Polowanie na żonę/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Polowanie na żonę
Podtytuł Szkic do komedyi
Data wyd. 1874
Druk L. Paszkowski
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.
Wielki wieczór pożegnalny u państwa Rzepskich.



Było to w pięknym miesiącu Maju, a mianowicie w dzień świętéj Zofii, patronki pani Rzepskiéj, która była małżonką pana Rzepskiego, radcy sądowego, od lat dziesięciu. Dziesięć lat temu — właśnie w ten sam dzień, — pani Zofija oddała z pełném zaufaniem w ręce nieletniego już pana radcy wzgardzone przez innych panieństwo swoje i od tamtéj chwili aż dotąd dochowywała mu z nieposzlakowaną czystością wiary małżeńskiéj, do czego bardzo jéj pomagało nie zbyt powabne jéj oblicze i wszelki brak pokus ze strony płci męzkiéj. Małżeństwa tego Opatrzność nie pobłogosławiła, czyli mówiąc językiem świeckim, pani Zofija pomimo zachęcającego przykładu ze strony patronki swojéj — nie miała potomstwa, o co jednak nie należałoby może winić wyłącznie Opatrzności, jak to czynił bezbożnie pan radca. — Zresztą, oprócz tego małego niepowodzenia, małżeństwu owemu powodziło się wcale dobrze.
Otóż na uczczenie tego nieposzlakowanego i szczęśliwego małżeńskiego pożycia, na uczczenie rocznicy ślubu i imienin, a nadto na pożegnanie małżonki swojéj mającéj wyjechać do kąpiel krajowych, pan Rzepski za namową żony swojéj postanowił wydać wielki wieczór pożegnalny.
Tu dla uspokojenia nerwowych czytelniczek i usunięcia obaw względem stanu zdrowia szanownéj radczyni, muszę powiedzieć, że właściwą chorobą, która ją zmuszała do wyjazdu do kąpiel, było siedm sukien. Dla wyjaśnienia tego chorobliwego stanu trzeba nam wiedzieć, że szczodra natura obdarzyła panią Zofię aż siedmioma ciociami, a każda z tych cioć czy tam ciociów, w sekrecie przed drugą przygotowując solenizantce na ten uroczysty dzień, jakąś niespodziankę; wskutek podobieństwa gustu familijnego przygotowała jéj suknią, i pani Zofija na kilka dni przed imieninami otrzymała w prezencie od siedmiu cioć z siedmiu stron siedm sukien, w siedmiu kolorach. Prezenta te sprawiły obok przyjemności nie mały kłopot solenizantce. Co zrobić z tą całą tęczą kolorów? zachować w szafie? wyjdą z mody. Zadziwiać niemi mieszkanki gubernialnego miasteczka? to wydawało się jéj za małym tryumfem. Wielki świat małego miasteczka wydawał się pani radczyni za małym do podziwienia tych arcydzieł kunsztu krawieckiego. Z tego powodu pani radczyni poczęła się trapić, straciła sen, apetyt, kolory, humor, słowem zachorowała na siedm sukni. Wezwany na konsylium miejscowy lekarz, który znał wszystkie słabości pani radczyni i znakomicie leczyć je umiał, zadecydował, że jedynie kąpiele zdolne są pomódz pani radczyni na jéj dolegliwości i to tylko kąpiele krajowe, które są zarazem wystawą sukien i toalet. Zawiadomiony o tem postanowieniu lekarskiém mąż, przed którym rozumie się zatajono istotny powód choroby, zgodził się lubo z wielką boleścią na rozstanie się na czas jakiś z najdroższą połowicą swoją i na uczczenie jéj a zarazem wyrażenie żalu swego postanowionym został ów wielki wieczór, o którym wspomnieliśmy na początku tego rozdziału.
