łopatę, czekan i wielką bardę leśną, nie zapomniał też skrzypki i fłojery. Wziął wszystko, co potrzeba. Uściskał płaczących rodziców, przytulił raz jeszcze matkę i puścił się płajem przez Skupową ku Babie Lodowej.
Było to wczesną jesienią, było pogodnie i sucho, więc konie mało śladów zostawiały w wysokich jeszcze i suchych trawach. Ale Dmytryk jeszcze przed Babą Lodową rozsiodłał je, ukrył rzeczy i dla zmylenia śladów, okrężną drogą, przez potok Probijny znów na Skupową zaprowadził. Stamtąd nagnał je do domu. A na pożegnanie koło uszu im wystrzelił.




Była tam wtedy, gdzieś poniżej szczytu, tam gdzie się schodzi ku połoninie Kamieniec, wielka chochłata jodła, powalona przez wicher. Nie darmo mówi się na taką jodłę — baszta.[2] Zapewne siedmiu ludzi nie objęłoby jej obwodu. Wyglądała istotnie, jak wielka wieża powalona i częściowo strzaskana. Była przy tym najeżona rosochatymi gałęziami i ramionami tak potężnymi, że same wyglądały jak wielkie drzewa. Padając, wyrwała swym ciężarem cały korzeń, a z tym wywrotem i wielkie bryły skalne. I utworzyła jaskinię. Zapuszczając się w tę jaskinię, Dmytryk odnalazł ciasny korytarz, prowadzący do prastarych podziemi zamkowych.

Nikt tam teraz nie ma dostępu. Jodła zgniła, spróchniała i rozsypała się bez śladu. Jaskinia zasypana, porosła trawą połonińską. Ale to pewne jest, że tam, w tym podziemiu, gazdował Dmytro.
Dopóki jeszcze nie było śniegu, Dmytryk jak mógł, uwijał się i przygotowywał do zimowania. Nie był przyzwyczajony do pracy, jednak robotę leśną znał jak każdy. Ścinał i ciosał na dole w lesie wielkie drzewa. Potem przynosił ociosane kłody aż na górę do jaskini. I tam, w tych lochach zapewne jakąś kolibę wybudował. Może taką niską ośmioboczną, stożkowatą, ze słupem w środku, jak bywają i teraz lasowe koliby. Także drzewa na opał naskładał sobie. Z płyt kamiennych zaś postawił „kahłę“, czyli kominek do wyprowadzania dymu.
W tym to czasie, zapewne, karna wyprawa ze Stanisławowa na wezwanie kuckiego mandatora wyruszyła w góry. Tak pieśń współczesna głosi:

