Prawda starowieku/Rój junacki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


RÓJ JUNACKI

Nieraz już słyszeliśmy, jak to się odbywały wiosenne wyroje ludzi lasowych. Niejeden powiastun to opisywał: jak się wychylali z zimowików, gdy buczki się zazieleniły, a szyszki zaróżowiły, jak się ściągali zewsząd, zbierali, hukali, witali i wyruszali na wyprawy. Każdy też powiastun pięknie nam z daleka to pokazuje, trochę tak jak widowisko w teatrze, albo kolorowy malunek. Kto wie, czy też tak potrafi Andrijko. Ale za to wiedzie cię tam bracie, za rękę, prosto w te ciemne dawne puszcze i w te odległe czasy. I już zaraz i z tobą, hejby, to samo się dzieje, co junakom było. Choć od tej samoty dusznica tęskna ściska ci serce, w kiszkach burczy ci od głodu, a w głowie dzwon tętni od burzy i gniewu, to jednak ramiona ci nabrzmiewają mocą junacką, a pierś hardością się pyszni. Ot, jakbyś rąbnął czy mandatora, czy gubernatora samego, to nakryłby się nogami cienkimi biedaczyna i pękłyby mu białe, galowe sztanięta świecące — na samym tyłku.
I w różne czasy rozmaicie odbywały się te wyroje. Taki buntownik jak Dobosz otwarcie wzywał wszystkich i przez samo trembitanie z połoniny już zdolen był cały naród w watahę swoją przemienić. Inaczej też było, gdy ściągali wiosną na szczyty, w umówione miejsce, starzy bojowcy, doświadczeni opryszkowie.
Inaczej znów teraz, w czasy Wasylukowe, gdy rozprószeni, poukrywani i zbiedzeni młodociani zbiegowie, jak wylęknione gołębie, co rozprysły się ze stadka rozbitego przez sokoły, powoli wynurzali się ze swych nor i odszukiwali się po lasach i połoninach. W owe już czasy nie tylko w bliższych osiedlom górach, ale i na Wierchowinie pustynnej zimowało, ukrywało się wielu zbiegów, uciekinierów i przybłędów, chociaż mało było tam jeszcze kolib i gospodarstwa połonińskiego. Ale za to było gdzie się chować tam w tych obszarach, więc nieraz jeden o drugim nie wiedział, bo i dymy z watry umyślnie ukrytymi kahłami do dworów wypuszczali. A teraz z wiosną niejeden z dołów zemknął, niejeden ze schowków bliższych wsiom tutaj się schował.
Na wiosnę po szczytach zaczynały się ukazywać wysokie dymy jako znaki i sygnały junackie. Porozumiawszy się tak z połoniny na połoninę dymem watry, młodziaki zaczynali się dopiero odszukiwać. Niejeden był zupełnie bez broni, niejeden zaś wygłodniały lub nawet schorowany, że ledwie wlókł nogi. Niejeden żywił się całą zimę kuleszą bez soli, albo żył mięsem z ubitej zwierzyny. Mało który był dobrze lub chociażby nawet tylko ciepło ubrany. Bo choć i miał w chacie dostatek ubrań, nie było czasu chwycić ze sobą, albo stracił głowę zmykając i nic ciepłego nie zabrał. W czarnych zasmolonych koszulach, ze skudłanymi włosami, na twarzy osmoleni, na nogach mieli jakieś sczerniałe szmaty zamiast kapczurów, postoły powykręcane i poprzepalane od suszenia przy watrze. A woleli tak biedować, niż dać się zasznurować w kamasze wojskowe lub w kajdanach hodować sobą wszy więzienne.[1]
Schodzili się powoli, ostrożnie, wyglądając zza gęstwiny kosodrzewu, śledząc i wytężając uwagę. Bo choć routy puszkarskie i wojskowe rzadko zachodziły w wysokie połoniny i to chyba na jakąś umyślną, wielką obławę, to jednak każdy z junaków znał dobrze te dzieje pochodu szubienic w góry. Wiedział, że szubieniczka wszędzie czuwa i nie miał ochoty biegać przez „gasję“, to jest ulicę z pałek leszczynowych, przeznaczonych dla dezerterów.
Podszedłszy bliżej, nawoływali się trzykrotnie, stosownie do pory dnia: piskiem jastrzębia lub furkotaniem sowy. Ujrzawszy się wreszcie, o ile nie byli znajomi, oglądali się wzajemnie długo i bacznie, wypytywali z daleka jeden drugiego, czasem z pistoletem w ręku, z palcem na cynglu lub z bardką podniesioną, a przybliżali się tylko na odległość rzutu toporem. W końcu zawierali znajomość i pobratymstwo. Znajomi zaś witali się serdecznie, hucznie śmiejąc się, prawie płacząc, ściskając i potrząsając dłonie, nieustannie krzycząc sobie pytania i odpowiedzi, grając na fłojerach, tańcząc i wiwkając, dzieląc się żywnością, tytoniem i prochem.
Gdy już utworzyli rój cały, gwarzyli sobie, radzili. Radzili, skąd wziąć watażka. Bo jak pszczoły matki, potrzebowali watażka, aby im wskazał, co mają zrobić z biedą i z siłą, ze swą niedolą puszczową i z junacką słobodą. Niejeden z obcych zawołoków był nędzarzem, a nie miał w górach rodziny ani pobratymów. Niejeden zaś, choć i zamożny chłopiec wierchowiński nigdy nosa poza góry nie wychylał, a nawet dalszych osiedli górskich już nie znał. Musiałby zatem krążyć wciąż koło własnej wsi, koło własnej chaty. I tak wpadłby niechybnie w ręce puszkarów. Więc niezbędny był watażko. A musiał to być chłop nie tylko śmiały i mocny, lecz także bywały, doświadczony i bystry. Jeszcze lepiej było, jeśliby się nadarzył człowiek uczony, jak mówiono „hłubokoukij“, albo nawet świadomy przymówień, czarów, z wieszczuńskiego rodu.