Pospraszano co było dostojniejszego w mieście jako to: pana burmistrza wraz z korpulentną magnifiką jego; pana prezesa sądu bez żony, przeważnie z tego powodu, że jéj nie miał; panią hrabinę Rzeszowską mieszkającą tu dla dewocyi z nieodstępnym jéj Filusiem, którego proszę nie uważać przez pomyłkę za syna pani hrabiny, bo ten nazywał się Felisiem i praktykował w zawodzie dyplomatyczno-katolickim w Rzymie. Następnie zaproszono właścicielki córek celem zaopatrzenia salonu w tancerki, jako też złotą młodzież powiatową reprezentowaną tutaj przez urzędnika towarzystwa asekuracyjnego, wielkiego eleganta i tancerza — przez pewnego emigranta młodego i wcale przystojnego człowieka, który w wczesnym już wieku zmuszony był emigrować ze szkół powiatowych do Warszawy, a stamtąd w skutek długów uciec znowu w charakterze emigranta na prowincyą; — a nakoniec przez barona Rumpell już niepierwszéj młodości kawalera, którego główném zajęciem było poszukiwanie szlachetnych metalów w okolicy i eksploatowanie takowych za pomocą związków małżeńskich. Dotąd przedsiębiorstwo to pomimo licznych nakładów za strony barona nieopłacało się i gdziekolwiek baron uderzył i począł dobywać się do złotych min, wydobywał zawsze tylko kosze. — Kollekcyja tych koszy, gdyby baron chciał z nich zrobić wystawę, byłaby bardzo zajmującą; były tam bowiem i koszyki z mitrami i szlacheckie i mieszczańskiemi rączkami plecione a nawet jeden koszyk izraelskiego pochodzenia, gdyż pan baron był zasad demokratycznych, postępowych i różnica stanów wcale go nie odstraszała od posagów.
Pomimo tych zasad i usiłowań pan baron nie mógł korzystnie spieniężyć swego nazwiska i stanu kawalerskiego a bezowocnemi usiłowaniami swemi zyskał sobie tylko przydomek nieustającego kawalera. Był jednak chętnie widziany w każdym salonie raz dla sławy, jaką sobie zjednał w okolicy przez niezmordowane konkury, a powtóre, że był pełen dobrych manijer, wyrażał się dobrym akcentem francuskim, dla którego to powodu konwersacya z nim była bardzo pożądaną, bo była niejako dokończeniem edukacyi dla okolicznych panien. Oprócz tego baron wiedział dużo nowinek, trzymał jeden dziennik niemiecki, czem niesłychanie imponował szlachcie a nawet żydom i reprezentował najświeższą modę, czem znowu do desperacyi przyprowadzał urzędnika od asekuracyi, który miał także pewne pretensye do elegancyi, a którego jednak baron zawsze na tym punkcie pobijał w opinii publicznéj.
Ale to już nie należy do rzeczy — wróćmy na wieczór do państwa Rzepskich. Otóż wieczór ten rozpoczął się o dziewiątéj w ten sposób, że do salonu rzęsiście oświeconego weszła ze swego pokoju pani Rzepska w jednéj z owych siedmiu sukien, a mianowicie w sukni koloru pomarańczowego i zastała tam już zacnego małżonka swego we fraku, sprawionym umyślnie na tę uroczystość, a że kołnierz był nieco za wysoki a rękawy za długie — z dostojnéj osoby radcy ledwie okulary, łysinę i końce palców widać było i to w tak małych dozach, że pani Rzepska wszedłszy na salę nie domyśliła się całkiem obecności męża w głębi fraka i zapytała: a gdzie mój mąż?