Przyleciały z Stanisława dziwaczne ptaszęta

To konni żołnierze austriaccy w białych mundurach, z potwornymi czakami i wielkimi kitami na czakach posuwali się powoli w górę Czeremoszu; kiwając się na koniach, rozglądając się po lasach, zadzierając czasem głowę do góry, sprawiali wrażenie, że szukają opryszków i zbiegów wojskowych. Ale tyle tylko nawojowali, że powywracali w chatach, że babom i dziadom starym dali się we znaki. Tymczasem Dmytryk daleko na Babie Lodowej już przygotował swój zimowik.
Pierwszą zimę sam, samiutki tam przesiedział.
Gdy śniegi przywaliły połoniny, Dmytryk siadywał nieraz długo wieczorami przy watrze. W tej samotni podziemnej, w próżni niezmierzonego podziemia, ciemnego i niezbadanego, wśród pustkowia górskiego, pogrążonego w potopie zasp śniegowych, jakby jeszcze jedną warstwą przywalających góry — watra dlań była jak wymię życiodajne. Matczyne grało w niej serce. Soki weń z niej spływały. Zima tak stała jak ściana lodowa, niezmierna, sięgająca do nieba, dzieląca go od całego świata. Mroźne zimno płynęło zewsząd jak wielkie bezlitosne morze, wrogie wszelkiemu życiu.
A wśród tej pustyni śniegowej watra ogarniała go łonem gorącym, jak niegdyś matka żywotem go chroniła. Przemawiał półgłosem do watry, czasem słuchał, zasłuchał się w jej śpiew, w jej zawodzenie matczyne. A czasem nucąc, naśladował jej głos. Warzył kuleszę jęczmienną i przysmażał słoninę. Potem brał skrzypce lub fłojerę i wygrywał sobie lub wyśpiewywał wszystkie pieśni, jakie znał. Śpiewał przy tym tak głośno, jak mógł, aż czasem w podziemiach odhukiwało. Powoli zaczęły mu napływać, tłoczyć się do głowy, nieraz pod nutę watrowej kołysanki, pieśni i słowa nowe, których jeszcze dotąd nie słyszał. Układały mu się same pieśni o tym co było, o tym co będzie i jakby to być mogło. I wypieścił je tak, siedząc przy watrze w podziemiu, „wykochał“ pośród zimy śpiewanki nowe, świergotne i lotne jak młode jaskółki lub śmiałe, skoczne, a psotne jak kózki.
Lecz nie pomyślał nigdy, aby się skarżyć. Bo też i wyśpiewywał tylko dla siebie. I wiedział, że choćby jak tam hałasował, te głosy z podziemi nie dochodziły na zewnątrz, na połoninę. Choćby na połoninę całe armie przyszły, nie usłyszałby ich Dmytryk. I nikt też nie mógłby się domyśleć, że tu pod ziemią, w lochach, o których może od lat tysięcy wieść zaginęła, w tej samotni i biedowaniu lasowego, jaskiniowego człowieka, baśnie i pieśni się snują. Że siedzi tam młody śpiewak złotowłosy, zagrzebany wśród rumowiska głazów, zakopany, zasypany śniegiem, bez słuchaczy, bez słowa ludzkiego, bez innego głosu, prócz śpiewu watry. I pieśni wydumuje, kpi z kuckich prześladowców, a śmiertelną Babę Lodową wyzywa.
Gdy przestawał śpiewać, głucho było w podziemiu, jak na tamtym świecie. Zapewne niejednemu byłoby straszno, krzyczałby z przerażenia, aby strach zagłuszyć krzykiem. Dmytryk zasypiał spokojnie, budził się kilka razy w nocy i nucąc z cicha, watrę podsycał.
Przychodził dzień — wtedy Wasyluk, odwalając płytę, wyłaził przez wykrotową jaskinię pod jodłę. Wdrapywał się na potężny pień zlodowaciały: Stamtąd patrzył naprzód ku wschodowi. Kłaniał się głęboko w milczeniu Słoneczku świętemu, cicho uśmiechał się do Niego jak dziecko, ramiona wyciągał i szeptał modlitwy. Potem tańczył na pniu, na cześć słoneczka i wyśpiewywał. „Słoneczko, Ty słoneczko, Boża dziecineczko“. — Następnie szedł po długim i szerokim pniu ku Babie Lodowej, Odokii. Gdy tak szedł po długiej nocy zimowej wesoły, uprzejmy i towarzyski Dmytryk, wielką zapewne miał nieraz ochotę powitać ją serdecznie:
— Boże pomahaj, Babaszko. Jak ci się trwa na świecie? Czybyś nie skosztowała mamałygi, bryndzy lub słoninki? A może śpiewanki nowej posłuchasz? —
Ale, gdy zobaczył jej lice, do połowy zasłonięte chustami śniegowymi, obłędne oblicze, głuche i ślepe — wiedział już, kto to jest: Sama zła-dola przeklęta. Dawał jej wtedy prztyczka w nos i śmiał się z niej głośno. I to go krzepiło.
Lecz mocą główną Baby Lodowej jest, że nic nie rozumie. Bo gdyby coś zrozumiała, warto by było choć śmiać się z niej. Bo gdyby choć ten śmiech rozumiała, przez to i sama by się ogrzała. Stopiłyby się jej pokrywy lodowe, roztajałyby i rozpłynęły. I może już mogłaby się ruszyć z miejsca zaklętego. A tak, to stoi skamieniała, zlodowaciała. Nic nie pyta, nie widzi, przetrzyma wszystko. I wieje bez końca zimnem, mrozi, uśmierca, w lód wdeptuje.
Nawet upośledzeni, od urodzenia zabiedzeni i zadeptani już przez nią ludzie chowają się od widoku złej doli, zakrywają oczy i głowę płachtami zasłaniają, nie chcą wymówić jej przeklętego imienia. Może dlatego już dawno nazwali ją Odokią, co znaczy „dobra zjawa“. Lecz nawet i we śnie, gdy czasem mignie tylko jej cień upiorny, już jęczysz, człowiecze, i budzisz się z krzykiem, spotniały z przerażenia.
A ten tam junaczek, choć go dla szczęścia, jak widać, cały świat boży wybrał i błogosławił, co dnia Babie Lodowej przeklętej, w maszkarę spozierał, co dnia się z niej wyśmiewał: —
— Wiej sobie wiedźmo-zimnico! Twoja to robota. Serca watrowego mi nie zgasisz. Choćbym ginął na tej tu połoninie, jeszcze śmiać się będę i śpiewać. —
I tak żadne z nich nie przemogło drugiego. Milczała i mroziła Baba Lodowa, śmiał się i śpiewał Wasyluk. Każde dla siebie.
Co dnia wychodził do słoneczka i do Baby Lodowej i tak długo przebywał na połoninie, jak długo było jasno. Gdy śnieg zaśrenowiał, owijał nogi w kapczury wełniane, brał strzelbę i chodził daleko połoninami. Oglądał świat. Patrzył ku szerokim kotlinom nad Białą Rzeką, ku strasznym lasom nad Czarnym Czeremoszem, spoglądał ku śnieżnym kopcom Czarnohory. A kto by tak podówczas w słoneczny, oślepiający jasnością, dzień zimowy przez tęgie szkła z Czarnohory ku Babie Lodowej spoglądał, z daleka nie widziałby zapewne tych niezliczonych kropel barwnych i pyłków tęczowych, wyiskrzonych przez słońce, lecz może zobaczyłby Dmytra jak kraśną kropeczkę czerwoną, jak zazulę-biedronkę malutką, pełzającą po śnieżnej przestrzeni.
W piękne dnie, gdy przygrzewało słoneczko, gdy ulewy blasków i wodospady światłości zlewały się na biały świat, Dmytryk czuł się szczęśliwy i słobodny. Nieraz tak myślał, jak by to było, gdyby go wtedy na Bukowcu porwali kuccy oprawcy i wraz z rzeszą innych ogolonych młodziaków zawlekli gdzieś daleko, po gościńcach, po drogach kamiennych, na więzienną dolę żołnierską, tak jak Ormianie stada bydła z połonin gonią na rzeź. Gdy tak sobie rozmyślał — śpiew radosny sam z piersi mu się wydzierał i płynął wśród przestrzenności białej, rozegranej słońcem, skrzącej pod szafirowym sklepieniem.
„Hoj — hoja“ płynął śpiew jak głos trembity aż na Czywczyn, a echo odpowiadało w borach nad Popadyńcem. Co tu zła dola, Baba Lodowa, może mu zrobić, gdy niebo jak wielki dzwon go otacza, a słoneczko jak serce dzwonowe się rozegra.
Po tych dniach pełnych pijaności następowały noce przy watrze. I wtedy znów zamyślał się nad dolą chłopców, towarzyszy porwanych w dalekie kraje, schnących z tęsknoty. Płakał nad ich dolą żołnierską. Tę piosnkę śpiewał:

Płynie rzeczka pokrwawiona — aż ze samej Widni!
A ktoże ją tak ukrasił? Nasi chłopcy bidni.