Siedzieli tak młodzi, obdarci wygnańcy tam wysoko na połoninie Łostun, na zachód od źródeł Czeremoszu. I tam gdzieś na skraju ogromnych, daleko rozciągających się gęstwin i lasów kosodrzewiny, tuż przy połoninie, wypalili sobie wśród żerepu niewielką polankę, pryłuczkę. Rozpalili watrę i piekli nad ogniem mięso z jelenia, ubitego maczugą przez myśliwego Kudila. I tam przy watrze opowiadali sobie o swoich przygodach i czynach, o ucieczce i o zimowaniu. I radzili, radzili długo nad tym, jaki by watażko im był potrzebny.
Pośród pól kukurydzy albo wśród wysokich fasoli jaskrawią się nieraz latem po ogrodach podgórskich długimi smugami maki: różowe, białe, czerwone, purpurowe. Jedne nierozwinięte, stulone w sobie, inne rozwarte, wyciągające barwne ramiona, inne wreszcie z opadającymi płatkami. Ot tak jaskrawią się w pamięci ludu te wspomnienia o junakach, chociaż ich wnuki i prawnuki już pomarły.
Byli tam wtedy między nimi — jak przekazują — ci sławni zbiegowie wojskowi: Czuprej! — Kudil! — Łyzun!
Ktoś może by myślał sobie, że to jacyś niemrawcy, ot dezerterzy. A to wojacy byli prawdziwi, nie kamaszowi. Krzyknij na nich, to zaraz polecą ci wojować cary i zdobywać grody, choćby i sam Carogród.
Od jesieni już siedział tu w schowku Martyszczuk, młodziak, niemal dzieciuch — ale chwat. Postrzelił jakiegoś komisarza lasów niby to cesarskich, wysokiego dostojnika z gubernium. Martyszczuk był myśliwym, szedł sobie lasem, za śladem zwierzyny, sam jeden, ze strzelbą tylko. A pan komisarz w towarzystwie dostojników i puszkarów. Martyszczuk wcale nie szukał zaczepki, ale panek zawołał:
— Hejże opryszku! Po naszym lesie cesarskim łazisz i kradniesz?
Chłopczyna Martyszowy odpowiedział jak dorosły człowiek:
— Panku! Las to boży i ludzki z pierwowieku, nie twój. Prędzej tyś złodziej niż ja, gazdowskie dziecko! —
Wtedy panek zakrzyknął na puszkarów:
— Hola! łapcie tego zucha! wiązać go! —
Takich żartów chłopiec nie znał wcale. Strzelił bez namysłu. I tak świetna komisja się nie udała, a Martyszyna uciekł między chłopców lasowych.
Był tam jeszcze dalej gazdowski chłopiec Dunia z Żabiego, który zbyt śmiało upominał się o należność od jakiegoś strażnika celnego. Strażnik zmykał na koniu, a Dunia leciał za nim i krzyczał, że całe Synycie słyszały: „Nie puszczę cię, nie puszczę, oddaj mi moje!“ I dopędzając, chwycił konia za uzdę. Celnik zsiadł z konia i harapem uderzył przez głowę Dunię. Ale Dunia tak go rąbnął bardką, że ten już został na miejscu. Widziało to wielu ludzi.
Młodemu Bulidze groziła niechybnie szubienica, bo na chramie w Jasienowie — choć może po pijanemu — śpiewał sprośne piosenki, wyśmiewające i wyzywające mandatora, a jak mówiono nawet samego cesarza Józefa... I jeszcze uczył innych ludzi tych śpiewanek.
Chłopi podgórscy Żołob i Gryga uciekli od srogiego komisarza pańszczyźnianego, gdy do niedawna w ich wsi była słoboda.
Młody gazda z Krzyworówni, Biłohołowy, nabił i jakoś nieopatrznie trochę uszkodził puszkara, który zbytnio przystawiał się do jego żonki. I za to już był przynależny do katowni w Kutach. Więc zostawił żonę, gazdostwo i schował się tutaj. Mieszczanin Piskozub miał być obity publicznie na rynku w Kołomyi i uciekł przed samą egzekucją. Zaś szlachcic z Berezowa, Grabowiecki, z powodu złych czasów i braku zajęć rycerskich, podczas bijatyki niedzielnej porąbał coś dwudziestu ludzi, a w tym i puszkarów. I już nie miał co popasać w Berezowie. Między uciekinierami byli jeszcze także jacyś „panowie“ Oświęcimski i Jasielski, honorni ale grzeczni. Nie wiadomo co im się przydarzyło, bo nie zdradzali się z niczym. Grali sobie w karty spokojnie, a inni przypatrywali się w milczeniu ciekawie tej nie znanej im pańskiej modzie. Także szarapatka jakiś Chlupkiewicz, oficjalista, uciekł od swego pana aż tutaj do czarnych chłopców. Ze starszych ludzi znalazł się tam tylko Klam Bojczuk. Wataha, do której należał, została rozbita i rozsypała się, a on tu przezimował i teraz wylazł z zimowika. Klam to nie byle dziad był, lecz hardy, bywały opryszek, z tych starowieckich, co Doboszowe zapowiedzi pamiętali. Zmogło go jednak wtedy to zimowanie i słabość. Leżał blisko watry, nie odzywał się. Było jeszcze kilku zbiegów wojskowych, lecz nie przekazano, jak się zwali. Przyplątali się i tacy ochotnicy, którzy dotąd jeszcze nic nie zbroili, tylko wiosna, tylko chętka hulania, a może i ciekawość, zwabiła ich na szczyty.
Najwięcej wykrzykiwał, żartował i wodził rej w gadaniu łegiń, zwany Czuprejem. Był w płóciennym ubraniu szpitalnym i narzucony miał przez plecy szary, długi, sukienny płaszcz wojskowy.
Stał oparty o karabin, z nasadzonym bagnetem, a kiedy mówił, wywijał czasem nad głową tym karabinem. Już dawniej, jeszcze przed służbą wojskową, nazwano go w Żabiem Czuprejem od potężnej, płowej czupryny, co mu zawsze na głowie niesfornie wiechciem sterczała jak u puchacza. Duże, ciemne oczy, głęboko osadzone śmiały się ciągle zuchwale. I rechotał jakoś dziwnie. Istny puchacz. Miał duże, białe zęby i usta tak złożone, że zęby wciąż było widać. Wyglądało, że ciągle się z kogoś wyśmiewa. Gdy kto inny mówił, spoglądał nań z ukosa, mrużąc oczy, jakby już nikt w świecie, prócz niego, nie umiał nic powiedzieć do rzeczy. Czuprej uciekając z wojska, zbuntował żołnierzy w szpitalu i w krótkim czasie popełnił kilka zabójstw. Wszystkie urzędy szukały go, nałożono kilka nagród na jego głowę, a może nawet nie wiedziano na pewno, czy to ten sam. Zakrawał trochę na watażka, ale był jakiś za głośny. Widać to z uciechy, że dostał się w góry, tak ciągle hałasował i pyskował.