Pytanie to skierowaném było do panny Pelagii nie młodéj już, nie ładnéj, ale poczciwéj i potulnéj, która dla decorum miała towarzyszyć pani Rzepskiéj do kąpiel. Panna Pelagia zapytana o radcę wskazała na frak obok niéj stojący, z którego biedny pan Rzepski o ile mógł wychylił się, aby o ile możności uwidocznić się w oczach drogiéj małżonki swojéj. Po wzajemném skonfrontowaniu się i wyrażeniu jeszcze raz życzeń przez pana radcę — wszystko troje usiadło w pustym salonie i czekało na przyjście gości, a czekanie to trwało blisko dwie godziny, w którym to czasie wnętrze salonu wypełniło się powoli najdoborowszemi okazami płci męzkiéj. Płeć nadobna jednak jeszcze się nie pokazała. Przyczyną tego było to, że żadna z dam miasteczka nie chcąc uchybić tytułowi męża i własnéj próżności, nie mogła się zdecydować być pierwszą. Wszystkie te damy w pełnym rynsztunku balowym oczekiwały w domach swoich z niecierpliwością telegraficznych depesz swych pokojówek, które wysłane zostały na zwiady przed dom radcostwa dla wymiarkowania sytuacyi. Te wzajemne oczekiwania byłyby trwały Bóg wie jak długo, gdyby nie doktór, który znając i pod tym względem chorobliwe usposobienie swoich pacyjentek, wysunął się z salonu na schody między czatujące pokojówki i każdéj z nich szepnął na ucho: „idź powiedz pani, że pani może przyjechać, bo salon już pełny.” — Dzięki temu manewrowi doktorskiemu popartemu tringeldami dla usłużnych pokojówek, wpół godziny salon u państwa radcostwa był pełny jedwabi, tarlatanów, szeptów, strojów, obmowy, rumianych twarzyczek, wesołych śmiechów, fraków, spojrzeń etc. etc. etc. Poważne damy obsiadłszy gęsto kanapy, gniotły się jak mogły, byle tylko nie ubliżyć swojéj godności i nie być zdegradowanemi na fotel. Panowie starsi zmawiali się na boku na preferansa i wista, a młodzież naciągając mankiety, nurzając brody w obróżki ze stojących angielskich kołnierzyków lub bawiąc się łańcuszkami od zegarków, szykowała się do angażowania panien, któremi ściany w około były udekorowane.
Wszystkie jednak te pragnienia wstrzymywane być musiały czas jakiś na wodzy przez grzeczność i uszanowanie dla pani burmistrzowéj, która czułaby się w wysokim stopniu obrażoną, gdyby przed rozpoczęciem zabawy nie proszono jéj usilnie o śpiew. Była to słaba strona pani burmistrzowéj, którą uwzględniano na wszystkich mniejszych i większych wieczorkach gubernialnego miasta i gospodyni idąc za przyjętym w tym względzie zwyczajem, przypuściła szturm do pani burmistrzowéj wraz z całą młodzieżą, prosząc usilnie o uraczenie towarzystwa jaką aryą. Pani burmistrzowa znowu, także według przyjętego przez siebie regulaminu, poczęła się wymawiać niedyspozycyą, chrypką, katarem etc.; aż w końcu pokonana wymownemi prośbami dała się poprowadzić w tryumfie baronowi Rumpell do fortepianu i zanuciła il bacio! Nie było jednéj pary uszów w całém mieście, którym by ta pieśń nie dała się wielokrotnie we znaki; pani burmistrzowa bowiem śpiewała ją na każdym wieczorze, w domu i za domem i na każdém miejscu. Ile kroć woźny magistracki wdziewał liberyą i obchodził miasto z biletami zapraszającemi na wieczór muzykalny i herbatę — każdy zaproszony był z góry przygotowany, że herbaty będzie bardzo mało i to z zimną przekąską; ale za to muzyki obficie, dużo — a wśród muzyki nieśmiertelne il bacio! Pani burmistrzowa śpiewała je z przejęciem, otwarte jéj usta z utęsknieniem wołały o pocałunek, którego to jednak pragnienia nikt z obecnych nie byłby się ośmielił zaspokoić, choćby ze względu na samego pana burmistrza, który jednak jak mówiono, nie bardzo chętnie korzystał z przysługującego mu prawa i głuchym zwykle bywał na rozpaczne wołania swéj połowicy o il bacio!
Skończyło się nakoniec owo nieśmiertelne il bacio; pani burmistrzowa wśród grzmotu oklasków i pochwał wróciła na swoje miejsce na kanapie eskortowana przez barona Rumpell; panowie starsi zrejterowali do zielonych stolików, a młodzież zbliżyła się do panien. Urzędnik od asekuracyi, któremu zwykle dawano jeneralną komendę nad nogami i muzyką, wystąpił na środek i do orkiestry składającéj się z pięciu muzykantów wyznania mojżeszowego odezwał się z powagą:
— Walc.
Potem zmierzywszy okiem znawcy cały zastęp panieński zbliżył się do córki poczmistrza i rzekł: służę pani.
