Poomacku

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Poomacku
Pochodzenie Partja winta
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Mieczysław Birnbaum
Tytuł orygin. В потёмках
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Poomacku.

Niewielka mucha dostała się do nosa podprokuratora, radcy dworu Gagina. Gnana wściekłością, czy lekkomyślnością zwykłej muchy, albo też, czy dostała się tam przypadkowo, tylko dlatego, że było ciemno — dość, że nos nie mógł znieść obecności obcego ciała i dał sygnał do kichania. Gagin więc kichnął, kichnął serdecznie, z przeraźliwym świstem i tak głośno, że drgnęło łóżko, wydając jęk zaniepokojonej sprężyny.
Małżonka Gagina, Marja Michajłowna — rosła, pełna blondyna, również drgnęła i obudziła się. Spojrzała w ciemną przestrzeń, westchnęła i przewróciła się na drugi bok. Po pięciu minutach przewróciła się raz jeszcze, mocniej przymknęła powieki, sen jednak nie wracał. Wzdychając i ziewając, przewracała się jeszcze jakiś czas z jednego boku na drugi, wreszcie podniosła się, przelazła przez męża, włożyła pantofle i podeszła do okna.
Na dworze było ciemno. Przebijały tylko sylwetki drzew i ciemne dachy zabudowań. Wschód nieco przybladł; lecz i tę bladość usiłowały zakryć nadciągające chmury. Dookoła, w sennem i spowitem w mgłę powietrzu panowała zupełna cisza. Milczał nawet nocny stróż, który otrzymywał pieniądze za naruszanie ciszy nocnej pukaniem; milczał derkacz, jedyny drapieżnik, który nie stronił od sąsiedztwa letników stołecznych.
Ciszę przerwała jedynie Marja Michajłowna. Patrząc przez okno na podwórze, nagle krzyknęła. Miała wrażenie, że od strony ogródka z ostrzyżoną, suchotniczą topolą, przekradała się ku domowi jakaś ciemna postać. W pierwszej chwili myślała, że to — krowa lub koń. Przetarłszy jednak oczy, zaczęła zupełnie wyraźnie rozróżniać sylwetkę ludzką.
Potem zdawało jej się, że ciemna postać podeszła do kuchennego okna, w niezdecydowaniu chwilę się zatrzymała i, oparłszy się nogą o występ w murze... znikła w ciemnym otworze okna.
— Złodziej — przemknęło jej przez myśl. — Twarz jej okryła się trupią bladością.
W jednej chwili w wyobraźni jej stanął obraz, którego się tak lękają letnicy: złodziej włazi do kuchni, z kuchni do stołowego... srebro w szafie... dalej sypialnia... siekiera... rozbójnicza twarz... biżuterja... Ugięły się pod nią kolana i ciarki przeszły po ciele.
— Wasia! — szarpnęła męża. — Bazyli Prokofjicz! Ach, Boże Święty, śpi jak zabity! Obudźże się, Bazyli, błagam!
— M-m-m... — stękał podprokurator, nabierając powietrza i mlaskając ustami.
— Obudź się, na rany Chrystusa! Do kuchni naszej zakradł się złodziej! Stoję przy oknie, patrzę, a tu ktoś włazi do kuchni. Z kuchni dostanie się do stołowego... łyżki w kredensie! Bazyli! Do mieszkania Mawry Jegorowny w zeszłym roku też się zakradli.
— Co... kto... kogo zakradli?
— Chryste Panie, on nie słyszy! Zrozum-że, bałwanie, że przed chwilą widziałam, jak do kuchni naszej właził jakiś człowiek! Pelagja zlęknie się i... i srebro jest w kredensie!
— Bzdury!
— Bazyli! To — nie do zniesienia! Ja ci mówię o niebezpieczeństwie, a ty śpisz i chrapiesz! Czegóż ci jeszcze trzeba? Chcesz, żeby nas okradli i pozarzynali?
Podprokurator podniósł się powoli, usiadł na łóżku i zaczął przeciągle ziewać.
— Co za ludzie, do pioruna! — mruknął. — W nocy człekowi nawet nie dadzą spokoju. O byle głupstwo budzą.
— Ale przysięgam ci, Bazyli, na własne oczy widziałam, jak ktoś właził przez okno!
— No to co? Niech sobie włazi... Z pewnością do Pelagji przyszedł jej strażak.
— Co-o-o! Coś ty powiedział?
— Powiedziałem, że to do Pelagji przyszedł jej strażak.
— Tem gorzej! — krzyknęła Marja Michajłowna. — To gorzej, niż złodziej! Ja w swoim domu nie zniosę... cynizmu!
— Co za cnotliwość, pomyślałby kto!... Nie zniosę cynizmu... Czy to jest cynizm? Po cóż to ni przypiął, ni przyłatał zagraniczne wyrazy pakować? Od początku świata dzieje się tak, kochanie; to jest tradycją uświęcone. Od tego jest on strażakiem, żeby do kucharek chodzić.
— Co to — to nie. Bazyli! Nie znasz mnie, widać! Nie mogę nawet myśleć, żeby w moim domu takie... coś... W tej chwili idź mi do kuchni i każ mu się wynieść! Ale w tej chwili! A jutro powiem Pelagji, żeby mi się więcej nie ważyła pozwalać sobie na podobne bezeceństwa. Po mojej śmierci możecie sobie na różne takie cynizmy pozwalać, a teraz ani mi się ważcie. Racz-że już iść tam!
— Psiakrrr... — bąknął wściekły Gagin. — Słuchaj, osądź że swoim ptasim, babskim mózgiem: po kiego licha tam pójdę?