Gdyby wtedy już znał pismo Dmytryk, to wszystkie skały i kamienie tam na Kamieńcu pozapisywałby piosenkami, które podczas tych nocy ułożył. Ale i tak, co wymyślił, niejedno zapamiętywał, utrwalał w pamięci na to, aby pobratymom i dziewczynom na wiosnę wyśpiewać. Roił tak sobie już wtedy, jak to na wiosnę zasiądzie na carynie wysokiej, gdzieś na Hołowach nad bukowinką Szkindową, wśród dziewczątek i junaków. I zaśpiewa. I pójdzie po górach, rozszerzy, rozszumi się pieśń jak ogień. Rozpleni, jak nasienie wichrem zaniesione. To śmiać się, to płakać będą ludzie.
Ułożył wtedy Dmytryk znane smutne pieśni o kędziorach junackich:

Hej! już mosty sporządzone, nabite podłogi.
Tam kędziory nasze poszły — pankom popod nogi.

Śpiewał pieśń o dziewczynie, która na rynku miejskim zbierała do chustki ścięte kędziory junackie, w błocie rozsypane. A także szyderską pieśń o kuckich psiołupach, pieśń o wojewodzie Sztefanie i o tym, jak pan Dobosz umierał. W końcu śpiew o Hukach-potokach, podsłuchany od starego Czeremoszu.
Opowiadają także, że w owym czasie Dmytryk sanki smokowe „wymodował“. Widział on kiedyś w Kutach, jak dzieci ormiańskie puszczały w czasie wiatru smoka papierowego albo, jak się to mówi, orła. I pomyślał, że takie sanki latające, smokowe można by zrobić. Więc długo dumał, próbował; z płótna, którego dużo miał ze sobą, zrobił skrzydła, przytwierdził je do sanek i jeszcze w wiatraczki jakieś zaopatrzył. Gdy tak wszystko przygotował, wypatrywał którędy wiatr idzie. Zjeżdżał wtedy na sankach po stwardniałym śniegu ze stromego zbocza Kamieńca. I — śmiesznie to może powtórzyć — ale tak zapewniają ludzie, że Dmytryk na tych sankach unosił się w powietrzu, że latał. A kiedy wiatr był silny, zanosił go nawet w dół, na lasy. Wiatraki furkotały, sanie okręcały się w powietrzu, a Dmytryk lądował na wierzchołku jakiejś wysokiej smereki.
Takie to były zajęcia i zamiłowania Dmytra Wasylukowego, na którego głowę wyznaczona była cena przez mandatorów i gubernium.
Przed Bożym Narodzeniem gęste mgły tygodniami zalegały połoniny. I dnie i noce chociaż księżycowe, były szare i nieprzeniknione. Teraz bardziej jeszcze od wszystkiego odcięty był Dmytryk. Jodła i jej rozgałęzienia, potężne suchary, były oszronione, drzewa na dole, w lesie pokrywały się coraz gęstszym szronem. Powoli mgła zaczęła rzednąć i jakby zza przejrzystego muślinu przesiewało się światło błękitne. Na samo Boże Narodzenie mgły już rozbiły się na bezkreśną świecącą kurzawę szronu. A gdy wyszło słońce zza Diłu czarnego, zobaczył Dmytro dziwo, jakiego nigdy dotąd w życiu nie widział. Słońce wyglądało jak jaje, spowite w lekkie całuny i zasłony, jakby pieluchy. A po całym niebie ogromne kręgi, półkola i koliste tęcze słonkowe roztaczały się i jaśniały. I połączone były z jądrem słonecznym, jakby złotymi pękami strun. Gdy zaś podeszło słonko wyżej, zasłoniło się na chwilę, a potem, zamiast słońca, wielki krzyż słoneczny wytrysnął, rozlał się szerokimi skrzydłami płomienia, długo płonął na całym niebie, pokrytym srebrnym przeźroczem mgły i szronu.
Zobaczył wtedy Dmytryk w tym znak, że w dniu, kiedy Dziecię Święte się rodzi, słońce samo się przemieniło.
Wspomniał modlitwę ojcowską prastarą, rodową. Padł na śnieg, na kolana. Wołał, śpiewał i szeptał modlitwę, którą odtąd zawsze powtarzał. A komu dane było i w nasze czasy podsłuchać, jak na wysokich połoninach rankiem zamglonym modlą się na klęczkach do wschodzącego słońca pastuchy — to uroczyście wygłaszając stare wezwania i zaklęcia, to swobodnie i ufnie gwarząc ze słonkiem — ten mógł usłyszeć w ich słowach tę modlitwę, te okrzyki tęsknoty Wasylukowej.
Tak tedy modlił się Wasyluk:
Lelio[3] Słoneczko!
Serdeńko lelkowe, ojcowskie, złotostrunne!
Wschodzisz zza Kamienia Pisanego, zza Lelkowej góry,
Morzem słonkowym się rozlewasz na Synycie — Cerkwy tajemne.
Płyniesz płajem świetlistym nad Hołowy, nad chatą ojcowską.
Chowasz się za Czarnohorę. —




Błyskasz i śmiejesz się! Grasz w trembity anielskie! Dzwonem na służbę bożą wzywasz.
I widzisz! przepalasz okiem świętym!
Ciemności rozcinasz, mroki wymiatasz, w słonecznej kurzawie rozsiewasz!
Trawy — hodujesz,
Oborom błogosławisz,
Klecie — komory napełniasz,
Kołyski uświęcasz —
Lelio, Lelieczko — Słoneczko ojcowskie! Wasylukowe! Złotostrunne!