Za urzędnikiem stanął baron Rumpell z panną Liwską, mającą sperandę na niezłą fortunę po najdłuższéj śmierci cioci. Pan baron w braku pewniejszych partyj assekurował się zwykle w sercu panny Liwskiéj. Za baronem stanął przystojny emigrant z Lucynką Apfelbaum, córką właściciela galanteryjnego sklepu, za tymi inni z innemi i puszczono się w taniec.
Tylko panna Pelagia nieboraczka siedziała pod ścianą z założonemi rękami, zmuszona poprzestać na przypatrywaniu się skocznym parom. Pani radczyni zajęta gośćmi i pomarańczową suknią zapomniała całkiem o niéj, pan radca także, spełniający funkcyę gospodarza i zmuszający gości do kieliszków przykładem, nie miał czasu myśleć o kuzynce.
Po walcu roznoszono limonadę. Panna Pelagia nie tyle dla ochłodzenia się, ile dla zabicia czasu wzięła także szklaneczkę w rękę i bawiła się nią popijając od czasu do czasu. Wtem na środku znowu pojawił się mistrz tańców i zapowiedział kadryla. Stanęły pary w szyku bojowym, urzędnik assekuracyjny jak jenerał uwijał się wśród kolumn ścieśnionych, rzucając głośną komendę, a panna Pelagia jak siedziała tak siedziała, tym razem już ze szklanką w ręku.
Dopiero podczas mazura pan radca wracając już niebardzo pewnym krokiem do sali zwrócił na nią uwagę i spytał:
— A cóż ty Pelciu nie tańczysz?
— Jak wujaszek widzi — odrzekła z uśmiechem.
— I czemuż?
— Dla bardzo prostéj przyczyny, bo mnie nikt nie prosi.
— Czekaj, zaraz ci się postaram o tancerza.
Obejrzał się w koło a widząc barona siedzącego poważnie pod oknem zbliżył się do niego rzekł:
— A to co? pan odpoczywa? a pfe, a nie ładnie. A któż będzie tańczył, jeżeli wy młodzi będziecie siedzieć?
— Baron uśmiechnął się — epitet „młodzi“ pogłaskał go po sercu, zapomniał o łysinie i czterdziestce i rzekł:
— Zabrakło dla mnie damy, panie radco.
— Wolne żarty. Baron narzeka na brak dam — komu to mówić! A ta pod lustrem.
Baron się skrzywił.
— Ta? rzekł — Panie radco jesteś złośliwy, częstujesz mnie antykami. Któż to jest?
— To moja kuzynka Pelcia Naworska.
— A, to przepraszam.
— Nic nie szkodzi. Wiem, że ona sama o to by się nie zgniewała, bo nie ma wcale pretensyj do piękności. Brzydka, bo brzydka, ale za to panie dobrodzieju — ma. —
Nie dokończył, bo żona go właśnie w téj chwili odwołała. Ale baronowi wystarczyło to słówko ma, resztę dorobiła jego żywa wyobraźnia.
— Ma pieniądze — pomyślał sobie i spojrzał pod lustro. Panna Pelagia wydawała mu się tym razem wcale niczego, znalazł ją nawet bardzo miłą. W tym samym czasie pani radczyni, którą emigrant poprosił do figury mazurowéj, przypomniawszy sobie o kuzynce, zrzekła się téj przyjemności na jéj rachunek i poprosiła tancerza, by ją wybrał. Przez to się stało, że równocześnie prawie emigrant i baron stanęli przed zdziwioną Pelagiją.
— Czy mogę — spytał baron.
— Proszę — zawołał emigrant i nieczekając na decyzyę panny wyciągnął rękę i porwał ją w taniec.
— I on już wie o pieniądzach, źle — pomyślał sobie baron — inaczéj nie byłby z nią tańczył.
— Baron z nią chciał tańczyć — myślał sobie emigrant wywijając hołupce z Pelagiją, w tem coś jest. Zdaje się, że baron musi tu wąchać grube pieniądze; on ma dobry nos na takie rzeczy.
Ta uwaga skłoniła go, że poprosił natychmiast Pelagię do następnego mazura. Emigrant był bowiem antagonistą i współzawodnikiem barona w wyścigach matrimonijalnych, tym niebezpieczniejszym, że był o wiele młodszym i przystojniejszym od barona.