— Bazyli, mdleję... mdleję!
Gagin splunął, włożył pantofle, jeszcze raz splunął i poszedł do kuchni. Ciemno było, że choć oko wykol. Podprokurator musiał się więc posuwać poomacku. Po drodze namacał drzwi pokoju dziecinnego i obudził niańkę.
— Wasyliso! — zwrócił się do niej — wzięłaś wieczorem mój szlafrok do czyszczenia. Gdzież jest?
— Oddałam go, proszę jaśnie pana, Pelagji.
— Cóż za porządki? Zabierają, a na swoje miejsce położyć — nie potrafią! Łaź teraz po nocy bez szlafroka!
Wszedłszy do kuchni, skierował się wprost do miejsca, gdzie na kufrze, pod półką z rondlami, sypiała kucharka.
— Pelagjo! — zawołał na nią, namacawszy ramię i szturchnąwszy ją. Te! Pelagjo! No, czego udajesz? Przecież nie śpisz! Kto przed chwilą właził do ciebie przez okno?
— Mmm!... Przez okno lazł? A kto miał włazić?!
— No, no... niema co mydlić oczu! Powiedz lepiej swojemu chłystkowi, żeby się stąd wynosił, póki ma kości całe! Słyszysz? On tu nie ma nic do roboty.
— A niech-że się pon przeżegnają! Masz ci... Głupią znaleźli... Cały dzień Boży człek się stera, biega jak opętany, spokoju mu nie dadzą, a w nocy z takiemi słowami... Za cztery ruble na miesiąc żyć... na własnym cukrze i herbacie, a oprócz takich, za przeproszeniem, słów nic dobrego od nikogo nie usłyszę... U kupców byłam, a takiego wstydu nie miałam.
— Ty, ty... nie udawaj mi tu niewiniątka! W tej chwili żeby mi twojego sołdryka nie było! Słyszałaś?
— Jak się pan Boga nie boją! — zapierała się Pelagja, a w głosie jej dały się słyszeć łzy. — Państwo wykształcone... ślachetne to, a nie mają zrozumienia, że juścić przy naszej bidzie... przy ciężkiem życiu naszem... — Rozbeczała się. — Można nas krzywdzić. Nie ma się kto za krzywdę ująć.
— No, no... mnie przecież wszystko jedno! Mnie pani tu przysłała. Dla mnie możesz sobie samego djabła wpuścić przez okno, nic mnie to nie obchodzi.
Podprokuratorowi nie pozostawało nic innego, jak przyznać się, że nie miał w tym wypadku racji i wrócić do swej połowicy.
— Słuchaj-no, Pelagjo — dodał jeszcze — tyś brała do czyszczenia mój szlafrok. Gdzie on jest?
— Tak jest, proszę pana, przepraszam, zapomniałam położyć go na krzesełku. Wisi tam na gwoździu koło pieca...
Gagin omackiem znalazł koło pieca szlafrok i pocichu wrócił do sypialni.
Marja Michajłowna po wyjściu męża położyła się do łóżka i czekała. Jakieś trzy minuty leżała spokojnie, potem jednak zaczął ją dręczyć niepokój.
— Jak długo nie przychodzi! — pomyślała. — Dobrze, jeśli tam jest tylko ten... cynik, no, a jeżeli złodziej?
Bujna wyobraźnia znowu nasunęła jej obraz: mąż wchodzi do ciemnej kuchni... dostaje obuchem... umiera, nie wydając nawet dźwięku... kałuża krwi...
Upłynęło pięć minut, pięć i pół, wreszcie sześć... Zimny pot wystąpił jej na czole.
— Bazyli! — zapiszczała przerażona — Bazyli!
— Czego się drzesz? Jestem... — usłyszała głos i kroki męża. — Zarzynają cię, czy co?
Podprokurator podszedł do łóżka i usiadł na krawędzi.
— Nikogo tam niema — powiedział. — Przyśniło ci się... Nie bój się, twoja durna Pelagja jest tak samo cnotliwa, jak i jej pani. Ależ tchórz z ciebie! Ależ...
Podprokurator zaczął sobie pokpiwać z żony. Tak się rozbawił, że odechciało mu się spać.
— Ale tchórz z mojej żoneczki! — kpił sobie dalej. — Jutro idź zaraz do doktora, niech cię wyleczy z halucynacji. Psychopatka jesteś!
— Dziegciem czuć... — przerwała żona. — Dziegciem, albo czemś w rodzaju cebuli... barszczem.
— Hm... tak... Jest coś takiego w powietrzu istotnie... Sen mnie odleciał! Wiesz co? Zapalę świecę... Gdzie są zapałki? Przy tej sposobności pokażę ci fotografję prokuratora izby sądowej. Wczoraj żegnał się z nami i każdemu ofiarował swą podobiznę z autografem.
Gagin potarł zapałką o ścianę i zapalił świecę. Ale zanim jeszcze zrobił jeden krok, by pójść po fotografję, usłyszał za sobą przeraźliwy, rozdzierający krzyk. Obejrzawszy się, zobaczył dwoje wielkich, zwróconych na siebie oczu żony, w których malowało się zdumienie, przerażenie, gniew...
— Tyś zdejmował w kuchni swój szlafrok? — zapytała go, blednąc.
— Bo co?
— Spójrz na siebie!
Podprokurator spojrzał i jęknął. Zamiast szlafroka miał na sobie... płaszcz strażacki. Skąd się on na nim wziął? Podczas gdy starał się rozwiązać zagadkę, w wyobraźni żony powstał nowy obraz, straszny, nie dający się pomyśleć: mrok, cisza, szept... i tak dalej i tak dalej...





Zobacz też[edytuj]


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: Mieczysław Birnbaum.