Obok niego siedział, trzymając w ręku fłojerę, piękny i spokojny młodzian gazdowski. Wysoki, szczupły, nieco wątły, ale bardzo zgrabny, ze ściągłą twarzą i siwymi oczyma. Był to Kudil. Czuprynę miał strzyżoną po wojskowemu. Ten tylko jeden ze wszystkich był ubrany czysto. Miał na sobie pod barwnym kożuchem czerwony kaftan zapinany na pętle i guziki błyszczące, czerwone spodnie i wysoki pas skórzany. Ręce miał delikatne, widać, że muzykant. Słuchał cały czas uważnie, co mówiono, jak gdyby się zgadzał. Gdy tak siedział nieruchomy jakby rozmarzony, mogłoby się wydawać, że jest powolny. Tymczasem wiadomo było powszechnie, że oprócz Dmytra Wasylukowego nie było chyba biegacza ponad Kudila. Wiele jest przedziwnych wieści o jego myślistwie i strzelectwie. Polował raz na dzika z toporem. Pierwsze uderzenie chybiło, gdyż dzik ranny już z pistoletu, wypędzony przez naganiaczy z góry do jaru, gdzie czekał Kudil, powalił go w rozpędzie ciężarem swojego ciała. Lecz Kudil zerwał się zaraz. Lecąc i skacząc w dół przepaścistym jarem, dogonił dzika i położył go, roztrzaskując mu głowę toporem. Innym razem oparty o drzewo obronił się całemu stadu wilków, zabijając bardą leśną jednego po drugim. I teraz z zasadzki dogonił jelenia, co wyszedł paść się na połoninę, ubił go, z braku innej broni — maczugą, sprawiając ucztę towarzyszom.
Kiedy przerywano rozmowę i opowiadania, Kudil przygrywał sobie po trochę na fłojerze. Próbował tonów i melodii, a potem już grał na dobre. Wszyscy słuchali mimo woli. Słodkie i tęskne dźwięki wydobywał Kudil z fłojery. Umiał dobrze grać starą nutę doboszową, posępną i lekką zarazem. „Nie woda to lodowa grzmi, lecąc ze skały“.
Gdy tak bezładnie to gadali, to znów przycichali, wykrzyknął Czuprej: — Wiecie co wam powiem? Panowie junacy! Niech każdy opowiada, co mu się przydarzyło, jak uciekał, wojował i biedował. A inni niech tymczasem słuchają. To może tym sposobem zobaczymy, kogo warto postawić na watażka. —
Zdawało się, że Czuprej opanował już całe towarzystwo. I nim się kto zgłosił, zaczął opowiadać o sobie. Szeroko rozstawiwszy nogi, stał oparty o karabin, gładząc go czasem jedną ręką jakby czule.
— Oto jest mój kris. Cesarski karabin wojskowy. Popatrzeć się nań warto, to już widno wszystko, opowiem wam jego dzieje. I moje także.
Byłem ja — pełnych siedem miesięcy — w kamaszach cesarskich. W mundurze mącznym białym, jak gąsienica malowana, chodziłem. Z początku nie chciałem uciekać, ani wyrywać się z wojska. Myślałem, ot babskie gadanie i zabobony bać się wojska. W chacie u nas niebogato się żyło, biednie się działo. Niech tylko — myślałem — dadzą mi ten kris do ręki. Niech tylko do harmaty mnie dopuszczą, oho! to mi już nie odbiorą. My młodzi, my junacy, my sami sobie zrobimy wojnę, jak nas zakorci. Czy z Turkiem, czy z Syrojidami, czy z panami samymi — to wszystko jedno. Skarbów przyniosę sobie, świata napatrzę się, wojowania pańskiego, żołnierskiego się nauczę. Haj! To im potem pokażę, czy puszkarom, czy mandatorom, jak naruszać mnie, Czupreja.
Tak sobie myślałem. Ale po durnemu.
Bo to widzicie, łatwiej dla naszego człowieka tam na spodzie pod ziemią wytrzymać, w piekle samym, niż w tych urządzeniach pańskich. Żeby to na wojnę wypuścili! Na bajonety lecieć, na szturmy się rwać, na festunki się drapać. Tam pierwszy ja, a nie jakiś major, czy sam generał. Co mi to harmaty. Widziałem, jak podszczekuje. Niech hauka. Sama z siebie haukać nie będzie. Pacnij tylko dobrze kanoniera, albo to wojak? Już twoja.
Ale oni te psy pańskie i cesarskie, zamiast wojny, w ciemnych komorach, po kasarniach, po hofach kamiennych kryminalnych, cembrowanych trzymają i męczą chrześcijanina. Za murami, za ogrodzeniem wysokim. Światła nie widać, ani jednego drzewka, ani trawki. A z okna, z tej kasarni-katowni widna tylko jedna goła, szara ściana.
I cóż z tego, że dali kris? Ładny on, nie ma co mówić, ot jak się śmieje, zęby stalowe wyszczerza. A ten bułatny nóż szerokopyski, bajonet to tam zowią. Tylko pociśnij nim, to i niedźwiedziowi, a nie to mandatorowi kiszki wypuścisz. Ale zamiast tego, tam przez pół roku... — Baj Fuss, Baj Fuss, Baj Fuss. — Od rana do nocy, jak młyn, a i nieraz w nocy na łóżkach — tak nas gzycyrują.
Sam siebie nie poznawałem. Czy gorączka jaka mnie źre? Czy czart mnie takie pańskie sztuczki pokazuje? Czy może ja u samego Archijudy na służbie? Żeby tak ze mnie, samego Czupreja, rodu junackiego, zrobić takie bydlę. Tak jak w szwabskich krajach, na dołach, gdzie nie ma wody, psa wstawiają w klatkę z młyńskim kołem, a biedna kotiuha podskakuje coraz prędzej i porusza koło. I tak ciągnie, z wywalonym językiem, dyszy, charczy, a wciąż na jednym miejscu skacze. Aż nogi sobie do krwi pogryzie, aż się wścieknie.