Gdy tak ojcowską modlitwę odmawiał, zobaczył siwe oczy ojcowskie, wspomniał głos swego lelia. Czyż woła doń teraz? A może sługi mandatorskie poniżają starca świetnego?
Znów do słoneczka ręce wyciągał i tak doń przemawiał gorąco:

Chodzisz w pancerzach złotych, w blachach mosiężnych i w zbrojach.
Stąpasz krokiem straszliwym.
Skrzydła krzyżowe rozpinasz. Albo — końmi rwiesz smogowymi. Twoja wola!
Kusze na pół nieba naciągasz. Miotasz strzały ogniste!
Chorość spalasz, depcesz duchy nieczyste.
Słoneczko, gospodynie junacki! Święty, krzepki, a bezśmiertny.
Zadzwoń pancerzem! Zbudź groźne struny gromowe! Strąć jedną strzałę Bożą słonkową! Choć iskrę z kopyt smokowych!
Uderz nią! Poraź oprawców ród! Złodziejskie szczury norowe! Plemię ciemności na cudze ziarno łakome!
Usłysz mój głos! Jak muszki śpiewankę, brzęczenie bożej krówki.
Daruj twym dzieciom nieświadomym, dzieciom nierozumnym ale wiernym. — Twym dzieciom słonkowym!
Poucz nas słoneczko! Mądrości świętej dolej!
I wróć Słobodę starą.
Lelio! Słoneczko.

Tak witał w dzień Bożego Narodzenia Dmytryk Boże Dziecię słonkowe. I taką miał kolędę w zimowiku na Babie Lodowej, gdy po wsiach grały trembity i skrzypki, a ludzie bawili się hucznie i pląsali wesoło, podnosząc topory w tańcu.

Ot tak ten powiastun łysy Andrijko z Ropy-Uroczyska (może i na utrapienie ludzkie) o tej samotności Dmytrowej nam naględził, że i kat kucki nie rozsądziłby, co tu naplątał powiastun, a co Dmytryk sam mówił i myślał. Ale choć sądy pańskie chwalą się, że wszystko wiedzą, to zdaje się, że gdyby nawet odnaleziono te zaginione kuckie akta — trudno by to było rozsądzić, które pieśni Dmytryk na pewno ułożył, które wynalazki wymyślił, które modlitwy odmawiał i jak mu z tym na duszy było.
Bo też takie to akta te wszystkie! O modlitwach by im wiedzieć? Nie darmo zwało się to „Księgi czarne“. To pewno znaczy: czartowskie! Widać, bo przez panów wymyślane, prawdziwe pańskie świętopisanie: O szubienicach wałkują, o karach i katowaniu dokładnie wiedzą wszystko. Ale — z życia ludzkiego ani tchu nie ułowią. Ani tyle co oddech kurki. Sam hycel kołomyjski o psach swoich lepiej by napisał.
Za to o niejednym junaku i opryszku od dawna tak wspominają i gadają powiastuny, gaduły i kręcipyski różne — bez końca: jak to zimkę niejedną przesiadywał w schowkach i zimowikach ot tam albo tam, na tej albo na tamtej górze. I najwięcej to lubią opowiadać, które to wynalazki powymyślali wtedy junacy. Bo mówią: — Tam w tych zimowikach mieli dużo czasu. Więc było im kiedy „modować“ i wymyślać i praktykować to wszystko. A także było kiedy układać śpiewanki i muzykę. Kto miał do czego pęd. — I nawet wymieniają różne wynalazki takie: to zapałki siarkowe, tak wielkie jak łuczywo, to młynki ręczne do mielenia ziarna, to tajemny kamień brylantowy, świecący w ciemności jak latarnia, to latawce, to wóz jakiś samojadący. I wiadomo, że niektóre nowości od nich przejęli ludzie, że zawdzięczają je junakom. A niejedną modę to oni ze świata, z wędrówek dalekich do nas przynieśli. Głupio zatem nazywać wszystkich opryszków pustakami, jak to dawniej czasem mówiono. Bo chociaż prawda — te wynalazki więcej do zabawy tylko, a nie do gazdowania, i może za wynalazki ludzie nie są tak wdzięczni, ale za pieśni — czemużby nie? Więc i dzisiaj należy im się wdzięczne wspominanie.
Ale, żeby który bajarz nam opowiedział, jak się do tego brali junacy, jakie było ich życie w tych zimowikach, co każdy z nich robił? Z czego poszły te dumy i wydumki, myśli i wymysły? Z jakiego nasienia, z jakiego korzenia się to narodziło? Hej! żaden nic nie wie.
Tylko nasz powiastun Andrijko, choć i łysy, jakże mądry jest, jak świadom wszystkiego! Aż strach bierze!
Ale — byle tylko nie zanadto!
Bo taki brechun też by wart, aby mu język stanął dęba pod szubienicą, gdyby się zaczął rozpierać tak i brzuch wydymać, gdyby zaczął w ludzi wmawiać, że na pewno i naprawdę zdolen coś o samotności czyjejś opowiedzieć. Bo widzi mi się, że i sam człowiek o swojej nawet samotności niewiele pamięta, a o nasieniu i korzeniach swych dum nic nie wie. —