Ledwie Pelagija usiadła na swojém miejscu, wnet zjawił się baron z melancholicznym wyrazem na twarzy i usiadłszy obok niéj odezwał się:
— Nie uwierzy pani ile mnie to zmartwiło, że przy pierwszém zbliżeniu się do pani otrzymałem jakby to powiedzieć —
— Koszyk — rzekła Pelagia z otwartością i swobodą, która była jéj właściwą.
— Niech tak będzie, jeśli się pani to tak nazwać podoba.
— Ależ pan, panie baronie, powinieneś się już był oswoić z koszykami — rzekła Pelagija wesoło.
Baron połknął tę pigułkę i pomyślał sobie w duszy:
— Teraz przysiągłbym, że ma grube pieniądze. Panny bez posagu nie bywają takie rezolutne.
Biedny baron tak był przyzwyczajony do koszyków od posażnych panien, że teraz na pewniaka w każdym koszyku wietrzył posag. Z respektu więc przed tym posagiem połknął złośliwy żarcik Pelagii i udając fantazyję rzekł:
— Są rzeczy, do których się nigdy przyzwyczaić nie możemy. Do tych należą te — tak nazwane przez panią koszyczki. — Najlepszym tego dowodem jest to, że niezrażony pierwszém niepowodzeniem przychodzę prosić panią do drugiego mazura.
— Już tańczę.
— Już?
Baron się zmięszał. Nie na rękę mu to było, że ktoś inny już go uprzedził w podbieraniu się do złotéj żyły, na którą zdawało mu się przedtem, że sam jeden natrafił.
— I któż jest tym szczęśliwym? — spytał z niesmakiem i źle tajoną zazdrością.
— Ten pan, który przed chwilą mnie wybrał do mazura.
— H! Pan Eustachy. — Pani go zna?
— A skąd? Pierwszy raz dziś go widzę.
— Radzę pani jako przyjaciel domu postępować ostrożnie z tym panem.
— Czy może źle tańczy?
— Nie, ale to człowiek lekkomyślny i nie dający żadnéj gwarancyi.
— Gwarancyi — do czego?
— Jak Boga kocham ma pieniądze — pomyślał sobie w duszy baron — bo umie udawać, że nie rozumie. Panny bez posagu rozumieją już pierwéj, za nim się im coś powie.
Tak rozumował baronek Rumpell i wskutek tego rozumowania, opartego na długiém doświadczeniu, postanowił osłabić nieco natarczywość ataku, by sobie panny nie zrażać i spytał ze słodkiem poddaniem się zafarbowanem smutkiem:
— Więc pani nie ma dla mnie żadnego taneczka?
— Owszem, tego nie mówiłam.
— A więc może drugi kadryl — pochwycił skwapliwie.
— Dobrze.
Twarz barona rozjaśniła się. Kadryl to jak raz taniec do poczynienia dyplomatycznych kroków, które w walcu skończyć się mogą zwycięstwem i wieczystym pokojem. Mazur w matrymonialnych kampaniach barona pokazał się bardzo niepraktycznym; a raz nawet skompromitował go, gdy bowiem oświadczając się jednéj pannie spytał się po cichu miękim, słodkim głosem — czy chcesz pani ze mną znosić... „Krzyż” zawołał głośno komendant mazurowy „panowie krzyż”, a panna zaczęła się śmiać tak gwałtownie, że ledwie spazmów nie dostała. Dlatego baron wcale nie zazdrościł pięknemu Eustachemu mazura i z zadowoleniem robił w głowie próby do dyalogu przy kadrylu. Tymczasem pan Eustachy, którego manewra barona utwierdziły w pierwotnym domyśle i mocno niepokoić zaczęły, chcąc go zdemaskować i ośmieszyć w oczach wszystkich, tajemnie podszeptywał młodzieży, że to leży w jéj interesie, aby nie pozwoliła, iżby jeden tylko baron miał wyłączny przywiléj na obtańcowywanie posażnych panien i zachęcał, by ją odbito. Pan Eustachy chciał w ten sposób dobyć się do kasztanów nie parząc sobie palców. Wiadomość o posagu lotem błyskawicy rozeszła się między młodzieżą i panna Pelagija była w formalném oblężeniu. Ten prosił do polki, ten do walca, ów do mazura, inny do trotezy do pierwszéj, drugiéj a nawet do siódméj toury, a że tańczyła doskonale więc młodzież nie miała słów na wychwalanie jéj. Jak lekko tańczy, jaka gracyjna w tańcu, a jaki humor, jaka wesołość i przytomność, jaki przy tem szyk i imponująca postawa. O twarzy zamilczano przez prostą grzeczność dla posagu.