Tak i ze mną coś się stało. Zamurowało mnie. Sam już niezdolen jestem teraz powiedzieć. Czy może dusza gdzieś sobie poszła i z daleka się przypatrywała, a ciało tu sterczało? Wygląda, że tak. — Słowa z gęby nie mogłem wydrzeć. A czasem mnie taki śmiech napadnie. Czasem chcę mówić, ale mi coś nie daje. Siedzę tak koło okna, patrzę na ścianę. Co kto przyjdzie i gada, słyszę, ale co powiedzieć — nie wiem. Kolbą mnie dobrze szturchają, kurują mnie tak, pomagają, bajonetem kłują, abym przemówił. Na darmo. Major sam przyszedł. A ja nie wstaję, nic. Patrzę na tę ścianę szarą i jeszcze więcej mnie korci skoczyć tam na dół.
Powiada on, major, po czesku: Oho, już i tego górska durijka źre i pali. A szkoda. Taki to nieszczęsny, zatracony naród te opryszki...
Sam tak powiedział. I zakomenderował:
— Do szpitala. —
Zwiędły byłem taki, kroku stawić niezdolen. I zawiedli mnie siłą-mocą gdzieś do jakiejś niedużej, białej chaty piętrowej. Myślałem, że już na śmierć. Niech będzie. Ubrali mnie w biały chałat śmiertelny. Koniec! Tam było naszych chłopców niemało, każdy tak jak ja oniemiały i pozieleniały jak upiór, łyska okiem jakby z grobu. A niejeden krwią rzyga, dławi się krwią.
Trochę dalej, naokoło szpitala ciągnęło się ogrodzenie, wysoki biały mur. Szpital był na piętrze, i na dole widać było mały ogródek.
I już mnie coś trochę jakby popuściło. Przybliżała się wiosna. Co się we dnie przez okno na trawę tę napatrzę, jak rośnie zieloniutka, to mi już lepiej. W nocy mi się już krówki, owieczki widzą. A rankiem już gadałbym. Ale jak wejdą warty, te kaprale, łapiduchy, felczery, jak zaczną się kręcić i szwargotać, krew się zbiega. Oho! znów gęba się zamknie.
Na dole mieszkał wachmistrz służbowy od szpitala, felczer się to zowie, z żoną, z dziećmi. Miały być ich Wielkanocne święta, toż oni wynosili bety, pierzyny, poduszki, koce. Trzepali, czyścili i cięgiem po ogródku się uwijali, szwargotali po niemiecku, czort wie co. Wszystko widziałem przez okno. Aż raz wynieśli całą dużą blachę z kwiatami. Każdy kwiat w osobnym glinianym garnku.
Było na co patrzeć. Kwiaty bialutkie i niebieskie. Kieliszkowate, podobne jak nasze boże świeczki, ale jakby sytsze i pełniejsze. I zapach poszedł od nich! Jak mnie tym zapachem zaleciało! Wierzcie albo nie! Całkiem mnie pokręciło w środku, jakby grom we mnie uderzył. I dusza wróciła do mnie. Wdarła się do ciała jak wiatr. Prawdę powiem, już ot tu byłem, na połoninie wysokiej. Jak nie krzyknę, jak nie zarechocę — jakby koń Doboszowy zarżał w Czarnohorze. Jak zatańczę, zatupocę nogami, zaśpiewam, zadudnię głosem tym, aż szyby szpitalne dzwonią:

Na wysokiej połoninie czerwienieją szyszki
Cóż! pójdziemy pobratymy tej wiosny w opryszki?

Co tam było gdzie naszych chłopców, huknęli wraz ze mną:

Wyrobimy toporczyki, bułatne topory,
Skarby sobie otworzymy, zamki i komory.

Jak to wszystko zacznie się ruszać, kręcić, śmiać, huczeć i hałasować. Hospody! jakby kto ogień pod nich podłożył. A ja jak skoczę do sieni, porwę na siebie jakiś gruby płaszcz — ot ten tu. Jakiś półmarod miał teraz wartę. Sprzeciwił mi się. Jak go nie świsnę w pysk. Odebrałem mu ten karabin nabity. Wracam do cymbry szpitalnej i jednym machem, buch! wyskoczyłem przez okno. A oni wszyscy, jeden po drugim za mną. Czy zdrowy, czy chory, jak jabłka z worka, przez okno się wysypali. Lecimy prosto ku murowi. Ale tymczasem felczer, szarże i warty alarm zrobili. Dopędzają nas koło muru i dalej okładać kolbami, łapać, trzymać, nawet z muru za nogi ściągać. Mogli sobie tych słabszych ciągnąć, ale nie mnie. Dwóch jakichś napastliwych przyczepiło się do mnie, to jednego kolbą po głowie, a drugiemu bajonetem w brzuch. Krew ich zalała, już tam zostali pod murem. Zaczęli ich inni podnosić, mundury rozpinać. A my tymczasem już na drugiej stronie. Leciałem dalej i krzyczałem strasznie, sam nie wiem co i nie wiem po co. Za mną kilku naszych chłopców. A kto nas zobaczył z cywilów, uciekał i gwałtował, że to opryszki lecą i mordują.
Potem nas jeszcze raz nad rzeką dognali konni dragoni. Ale palnąłem jednego z karabinu i już byłem za rzeką w lesie. Ogarnęła nas zielona bukowinka.
I po drodze, tu na Jasionowie, też napaść miałem. To już tak żgnąłem dwu puszkarów bajonetem, że innym odechciało się strzelania.
Pewno z pięcioro tego paskudztwa ubiłem, zanim tutaj się znalazłem.
I byłoby jak w raju świętym, na tej połoninie, gdyby nie ten brzuch, ten kaluch świński. Ciągle by tylko żarł. Te parę dni ostatnich toto ssał mnie i męczył. Ale niech się zapadnie, kaluchata wiara jego! Lepiej tu korzenie wysysać i korę obgryzać, lepiej zdechnąć, niż tam kiełbasę smakować i miodem popijać. Bo to właśnie jest ich pańskie prawo kaluchate. Za to, że ci ochłap rzucą jak psu, już cię i w okowy zakują. Ale nasze prawo jest inne. I dlatego będziemy ich pędzić, gnać, a siebie, jak nie ma czym, żywić lasem. Bo to dopiero początek polowania. My ich, bratczyki, wykurzymy jak szerszenie, wytrzebimy, wyparzymy jak robactwo.