Gdy wiosna się przybliżała, oczekiwanie i nadzieja naprowadziły w końcu Dmytrykowi gości do jaskini. Gadały mu w półśnie głosy towarzyszy, przylatywały słowa dziewcząt. Ale także oba Czeremosze szeptały, gadały i wykrzykiwały. Nie mógłby przysiąc na pewno, czy może sam te słowa wymawiał, czy mu się przyśniły, czy też naprawdę skądś doń zalatują. A do głosów przysuwały się nieraz jakieś twarze. To stare, to młode, to ponure i tajemnicze, jakby z gęstwiny smerekowej się wychylające, to jasne, jakby razem z kwiatami szafranu tańczyły. I miał już towarzystwo.
Pewnego dnia powiał gorący wicher od Czarnohory, przygrzało słoneczko. I Dmytrykowi jakby skrzydła zaczęły rosnąć. Porywało go coś i gnało, by latać po połoninach. Poszedł na przełęcz niedaleko Łukawic. Już był wieczór, kiedy na połoninach silną woń rozlały kwitnące wśród śniegu, różowe kwiaty krzewu, zwanego wilczym łykiem. To myrty połonińskie sposobiły się do godów weselnych wiosny. I odurzały wonią, tumaniły, nęciły — nie wiadomo kogo. Już i ziemia leśna pocić się zaczęła, zapachniała wiosną.
Gdyż naszeptało słoneczko wszystkim tę wieść wiosenną. Zawezwało do szkoły wszystkie swoje dziecięta.
W tej zaś szkole podsłuchał Dmytryk takie tajemnice, jakich nikt dotąd nie słyszał.
Bo któż w owe czasy był tam kiedy w tym pustkowiu na wiosnę?
W ciemności leśnej ukazał mu się na mig — aż strach go przeszył ostrą rohatyną od stóp po serce — starzec z zielonymi włosami i z brodą soplową. Zmiarkował Dmytryk, gdy trochę ochłonął ze strachu, że był to sam Czeremosz.
Z daleka, z ciemności leśnej gadanie Czeremoszu usłyszał wtedy Dmytryk tak wyraźnie jak głosy w jaskini. Nie tylko gadanie i okrzyki, lecz także śpiewy i granie Rzeki.
Później je nieraz w życiu wspominał.
Stary Czeremosz zwoływał swój ród, swe pobratymy. Czekał na swe dopływy, drzemiące pod lodami i pokrywami śnieżnymi, uśpione po jarach, przepaściach i derbach leśnych. Roił o nich, przypominał wszystkie. I wzywał je, swe Huki-strumienie, by rozbiły, zgruchotały okucia zimowe.

Huki! — — —
Gdzież wy?
Moje Huki. —
Gdzież wy me strumienie?
Braty, syny i prawnuki!
Czyż moc moja w was się pieni?
Hukiż! moje Huki!
Kędzierzawe wy junaki,
Wy hulaki — gruchotniki,
Jastre łowce — połowiki,
I watahy wy sędziwe
Zadumane orły siwe,
Diaczki boże i dzwonniki,
Ojce śpiewne, kazalniki
Huki! moje Huki!
Powiastuny i wieszczuny,
Grajki, mistrze pisankowe,
Leśne skoczki wiewiórkowe,
I tancerze lekkopylne,
Wody! Rody me wszechsilne!
Odezwijcie się z daleka!
Huki! —
Wyzwolcie mnie Huki —
Huki, moje Huki! — — —

Tak w ciszy nocnej górskiego przedwiośnia stary leśny dziad stękał pomrukiem falowym. Jękiem wołał, rykiem zdławionego mocarza pierś rozdzierał, zmagając się z lodami.
Nie wracał już Dmytryk tej nocy do jaskini. Siedząc na łęku, na dziale wodnym, wypatrywał jastrzębim okiem, uchem rysim wysłuchiwał, chłonął wielką szkoły słonkowej naukę, której od dziecka był ciekawy.
Zbiegł ku źródłom Probijnej, towarzyszki Białej Rzeki. Słyszał tam pełkotanie kroplinowe. Sączyły się krople, pukały do lodów, próbując się przebić, moc lodu wybadując. Potoki szeptem zwierzały się ziemi, lizały ziemię, ssały i chłeptały wodę ze śniegów stopionych. Potem znów cichły, zasypiały.
Dmytryk przebiegł przez szeroki grzbiet połoniny ku stronie Czarnej Rzeki. I usłyszał w potoku borkuckim pod Łukawicami uderzające co chwila poszumy rytmiczne, jakby od zegara wodnego. A tam gdzieś daleko w lasach, na południowej stronie, potok Popadyniec zagruchotał nagle kilka razy, jakby z wieży wysokiej godzinę uderzał. Po całej Wierchowinie podawały sobie znaki hukowe zegary.
Ogarnął Dmytryk sercem pieśń dziada. Objął myślą wszystkie strumienie i potoki w górach. Wtórować zaczął starcowi zielonowłosemu. Śpiewał czeremoszową śpiewankę, pomagając słabym ludzkim głosem ojcu wód. Pocieszał dziada, przekazywał mu, co się dzieje. I po imieniu wzywał wszystkie Huki-strumienie.

Już zmawiają się, już szepcą,
Ojcze, twe strumienie.
Z ziemi krew wiosenną chłepcą,
Słonko w nich się pieni!
Dziś — już — zaraz — przed północą
Już wyfruną, zafurkocą
Słonkowe dziecięta,
Kroplowe ptaszęta,
W szczebiotnym rozgwarze
Wstaną twe pieśniarze!
Budzą się twe Huki,
Ptaki — wylotniki,
Ucznie bystroukie,
Słonkowe szkolniki.