Pan radca widząc takie szalone powodzenie kuzynki zwrócił na to uwagę żony i odezwał się:
— Patrzajno Zosiu, jakie Pelcia ma szczęście. A! toż formalnie rozbijają się o nią. — A to ja jéj się tak przysłużyłem, poprosiłem barona...
— Przepraszam cię, bo to ja poprosiłam pana Eustachego.
— Ależ jak cię kocham tak baron. —
— A ja ci powiadam, że Eustachy. —
— Jak szczęścia twego pragnę tak baron.
— Jak cię kocham tak Eustachy.
Radca ze względu na uroczystość dnia postanowił ustąpić swéj połowicy, choć był przekonany jak najmocniéj o swoich zasługach odnośnie do szczęścia Pelagii i zakonkludował:
— W każdym razie jest to ze strony tych panów wielki takt i uczczenie naszego domu, że panienka ani ładna, ani młoda, ani bogata, ma takie szczęście przed innemi dlatego tylko, że jest naszą kuzynką.
To przeświadczenie o uczczeniu domu zaprowadziło pana Radcę do kredensu, zkąd wyszedł niebawem prowadząc za sobą lokaja z tacą gęsto zastawioną kieliszkami z winem.
— No, panowie na ochłodzenie — mówił zadowolony animując do picia słowem i przykładem.
— Zdrowie panny Pelagii — zawołał jeden z podochoconych biorąc z zapałem kieliszek.
— Niech żyje, niech żyje! powtórzono chórem.
Panna Pelagija z radości uścisnęła panią radczynię, przy któréj właśnie usiadła i rzekła:
— Ach ciociu, ubawiłam się dziś za wszystkie smutne lata mego panieństwa. Wszystkie starsze panny powinny tu zjeżdżać na zabawę i koloniję tu założyć.
— Widzisz nasz dom — odezwała się poważnie pani radczyni i chciała coś daléj mówić na temat zaintonowany przez radcę, gdy całe grono męzkie z kieliszkami w ręku otoczyło ją i zawołało chórem:
— Zdrowie sollenizantki!
Twarz pani radczyni zakasowała teraz kolorem pomarańczową suknię. Wstawszy — mówię tu o całéj pani radczyni, a nie o twarzy specyalnie — kłaniała się na wszystkie strony pełna zadowolenia, dumy i szczęścia.
Temperatura serdeczności coraz się wzmagała; wypito potem zdrowie radcy dobrodzieja, którego radość i wino tak rozmarzyło, że się chwiał i kołysał, jakby stał na statku wśród burzy. A gdy jeszcze wypito za pomyślny powrót pani radczyni, poczciwy radca tak się rozserdecznił i rozbeczał, że go mokrego od potoku łez i potu wynieść musiano do sypialni.
Tak się zakończył ten uroczysty wieczór św. Zofii.
W trzy dni potem pani Zofija odprowadzona przez szczuplejsze już gronko znajomych i życzliwych udała się na dworzec kolei. — Tu rozstając się z mężem płakała, mdlała, że aż baron po krople trzeźwiące do apteki biegać musiał, a obecni temu aktowi czułości mężowie stawiali ją za przykład swym żonom i mówili: patrzcie! oto mi żona. Czem wyrządzali grubą niesprawiedliwość panu Rzepskiemu, który wprawdzie nie mdlał, ale beczał jak dziecko i łzy i krople potu hurtem zgarniał co chwila w fularową chustkę.
Za panną Pelagiją nikt otwarcie płakać się nie ośmielił; ale z głębokich i tęsknych spojrzeń pana Eustachego i barona, jakie rzucali w głąb wagonu na siedzącą tam pannę Pelagiję jasno poznać można było, że każdy z nich radby już był mieć od niej przywiléj na publiczne wynurzanie swego żalu na podobieństwo pana radcy Rzepskiego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.