No, a teraz gadajcie wy, czy który tak umie polować? Hahaha! — śmiał się, rechotał Czuprej.
Junacy z zajęciem rozważali po cichu opowiadanie Czuprejowe.
— Kudilu, ty? — mówił dalej Czuprej. — Tyś do polowań najpierwszy. Ale czy z tą zwierzyną umiesz się obchodzić? Opowiadaj nam teraz, Kudilu. —
Kudil milczał przez chwilę, potem patrząc na watrę, skrzywił się lekko. Powiedział:
— Alboż to ciekawa zwierzyna? — i dodał:
— Co tu dużo opowiadać. Jak mi się tam nie spodobało, to uciekłem. I już tak było. —
Skończył Kudil i znów próbował fłojery.
Za to Łyzun miał ochotę opowiadać. Łyzun był pogodny, otwarty i wesoły. Mówił żartobliwie, lekko i z beztroską. Lubił się śmiać, lubił, gdy inni się śmiali. Podczas jego opowiadania śmiali się junacy, aż echo hukało daleko po żerepach.
— Nie ubiłem ja nikogo — mówił Łyzun. — Nie wiedziałem kogo to zabijać i za co. Ot! nie moja to rzecz. Ale za to mnie wytłukli. Oj! Gdzie jaki kij był, wpakowali mi w tę moją biedną huzycię. To — prawdę powiadam — istny jakiś męczennik święty, a nie prosta huzycia. I żeby to raz, albo dwa! Ale ciągle. Ot jak się ta dola-wiedźma do kogo przyczepi! To już go motłosi, to go źre, ssie jak pluskwica.
Co kijów, tak na boku, na to nie ma rachunku. Ale były dwie główne parady: z bębnami, z generałami, z wszelaką oślą szkórą. Gasja to się nazywa, to znaczy po szwabsku ulica. Twoi koleżki stoją w szeregach, a ty masz iść krokiem przez tę niby ulicę. Oni trzymają pałki. I mają rozkaz — muszą dobrze cię łupić.
A wszystko to — powiadają — za moje zuchwalstwo. Tylek niech cierpi za ten pysk! No — i prawda — za uciekanie także. Bo sobie przysiągłem: wy w tę stronę — a ja w tamtą.
Biegałem raz przez gasję. Zanim miałem biegać, wykrzyknąłem tym moim kamratom tak, że starszyzna cała słyszała:
— Bij sobacza szkóro! Wal! bo z tego twój tato chleb będzie jadł. Ty oraj tu mój tyłek! A twój tato, tam w chacie gówno w zęby weźmie! —
To jeden bił. Bił jak się patrzy. Cóż? Służba. A drugi tylko tak machał pałką, aby się zdawało, że bije. Niezłe chłopczyska. Rzadko który taki, aby z serca bił. Ale nad głową im stoi Herod taki z czakiem strzepichatym. I wrzeszczy:
— Wal, wal psi synu. A nie, to zaraz sam pójdziesz przez gasję! —
Spuchł mi ten tyłek, męczennik boży, jak góra. Dawali potem leki jakieś i bandaże przykładali. Taki to u nich tam porządek i przepis. A ja, jak tylko ocknąłem się w szpitalu, już sztudyrowałem jakby znów uciekać. Myślałem: połamiecie patyki, a da Bóg nogi swoje i zęby wszystkie, a ja ucieknę. I uciekłem. Ale nie byłem jeszcze w tym akuratnie wypraktykowany. I znów mnie pojmali. Ot tam na Jasienowie — te puszkary. I bili. I w regimencie znów była gasja. Poplułem wtedy dobrze krwią. Wszystkie hofy krwią moją tam pomalowane. Ale nie takie znów licho było z tym. Nauczyli mnie rozumu. Już teraz nie uciekam tak na blind! Już gzycyrkę robiłem wesoło, dobrze — sztram. A w głowie ciągle mam swoje. Wszystko sobie przygotowałem. Ułożyłem w głowie dokładnie; gdzie nocą iść, a gdzie dniem, gdzie przeczekać, gdzie odpocząć. No i już tu jestem od zimy. —
Łyzun skończył. Ale choć opowiadał żwawo i wesoło, choć i słuchacze śmiali się niemało, w końcu jednak jakaś cisza ogarnęła ich wszystkich od tego opowiadania. A Łyzun jakby się dziwił trochę, bo przecie nic smutnego nie powiedział.
Po chwili jednak ten i ów zaczął go rozpytywać o gasję.
Stary, ogromny Klam Bojczuk wstał, dorzucił żerepu do watry, wziął z niej węgle do fajki. Odezwał się po raz pierwszy. Ucichli wszyscy, słuchali chciwie. Klam pykał długą, mosiężną, zakręconą fajkę, poprawiał węgliki i mówił:
— Roznosi mnie za ciebie, młodziaczku. Pękam bratczyku, gdy to słyszę. Ty synku żartujesz, że tyłek twój święty, a ja mówię prawdę, że tyś chyba czerniec i ugodnik, nie junak. Albo może najprędzej półgłupek jaki.
Kto by z dawnych ludzi, z dawnych junaków na takie pozwolił. Za dawnych czasów nikt nie śmiał tknąć ręką naszego człowieka. Mógł go oszukiwać, podchodzić z daleka. A z bliska — to wara!
Powiem wam coś i ja! Niech będzie! Jak tylko cesarskie prawo nastało lat temu blisko czterdzieści, złapali i mnie do wojska. Ja i słowa do nikogo się nie odezwałem. Zaczepki żadnej nie szukałem. Ale tam dali mi jakieś czako — czy jak się ta bieda nazywa — na głowę. Zatem ubrałem to, jak mi było wygodnie. A taki wymoczony, mąką jakąś wybielony oficyrko podchodzi i chce trącić mi to czako do góry. Ja byłem chłop basztowy. A to oficyrko, biedota, niedużo powyżej pępka mi wystawał. I o nos mnie, niedola, zaczepił. No! To była jego ostatnia zaczepka. Rozwaliłem mu kolbą czerep. Mózg się rozleciał na wszystkie strony. A potem zaraz nasza Feldkompania rozleciała się — ze strachu. A ja, bez pośpiechu — cóż? — miałem czas — w mundurze i z karabinem aż tu doszedłem.