Wstańcie Huki jastrolotne!
Ty Probijny, ty Gromotny,
Srebrny ty i ty Lelkowy,
Ty Studzienny, ty Lodowy,
Ty Hostowy, Jezierneński,
I Smokowy — ty Zmyjeński,
Ty Rabyńka — ty Dobryńka,
Ty Dzembronio, ty Kryniczny,
Ty Weselny, ty Rosiczny,
Marmurowy i Gadżynie,
Ty Waliło, ty Bystrzycu,
Ilcio ty i Bereźnico.
Pawi ty i ty Pajęczy
I ty sławny Warytynie![4]
Wasza pieśń niech w rzekę spłynie!
Grajcie Huki — tańczcie Huki,
Hukowa muzyko — — — — — — —

A na to już zda się, wołanie, gdy nadeszła północ, zaczęły pękać i gruchotać lody. Gromem hukały zasowy śnieżne, wodami porwane. Zakipiały strumienie i rzeki. Po całej Wierchowinie pustynnej zagrały Huki-taneczniki i rozśpiewały się; w odpowiedź pojękom ojcowskim i do wtóru śpiewki małego słuchacza Dmytra na nutę Pełechową.

Hoj! Huki, my Huki!
My jare młodysze!
Groźni towarzysze!
Chwaty! Łamignaty!
Pisane bułaty
Wzniesiem, machniem bardą
Błyskotną i hardą!
Huki rozdobędy!
Tędy w tan — raz tędy! —
Krokiem — rysim skokiem. —
Wzlotem orlim — grzmotem —
I hulackim pląsem!
Ziemi wielkim wstrząsem
Rozwalim, strzaskamy —
Lody, skały, tamy!
Hoj! wałem-przegonem!
Hoja! sercem-dzwonem
W grającej szumawie,
Wierni wiosny sprawie —
Świat przemienim — wodą
Śpiewną — rodną — młodą —

Nie było tam wtedy pod szczytami klauz, zastaw i zapór na wodach. Mogły więc sobie hulać Huki-potoki słobodnie, bez przeszkód. Przekazuje nawet Andrijko, że góry w owe czasy były wyższe, bo ciągle jeszcze rosły. Brzegi i stoki były stromsze, a także potoki bujniejsze były niż w nasze czasy i nie tak zasypane głazami.
Toż to hulanie wiosenne tam było!
Morze wiosenne kipielą wypełniło wszystkie doliny i jary. Tylko połoniny jak wyspy, półwyspy i rafy, wynurzały się z fal rozhukanych. Dmytryk wrócił na górę. A gdy rankiem słonko się rozegrało, oglądał z radością, jak morze wtóruje słoneczku blaskami; słuchał, jak grzmi i szumi cały świat. I patrzył, jak Baba Lodowa popadia płacze, że nie zamrozić jej od razu świata. — —
I w nasze czasy wielu ludzi godzinami daje się nudzić takim ot gadaniem i śpiewaniem. Słuchają tych gadek o opryszkach, wysłuchują cierpliwie, a nawet nieraz chętnie. Głównie może jednak po to, aby jakoś chytrze wyciągnąć, wydębić od takiego powiastuna — jedną, ważną wiadomość. Bo to on, niedźwiedź stary, zęby zjadł na tym, że chodził wierchami, berdami i syhłami. I wybadywał, wysłuchiwał o junakach — wszystko, wszyściutko — (wygląda, że z czartem do spółki). To już pewnie musi wiedzieć, gdzie się podziały te opryszkowskie skarby. Sam ich przecie nie dobędzie, ani też nie połknie wszystkiego! A kto, jak kto, ale ten Wasyluk Dmytro (cały świat to wie) miał tego, tych skarbów — do licha! Niech tylko puści farbę taki skoropyskacz drankawy! To już będzie można na wiosnę coś zacząć: samemu pójść albo i kompanijkę małą zebrać, i szukać, nypać, kopać łopatą, czekanem, albo i wiercić świdrem wiertniczym. Albo też można nająć do roboty tej kilku biedaków i przybłędów, aby nie było żadnej przerwy...
Niech tylko bukowinka się rozwinie.
Hej! szeroko na świecie! Inaczej na sercu robi się człowiekowi wtedy.
Także i w nasze czasy zbierają się na wiosnę, niemal co roku, takie kompanie. Idą kopać skarby — w wielkiej tajemnicy. Wtedy ożywiają się te odległe ustronia i samotne szczyty, te różne schowki, komory Doboszowe, Pełechowe, Pihułowe, Wasylukowe i inne. Tylko bieda, że z nas teraźniejszych ludzi nikt nie umie utrzymać tej tajemnicy. Zaraz gadają, rozgadują, i zaraz wszyscy wiedzą. A to bardzo szkodzi. Skarby tę słabość mają, że nie lubią rozgłosu, nie znoszą gadania. Do tego też dochodzi i ta trudność, że trzeba dobrze rozplątywać, co taki powiastun nagadał. Boć on nigdy otwarcie nie powie, ani miejsca, ani zaklęć, ani godziny nie wskaże i jaki post tu potrzebny. Ani nie powie dokładnego ostrzeżenia, jak to pilnować się od przeklętych i krwią splamionych skarbów. Tylko zawsze gada ogródkami, straszy i zadziwia, a czasem i naśmiać się lubi. Robić nie chce, starać się i łopatą machać, ale jakby do podziału przyszło — to pierwszy.
I teraz ten taki dym nam puścił w oczy i powiada, że Andrijko. — Hou! stój bratku. Wygląda niby to, że znów naród buntuje. Ale on jeszcze coś za tym kryje i...
— Posłuchajcież ludzie delikatni. Tu nie pański parlament wiedeński, ani sejm tych tam szarapatków warszawskich, aby każdy kukurikał, a głosem własnym upijał się jak głuszec na tokowisku. To przecież towarzystwo. Godne, gazdowskie. Zamiast językiem młyńcować tak, a puste mleć, dajcież dokończyć, opowiedzieć: jak to Dmytryk z tego biedowania, czy z tego, że mu durijka samotności uderzyła do głowy — stał się opryszkiem. I tak doszedł do — skarbów wielkich...
Tym sposobem, bez krętactw właśnie i do tych — do tych skarbów się dogadamy...
A wszystko, rzetelnie według tego, nie inaczej, jak sam Andrijko opowiadał.
Otóż tak to było właśnie:
Wiosną, gdy czemięrzyca[5] zazieleniła się na połoninie, zobaczył Dmytryk pewnego dnia opodal jodły basztowej pierwszego gościa z tamtego, żywego świata. Z tego świata, co to był dlań jakby zatarasowany wielką nieprzeniknioną ścianą lodową zimy i samotności. Właśnie stamtąd jakoby idąc, przykołysał się od strony Łukawic potężny, stary, szary, niemal siwy niedźwiedź. Przyszedł na to, by sobie poszczypać i pokosztować niedźwiedziej przekąski wiosennej — czemięrzycy.
Naprzód ucieszył się Dmytryk tym niedźwiedziem, bo powiadają przecież, że to dusza chrześcijańska. Głośno nań zawołał: — Wujeczku, myròm! Jak się wam zimowało? — Lecz stary mrukliwy niedźwiedź-samotnik nie okazał ani tej uciechy, co Dmytro, ani nawet zdziwienia żadnego. Wspiął się lekko i ostrożnie przednimi łapami na ścianę pnia jodłowego, powąchał pień, popatrzył na Dmytryka, a potem już raczej z chłodem surowym, choć poprawnym, przeszedł koło Popadii. Obrócił się jeszcze raz za Dmytrem i kołysząc się powoli, poszedł ku Hostowemu szukać czemięrzycy. I jakoś już ani jeden niedźwiedź się nie pokazywał.
I choć niedźwiedź ten ani nie zmawiał się z mandatorami, ani także i z przyjaciółmi Dmytra pobratymstwa nie trzymał, to jednak uderzyło teraz coś Dmytra między oczy, jakby pękniętym odłamem z tej lodowej ściany. Nie był to strach ani uciecha. Tylko coś takiego: oto znów zobaczył, że choć nie sam jeden tylko po świecie chodzi, czuje i żyje, jednak ani on ani nikt nie może nic udzielić nikomu, jakby zamurowany w komorze lodowej. Teraz wszystkie te dumy, pieśni, wynalazki i nauki, wszystkie te skarby, co je nagromadził przez zimę, w jednej chwili jakby stopiły się i znikły. Tak jak byś śnił, że leżysz wśród dukatów i brylantów płonących, a rano zbudzisz się, sięgniesz ręką, a to kamień twardy i kożuch stary pod głową.
Gorzko zrobiło się Dmytrykowi a nawet strasznie. Poczuł się tak sam, jak ten gorejący na wietrze w ciemności płomyk łojowego kaganka, co tylko na dwa kroki jasność sieje. Chwieje się płomień taki, pełkoce, wymyka się wiatrowi, zagaśnie lada chwila. Zdawało się Dmytrykowi, iż już nie doczeka wiosnowania połonińskiego, widoku ludzi i zwierząt, pasterzy i marżynki. Nie mógł już nocować w jaskini. Dusiło go tam. Tak tedy w odrętwieniu przez kilka dni nie jadł nic, nie chodził nigdzie, głowy do nieba nie podnosił. Siedział na jodle basztowej zatopiony w drzemocie i tęsknicy albo dla rozgrzania chodził naokoło baszty ze zwieszoną głową. Taką biedę mu ten niedźwiedź stary przyniósł. Hej! czarną mazią mu się to po sercu rozlało.