I parzyłem ich przez tyle lat tego życia lasowego. Ale ot! widzicie, tymczasem oni nas wyparzyli. Tymczasem. — Bo to nie dzisiejsze dzieje i nie dzisiaj się skończą. Tylko to wam mówię. Serce stare mnie gryzie, że zamiast ich stąd wymiatać, wypalać, parzyć na każdym kroku — jak to dobrze tamten młodziak powiada — wy uciekacie w góry jak wilki. Co mówię? jak ten pies parszywy, pobity. I jeszcze się cieszycie, żeście uciekli. —
A Bóg to widzi, nie parzy ich gromem, znaku nie daje. —
Było już południe. Zrobiło się duszno w lesie kosodrzewiny. Gdy tak gwarzyli, od strony zachodniej oznajmiła się dalekim grzmotem burza wiosenna. I przyleciała na chyżych skrzydłach chmurowych. Zaczął prać deszcz ulewny. Lekkie pioruny trzaskały naokoło. Deszcz był tak silny, że wkrótce zagasiłby watrę. Lecz młodzieńcy prędko nakryli ją gałęziami kosodrzewiny i sami głęboko zaszyli się w chojary żerepu. Wtem oślepiający błysk i zaraz po nim suchy grom rozdarł powietrze. Uderzył widocznie bardzo blisko, bo jak się zdawało junakom, rozsypał się iskrami naokoło, i niejednego ukłuło coś jakby szpilką. A wszystkich ogłuszyło na chwilę. Wyczekiwali w milczeniu, czy nie uderzy po raz drugi. Ale grom rechotał już dalej, potoczył się ku wschodowi i bił już coraz dalej na Palenicy i na Hostowym.
Burza przeszła prędko. Po kilku godzinach ustał i deszcz. Rozpogodziło się niebo, słońce grzało. Na połoninie trawki i kwiaty wiosenne kołysały się w lekkim wiaterku. Z lasów kosodrzewiny szła lekko woń żywiczna, a z połoniny świeżość rosista. A gdy wyszedł Czuprej popatrzeć gdzie grom chlasnął, aby poszukać strzałki gromowej, zobaczył wśród traw i kwiatów na połoninie leżącego nagiego człowieka, jak gdyby we śnie pogrążonego. Czuprej, podchodząc ku niemu, zawołał na towarzyszy. Wtedy leżący zaczął się ruszać powoli, wyciągając ręce i nogi, jak gdyby zdrętwiałe i zesztywniałe.
Był to Wasyluk Dmytro.
Kiedy w szaleństwie biegał półnagi po połoninach, grom zdzierając zeń poszarpane resztki ubrania i odrzucając je daleko, dotknął go leciutko strzałą ognistą: Aby go uleczyć, aby odeszło odeń szaleństwo wiosenne, aby spał sobie tam na trawach pod ciepłym deszczem...
Rychło rój junaków zjawił się i skupił koło niego. A kiedy Dmytro — z lekka osmolony i siny — zaczął otwierać oczy, członki prostować i ocierać rosę z ciała, otoczyli go kołem młodzieńcy. Poznali go. Wielka już poszła o nim sława, choć nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Opowiedzieli teraz wszystko nie znającym go towarzyszom.
Dmytro, uśmiechając się i prostując, wstawał. A wiedzieli już wszyscy, że to grom naznaczył go na watażka, że sam stary, brodaty świątek go tu zesłał.
Witali go chórem:
— Myròm! Dmytryku. Myròm! Panie Watażku. —
Zaraz już inna w nich rozszumiała ochota.
I sam Dmytryk to wiedział. Ręce wyciągnął przed siebie, uśmiechał się do nich, jakby widzenie senne zobaczył, rozgarnął włosy. Stojąc tak nagi, przemówił cicho, palcem wskazując na niebo:
— Uleczył mnie z szaleństwa — świątek.
Na skrzydła wziął, w złote dwory gromowe zaniósł. Palcem ognistym skarby ukazał. I słowo rzekł: że przyjdziecie, że prawo powróci — nasze, krasa i słoboda.
Hospodu Sława! Sława wam junacy — błogosławił ich Dmytryk.
— Sława na wieki. I tobie sława, Dmytryku, chrześniaczku gromowy!
Już zapomnieli, że ten i ów chciał być watażkiem. Gromowy duch nimi owładnął. Któryś z nich miał zamiast płaszcza długą i grubą, białą guglę weselną z kapturem. Narzucił ją prędko na Dmytra.
Spędzili tę noc przy watrze na połoninie Łostun, wśród lasu kosodrzewiny. Obgryzali resztę kości Kudilowego jelenia, pili juszkę z kości wywarzoną. Opowiadali sobie, gwarzyli i planowali, aż sen ich zmorzył...
A nazajutrz, o świcie pognali ku Babie Lodowej, do Dmytrowej jaskini, gdzie były jeszcze składy żywności, zapas prochu i ubrania. Był to pochód, jakiego nikt jeszcze nie widział. Nagi Dmytro w weselnej gugli biegł naprzód z rozwianymi kędziorami, za nim zaś rój oberwanych, zasmolonych chłopców. I choć niejeden uśmiałby się szczerze, gdyby ich tam tak zobaczył, im było dobrze, gdyż mieli już watażka zesłanego przez gromy.
I odtąd już zawsze w białej gugli chodził Dmytro, zawsze miał ją przy sobie.
Lecz po drodze, gdzieś niedaleko Kamieńca, dziwo dziwne im się przydarzyło. Połoniną gnał rozhukany koń, z uzdą lecz bez siodła. Rżał i kwiczał. Za chwilę zobaczyli, jak jakiś wyrostek jasnowłosy ucieka przed goniącym go niedźwiedziem.
Naprzód wyskoczył Dmytro, tuż za nim Kudil i Czuprej. Dmytro był bez broni. Kudil miał starą, ogromną maczugę z korzenia kiedry, nabijaną żelazem i kamieniami, Czuprej zaś karabin wojskowy z bajonetem.