Poznał Dmytryk, że już nie był ten sam, co przedtem i że już nigdy takim nie będzie. Bo przypatrzyć się bliżej, to może nie ma za czym tęsknić. Niemy cały ten świat, ślepy i głuchy. Właśnie ludzki i żywy świat był tylko taki, jak echo tam pod szczytem Hostowym. Co mu krzykniesz, co doń zaśpiewasz, to ci przynosi z powrotem. I wszystko to takie samo puste bajanie, z jego tylko własnej głowy nieszczęsnej wysnute, co sama jedna dzwoni i tętni pośród martwoty świata. Tak akuratnie i ludzkie i inne żywe głosy. Niby to przemawiają podobnie, jak te szepty i pieśni, które słyszał podczas nocy godowych wiosennych. Póki słuchasz, słyszysz to, co sam mówisz i co chcesz. A gdy milczysz, gdy się odwrócisz i nie patrzysz, to kto wie, jaka potwora i paskuda za plecami twymi zęby i paszczękę na ciebie wyszczerza.
A może inaczej?
Może dopiero teraz jeszcze lepiej mógł poznać, jaka to ona Baba Lodowa, jaka jej moc! Może to ona i jemu teraz uszy zatkała, oczy zamurowała. Może i tu i wszędzie naokoło i teraz płaczą wszystkie istoty, jęczą te głosy tak jak stara matka, tak jak rzeka stara. Ale zamknęła, zacisnęła, zaszpuntowała lodowa Wiedźma usta wszystkie. Serca pozaklinała i zmroziła, pępki poprzecinała Baba ona od powijania śmiertelnego.
I głodem morzy tęsknotę żywą.
We śnie ponakładała Baba Dmytrowi raniące więzy na ręce, ciężkie okowy na nogi, a na serce obręcze żelazne. Szarpał je i rozrywał z wściekłością i budził się z okrzykiem rozpaczy i grozy.
I tak wreszcie wysadziło go, jakby z harmaty wielkiej z tego naboju samotności. Pędził i rwał przed siebie, by złamać obręcze milczenia, wydrzeć kraty połonińskiej samotności, roztrzaskać bramy więzienia puszczowego.
Nie wiedział sam, kiedy znalazł się blisko Hołów. Przedzierając się lasami i jelenimi ścieżkami, płosząc po drodze głuszce, łopoczące skrzydłami jak płachtami, podsunął się tak aż pod chatę ojcowską.
Było raniutko przed świtem, gwiazdy już zbladły, gdy ze skraju puszczy zobaczył, jakby wierzchołki świątyni, rosochate, rozczapierzone, pokryte jasnym liściem, konary bukowinki Wasylukowej. A pośród nich powyginane dachy ojcowskiej grażdy. Dalej zaś ku północy, wysoko na Prosicznym zieleniła się jeszcze potężniejsza bukowinka Szkindowa. Wiedział, że tam, gdzie po dwa prastare bliźniacze buki się zielenią, jest tajemnicze, ukryte w zagłębieniu źródło i koryto-poidło. I tam po wodę przychodzi czarnooka Szkindowa dziewczyna. Stał tak i patrzał, jak na największe dziwo. Na pewno gdyby mu zimą na Hostowym albo daleko na Czarnohorze ukazało się było roziskrzone, światłem wirujące, zamczysko smokowe, nie dziwowałby się tak bardzo jak teraz, gdy zobaczył swą chatę i rodzone bukowinki. Nagle zazula zadzwoniła gdzieś w dole w gaju nad Riczką swój pierwszy poranny hejnał. I zaraz rozśpiewały się zbudzone przez nią kosy, zięby i wilgi. Na chwilę cudem jakimś odwróciły się, cofnęły się listki jego doli. Sam nie wierzył, że stał się człowiekiem lasowym. Tak bowiem zawsze wysłuchiwał od dziecka tych głosów ptaków o świcie. Było mu teraz jak wtedy, kiedy na Zwiastowanie chodził raniutko z ojcem, do cerkwi aż na Krasnojylskie miejsce. Jedno nabożeństwo odprawiały po bukowinkach i gajach kukułki i małe ptaszki, a drugie ksiądz z diakiem i gazdami w cerkwi. Nieśmiało wchodził do wnętrza cerkwi rozjarzonej światłem świec woskowych. I teraz jeszcze z większym nabożeństwem, żegnając się znakiem krzyża i wznosząc ręce ku wschodowi słońca, wchodził do swej bukowinki. Na przywitanie uderzał buczyska bliźniacze po pniach, jakby starych druhów po plecach. Wchodził do swego osiedla, które choć jemu świat się przewrócił, stoi tutaj, nie zapadło się jeszcze i nie rozwiało się jak mgła.
Ale — zatrzasnęła się przed nim brama więzienia puszczowego, gdy już wychodził na wolę.
Chata była pusta i zaryglowana, mieszkańców i bydła nie było. Widać było, że św. Jurij już był lub zbliżał się i że wszyscy wyruszyli z bydłem na wspólne pastwisko dla przepędzenia bydła przez ogień, dla wiosennych praktyk i wiosennego świętowania. Nie mógł tam pójść i tu czekać nie mógł. Wyrył tylko toporem przed progiem chaty swój znak słonkowy i strzałkę w kierunku szczytu Baby Lodowej. Siedział tak w cieniu buków i żałośnie spoglądał w górę ku konarzystym ramionom, ku ich głowom kędzierzawym, ojcowskim. I znów wdrapał się na grzbiet. Znów surowy wiatr połoniński go ogarnął. Znów zasunęły się na serce sztaby i okowy żelazne.
Latał tak grzbietem, po połoninach po kilka dni drogi, aby ciągle widzieć coś innego: lasy kosodrzewiny, to skały i debry, to dalekie, rozległe widoki. Ale im więcej gór widział, ciągle nowe góry, tym bardziej beznadziejne było jego więzienie, tym bardziej bezkresne. Uciekał przed tym przestworzem, leciał przed siebie stepem połonińskim, jakby go coś goniło, przewracając się na kopcach, raniąc się i zakrwawiając lice. Szał ogarnął młodą głowę. Szarpał włosy, porozrywał na sobie ubranie. Czasem zaś szeptem, albo jęcząc i rzężąc bezprzytomnie, powtarzał bolesne okrzyki rzeki:

— Huki! Gdzież wy, moje Huki? Wyzwolcie mnie Huki!
Hukiż, moje Huki. —

Tylko echa odpowiadały, tylko w głębiach, po jarach i puszczach szumiały potoki. —





  1. W pierwszym tomie swego dzieła Hacquet, str. 176, (Neueste Politisch-Geographische Reisen. — Nürnberg 1794) wspomina, że niektórzy Pokucianie sprzedawali bydło i konie do stadnin rządowych tak, że mieli w owym czasie 20 do 30 tysięcy guldenów majątku, „a poza wódką nic nie używają“.
  2. W rzeczywistości słowo baszta oznacza bardzo stare drzewo, „pradrzewo“.
  3. Leljò — tatuś. Stare słowo, jeszcze i teraz w niektórych zakątkach górskich w tym znaczeniu używane.
  4. Nazwy rzeczek i potoków, wpływających do Czeremoszu w górnym biegu.
  5. Zgodnie z huculskim i staropolskim brzmieniem pisano czemięrzyca — a nie ciemierzyca i nie przez ż.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.