Stary siwy olbrzym, znany i Dmytrykowi niedźwiedź, jakby dla zabawy i nie spiesząc się, kołatał ogromnym cielskiem i truchtem człapał za chłopcem, ten zaś wrzeszczał, i wył z przerażenia.
Nie było w Hołowach i nad Białą Rzeką, a także w Synyciach, człowieka, co by o tym niedźwiedziu nie słyszał. Był to pierwszy mocarz, sława Wierchowiny pustynnej, groźny, nieustępliwy, a doświadczony. Nawet wieść taka o nim poszła od myśliwców starych, że czarami włada, niedostępny dla kuli, że znikał niepostrzeżenie, kiedy go osaczano.
Gwar cichy poszedł między towarzystwem:
— To on, sam dziad-niedźwiedź, wielita puszczowy. —
Mogli się cieszyć młodzieńcy, że spotkali go w czystym polu na połoninie. Jednak Kudil, gdy go ujrzał i gdy zmiarkował, że niedźwiedź tylko grozi, przestał biegnąć, rozumiejąc, że w braku dobrej broni lepiej tym razem zejść z drogi siłaczowi. I Dmytryk zatrzymał się razem z Kudilem. Krzyczeli za Czuprejem. Lecz ten nie słuchając nikogo, cisnął płaszcz, ujął karabin jak do szturmu i bez pamięci pognał ku niedźwiedziowi. Zakołysała się i dęba stanęła w wichrze gonitwy płowa, snopiasta czupryna. Tak podbiegł do niedźwiedzia, stającego, jakby w zdumieniu, na tylne łapy. Wcale nie celując, już samym rozmachem biegu i ciężarem ciała porwany, wbił niedźwiedziowi z boku cały bagnet pod żebro. Trysła krew niedźwiedzia. Skończyła się zabawa z chłopcem, a dla niedźwiedzia, ale i dla Czupreja, zaczęła się gra ciężka. Bo gdy Czuprej chciał wyciągnąć nieopatrznie wbity bagnet — niedźwiedź, grzmiąc rykiem, obracając się z wściekłością i śmigając tkwiącym w ciele karabinem, cisnął Czuprejem, aż zadudniło. Czuprej tarzany, wleczony po ziemi i posuwany przez kroczącego ku niemu niedźwiedzia, trzymał kurczowo kolbę karabinu, powiększając niedźwiedziowi ranę bagnetem, tkwiącym w ciele. Teraz dowiedział się, że połoniński wujko to nie łapiduch szpitalny. Wyrwawszy w końcu bagnet z ciała i uciekając tak prędko jak przybiegł, upadł, puścił karabin i omdlał z wyczerpania, czy też ogłuszony tym upadkiem. I kto wie, co by się stało, gdyby nie to, że zaraz w odmierzonych, skokach podbiegł wysoki i smukły Kudil, podnosząc maczugę. Rozmachnął się Kudil i gruchnął niedźwiedzia po łbie, aż coś zatrzeszczało — i zaraz odskoczył. Dobrze widać zdzielił starego groźnego mocarza, bo ten zachwiał się na chwilę. Ale też to niedźwiedź był nie byle jaki. Siłacz straszliwy. Ocknął się zaraz, zahomonił rykiem ponurym, krew z gardeł wyrzygując, wydzierając z siebie oburzenie, przeraźliwą skargę przed całą Wierchowiną pustynną, skargę na taką dolę dla jej wiekowego gazdy i bohatera. Wszystkie lasy po stokach zawyły w odpowiedzi. A on rzucił się ku Kudilowi. Kudil cofał się zręcznie dalej, aby mógł po raz drugi się rozmachnąć, ale niedźwiedź tak go przypierał, że Kudil zmuszony do ucieczki, to pędził przed siebie, to, obracając się twarzą ku niedźwiedziowi, skakał wstecz. Co tylko zdołał się cofnąć, to niedźwiedź chociaż krwawił silnie, jednym potężnym susem już był koło niego. Tak Kudil, zmuszony uderzyć maczugą, wymierzył cios bez dobrego rozmachu. A że, widać, niedźwiedź był poczynacz nielada, jakby człowiek, umknął ciosu potężnej maczugi. Uderzyła w próżnię, wyrwała się z rąk Kudilowych maczuga ciężka. Potoczyła się kędyś w dół, kopcami. A niedźwiedź w jednej chwili dopadł rozbrojonego przeciwnika — człowieka.
Wtedy to wyrósł przed nim Wasyluk Dmytro, wykrzykując i urągając.
— Takiś ty? Tyś nie wujko połoniński. Tyś knur pohany, mandator zdradliwy. Mnieś wiosną serce urzekł, a chrzczonych ludzi jak ścierwa chcesz rozdzierać? Ustąp stąd! Bo sobacza dola ci nakarbowana. —
Odrzucił guglę Wasyluk i stanął nagi z rozwianymi włosami, tak blisko niedźwiedzia, że prosto w pysk mu obelgi ciskał, smagając guglą. Zamarło wszystko. Nikt się nie ruszył. I niedźwiedź na chwilę przystanął. Może to nie słowa go wstrzymały. Może sobie przypomniał swą znajomość wiosenną z Dmytrem. Może też wtedy już Dmytro czary swe pokazał. A może i niedźwiedź, wojak puszczowy, także miał obyczaj junacki, nie walczył z takim, co nie szedł nań z bronią. Zdawało się, że walka przerwana, że wszyscy rozmyślili się, by nie walczyć z mocarzem, że i on się opamiętał. Ale Kudil już poleciał za maczugą, podniósł ją i oglądał. To podrażniło starca niedźwiedziego, bo omijając Dmytra, znów skoczył z mściwym stękaniem ku Kudilowi, który uciekał miarowo, chcąc znaleźć stosowne miejsce do uderzenia maczugą. I wtedy znów dogonił niedźwiedzia i zastąpił mu drogę Wasyluk. Lecz niedźwiedź już opętany walką, otworzył paszczę i stając powoli na tylne nogi, ryczał tuż nad głową Dmytra. Dmytro przyskoczył doń błyskawicznie, zatkał mu paszczę grubą, włochatą guglą, w kłębek zwiniętą, wpychając ją coraz głębiej. Rzężąc i dusząc się, niedźwiedź już obejmował Dmytra łapami, gdy stary Klam, nie gorszy od niedźwiedzia wojownik, przyskoczył z długim nożem, wykrzykując obraźliwie, zwracając tym na siebie wściekłość bojową kudłacza. A wtem niespodzianie zjawił się obudzony z omdlenia Czuprej i celnym pchnięciem bagnetu w samo serce ugodził niedźwiedzia. Padł wiekowy gazda Wierchowiny puszczowej, waląc z nóg Dmytra i wyrzygując skrwawioną guglę weselną. Już padali, gdy Kudil wycelował swą maczugą i uderzając nią jak wytrawny rębacz, pobijający doubnią bardę leśną, czaszkę niedźwiedziowi roztrzaskał. Jeszcze inni towarzysze, zachęceni okrzykami Klama, rzucili się z toporami, ale niedźwiedź już nie żył.
Teraz dopiero zobaczyli, co to był za chłopczyna i skąd się tu wziął. Oto matka Dmytryka po powrocie do chaty, odczytawszy znaki, posłała ku Babie Lodowej siostrzeńca Graka-Januszewskiego, chłopaka może szesnastoletniego, z dwoma końmi obładowanymi żywnością, ubraniem i prochem.
Młody Grak, szukając Dmytra, kręcił się z końmi i myszkował po Babie Lodowej. Wtedy stary niedźwiedzisko wypatrzył go, podsunął się bliżej i rzucił się na jednego z koni. Powalił konia, z miejsca rdzeń mu złamał i wlókł go w dół ku lasowi. Grak miał jakiś pistolecik i z początku nawet dość śmiało przyskoczył z nim do niedźwiedzia. Nie dość, że przyplątał się ten chłopczyna hołowski z dwoma wypasionymi babskimi szłapakami w dziedzinę staroniedźwiedzią, lecz jeszcze stawiał się do sędziwego mocarza ze swym pistolątkiem, jakby miał przed sobą jakiego niedźwiedziego młodziaka, burzannika, co po zaroślach się włóczy, słodkich jagód i kwasków smacznych szukając, miną mrukliwą niedźwiedzia udaje. Przeto nim zdążył zmierzyć chłopczyna Grak, surowy kudłaty samotnik (któremu żaden zwierz, żaden niedźwiedź nawet nie śmiał pokazać się na oczy) puścił się ku chłopcu. Obyczajem niedźwiedzim prychnął nań oddechem potężnym. A już od razu Grakowi wypadł pistolet z rąk. Stary wędrowiec puszczowy dobrze obeznany i z rodami ludzkimi, zmiarkował od razu, z kim ma sprawę. Strasząc wyrostka rykiem, gonił go daleko, aby pozostawił zasłużony łup, aby mu się odechciało zabawy pistolątkiem i zaczepki z władcą. Nie wiedział jednak nic o Czupreju, nie wiedział o nowym towarzystwie, które dopiero co zebrało się i w swą moc wzięło Wierchowinę pustynną.
Hucznie witali teraz junacy młodego Graka, a on sam jeden tylko trochę dygotał, to płakał z przerażenia, to śmiał się z podniecenia. Potem stojąc wszyscy kręgiem koło zabitego niedźwiedzia, niemało dziwowali się jego ogromowi i potężnej budowie. W końcu zdjęli skórę niedźwiedzią, wycięli serce, a także zdatne do jedzenia części mięsa niedźwiedziego, złapali ocalonego konia, przeładowali resztę zapasów i z głośnym szumem, z okrzykami i śpiewaniem, przy dźwiękach fłojery pobiegli ku zimowikowi Dmytrowemu. Kudil grał na fłojerze miękko i słodko, jakby to nie było po ciężkiej walce z niedźwiedziem, to znów tak tęsknie, jakby opłakiwał zabitego zwierza, gazdę puszczowego. A Czuprej podrapany i dobrze posiniaczony wykrzykiwał i śpiewał pod nutę fłojery:

— Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa?

Lasy niezliczonymi głosami odhukiwały w przerażeniu i zdziwieniu. A odpowiadał im śpiewem sam Dmytro, układając tę słynną pieśń:

Jako w mojej bukowince zielonego lista. —

A że matka Dmytrowa przysłała, co tylko mogła, więc przybywszy do jaskini, posilali się nie tylko świeżą, nad watrą pieczoną niedźwiedziną, lecz także wędzoną słoniną, bryndzą tegoroczną i chlebem-korszem. Zapijali gęsto miodem i palinką przemycaną. Na dobrą wróżbę i dla nabrania mocy pili gorącą juszkę, wygotowaną z serca niedźwiedzia. I porozdzielali między siebie papusze, zwoje tytoniowe. Po posiłku poprzebierani tańczyli przy watrze, podnosząc topory i przerzucając je jeden do drugiego. Zwyczajem opryszków palili z pistoletów podczas tańca.
Wtedy to Dmytryk rozniecił w nich tę iskrę, to nieustraszone zuchwalstwo, którego nie znają ludzie z osiedli, a które grom święty w nim rozpalił. Nauczył ich śpiewanki swej, śpiewanki Hukowej. Tam ją śpiewali, tam hukali obok jodły basztowej na Babie Lodowej, na połoninie wysokiej. I śmiali się w nos skamieniałej Popadii, arendarce od szubienic. —

Hej Huki, my Huki —
My jare młodysze,
Groźni towarzysze.
— — — — — — — — — — —
Huki rozdobędy
Tędy w tan — raz tędy —
Krokiem — rysim skokiem —
Hoj! Wałem — przegonem —

Była to odtąd ich pieśń, pieśń Wasylukowych junaków — aż do końca ich wędrówek.





  1. Masowa ucieczka z wojska, samobójstwa, wypadki śmierci z powodu nostalgii i suchot przybierały w czasie służby wojskowej tak wielkie rozmiary, że rząd austriacki później czuł się zmuszony zaprzestać na czas jakiś poborów rekruta na Wierchowinie (por. Ludwik Grzymała Jabłonowski Złote czasy i wywczasy. Także K. W. Wójcicki — Nadprucie, artykuł w „Kwartalniku Naukowym“, Kraków 1835, i Stare gawędy i obrazy, Warszawa 1840. Porównaj także Wincenty Pol Północny Wschód Europy).





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.